Z ogniem powiązana czerwień jest typowym
odbiciem czasów w jakich powstawała - jednocześnie pójściem za modą jak i
budowaniem jej względnej legendy. Wówczas album przyjęty dosyć chłodno, dzisiaj
poddany próbie czasu i osądowi z dystansu udowadnia, iż nie wszystko co z nu
metalem kojarzone musiało być kiczem. Trudno też nazywać ekipę Robba Flynna
trendziarzami, skoro sami przyczynili się znacznie do zbudowania podstaw
gatunku, który po chwilowej eksplozji popularności dostał od metalowego
środowiska dosyć mocno po pysku. Jednak kiedy goście z Machine Head dostrzegli,
że ta ścieżka krótka, a jeśli za jej zakrętem coś jest to tylko stagnacja, brak perspektyw rozwojowych
i wreszcie stygmatyzacja, dosyć prędko kurs zmienili czego efektem Supercharger
i zdecydowanie już Through the Ashes of Empires. Sprawiedliwość jednak grupie oddam, bo to chyba
jedyni przedstawiciele nu metalu obok Deftones, którzy popularności na trendzie
się dochrapali, ale nie szczeźli w niebycie i w nowych okolicznościach nieźle
się urządzili. Może ich kariera to nie taka piękna muzyczna bajka, jaką napisali sobie chłopaki z Deftones, stając się ikoną ogólnie rozumianej rockowej awangardy. Jednak MH to zespół poważany, ich status na scenie wysoki i od lat na wysokim C utrzymywany. The Burning Red to
płyta która na zasłużone oklaski ze strony przynajmniej części grymaśnych
fanów metalu poczekać musiała dłuższą chwilę, a już na pewno na moje uznanie,
gdyż w momencie pojawienia się na rynku była bardziej rozczarowaniem niż
rewelacją. Niby numery miały znakomite, odpowiednio potężne brzmienie, ale i
bardziej zwarty, można by napisać piosenkowy charakter, przez co kojarzyły się
z pójściem w kierunku nienawidzonej komercji. To w pewnym sensie mylne wrażenie, gdyż
przebojowy potencjał wiązał się z lepszym warsztatem kompozytorskim dając
finalnie efekt w postaci utworów lepiej skonstruowanych, przez co bardziej
dojrzałych, w dodatku w żadnym stopniu pozorowanych - to się czuje że w nich taki
groove naturalnie wibrował. Album jest cholernie równy i pośród autorskich
kawałków żaden nie schodzi poniżej stabilnego wysokiego poziomu, a samo może nieco ryzykowne umieszczenie
coveru The Police w środku stawki było zabiegiem rzadko praktykowanym - szczególnie
takiego klasyka w rockowych annałach zapisanego złotymi zgłoskami i wyraźnie
rozpoznawanego. Tutaj jednak nie burzy on treściwej istoty albumu, a
ciekawy aranż dodaje mu atrakcyjności pomagając stopić się z gracją z
autorskimi kompozycjami. Kiedy dzisiaj The Burning Red zaskakująco często gości
w moim stereo, a jego ocena diametralnie różna od tej pierwotnej zadaje sobie
teoretycznie niewygodne i burzące poczucie pewności siebie pytanie – jak wiele
z tych dzisiejszych muzycznych rozczarowań w przyszłości stanie się klasykami? Chyba, że już teraz dotarłem do miejsca, w którym jestem już nieomylny. :)
P.S. I tylko look, jakim ówcześnie "imponował" Flynn z ziomalami to była błazenada kompletna. Na szczęście słuchając krążka nie muszę oglądać scen podobnych tym z obrazka do From this
Day.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz