Szesnaście
lat temu (nie mogę się nadal przyzwyczaić to takich wartości czasowych), Digimortal był rodzajem szoku i może nawet rozczarowania, gdyż niby
stylistycznie pozostawali rozpoznawalni, w miejscu jednocześnie nie stojąc, a
ich muzyka jakby obranego kierunku nie oceniać po prostu ewoluowała, to jednak
coraz mniej było w niej pazura utożsamianego z brutalną agresją i totalną
miazgą płynącą z uzyskiwanego brzmienia. Coś było na rzeczy, że zamiast „hard”
kompozycje coraz bardziej kierowały się w „soft” stronę. Gitary niby cięły
te rwane riffy, moc była jak zawsze konkretna, a melodia nie zastępowała
mechanicznego pulsu, to jednak rytmika zmiękczona została coraz wyraźniej
chwytliwymi refrenami. Zamiast autorskiej pochodnej chłoszczącego bezlitośnie zimnego odhumanizowanego industrialu, do odsłuchu dostałem materiał idący mocno w stronę
modnych brzmień typowo nu metalowych. I chociaż Fear Factory od zawsze było
uznawane za prekursora stygmatyzowanego trendu, to jednak na Demanufacture jak i
Obsolete nie zaznałem tak wyraźnych konotacji z tym do bólu komercyjnym ujęciem
gatunku. Na Digimortal niestety za dużo było tych wycieczek na „żenującą stronę
mocy” i w efekcie nie zrobił ten album na mnie wrażenia porównywalnego z dwoma
szacownymi poprzednikami. Co jednak człowiek spostrzegał ówcześnie jako rodzaj
zawodu, dzisiaj widzi nieco inaczej, bo sporo się w międzyczasie wydarzyło i
obraz dostrzegalny zmodyfikowało. Teraz z perspektywy lat nastu trzeba przyznać,
że był to ostatni album z serii tych rozwijających autorską formułę w
klasycznym składzie personalnym i niespychających grupy na manowce. Chociaż
odejście Dino Cezaresa nie odbiło się tak od razu na jakości dźwięków, bo
Archetype to bardzo dobry krążek, to już Transgression był totalną pomyłką i
ostatecznym impulsem do zarzucenia kontynuowania dzieła spełnienia bez
przysadzistego gitarzysty. Słucham sobie obecnie Digimortal, przyznaję, że po
dłuższej przerwie i z chęcią po kolejne odsłuchy tego materiału sięgam. Nadal w
konfrontacji z klasykami z lat dziewięćdziesiątych wypada on skromniej, ale nie
czuje już tej przepaści pomiędzy nimi, jaka wówczas nakazywała zastanawiać się
czy granicy nie przekroczyli. Oni jej nie przekroczyli, tylko z wyczuciem gdzieś
niekoniecznie po linii prostej przesunęli.
Niby słaby krążek ale i tak lubię go bardziej od dwóch ostatnich;)
OdpowiedzUsuńThe Industrialist słabizna, może jedynie jako mini album po wykrojeniu najlepszych numerów dałby radę, natomiast Genexus trzyma poziom i jest powrotem do formy.
OdpowiedzUsuń