środa, 8 marca 2017

Lamb of God - Sacrament (2006)




Ta formacja to w pewnym sensie fenomen, a konkretnie mam tu na myśli dość niecodzienną sytuację, jaka miała miejsce, myślę że aż do wydania właśnie czwartej płyty Amerykanów. Bowiem popularni i uznani w metalowym środowisku za oceanem, zabierani na trasy przez największych tuzów thrashu, u nas i pewnie ogólnie w Europie byli przez długi okres nieznani. Kontrakt z potentatem i po macoszemu traktowana przez niego promocja plus brak dobrej dystrybucji krążków przede wszystkim w naszym kraju przyczyniły się do powyższego stanu. Jednak jeżeli ktoś prezentował tak wysoki poziom jak właśnie Lamb of God w końcu i wysoki status musiał sobie zapewnić i już od Sacrament przyszło względne zwiększenie zainteresowania grupą, którego apogeum nastąpiło w momencie powiązania Epic Records z oczywiście przede wszystkim związanym z ciężkimi brzmieniami Roadrunner Records. Wydany w Europie pod szyldem RR Wrath dotarł ze wzmożoną promocją do fanów nowoczesnego thrashu zamieszkałych w kraju nad Wisłą i myślę, że zasłużenie zbudował także tutaj oddaną grupę fanów. Jednak zanim Wrath z pompą było przez Roadrunner promowane, jak zwolennik motorycznego gitarowego mielenia chciał poznać, co to takiego Owieczka Boża, to dotarł do źródełka i poddał się odsłuchowi krążka z charakterystycznym sakralnym fioletem i kielichem na obwolucie, jak i nawet sięgnął do tych trzech niezgorszych przecież wcześniejszych jeszcze produkcji sygnowanych logiem LoG. W moim osobistym przypadku historia kontaktów z albumami owieczki rozpoczęła się w roku 2004 za sprawą Ashes of the Wake i kupiony tym, co już wtedy do moich uszu dotarło z niecierpliwością oczekiwałem premiery nowej produkcji. Tak się złożyło, że trudności z zakupem płyty pokonałem i już od pierwszego odsłuchu zostałem z radością poddany wszystkim jedenastu sakramentom. One w porównaniu do trójki nabrały większej chwytliwości, bo aranżacje nastawione były na natężoną bezpośredniość przekazu, chociaż wraz z charakterystyczną przebojowością kawałków szła także odpowiednia moc brzmienia. Płyta jak przystało na metalowy produkt kopie intensywnie, jest energetyczna i ma ciężar stosowny do reprezentowanego gatunku. Sekcja rytmiczna podkręca tempo, lecz nie popada nader często w zbyt szaleńcze odjazdy, stawiając bardziej na groove niż bicie rekordów prędkości. Bo Sacrament to taki idealnie skonstruowany modern thrash, gdzie klasyczne solówki przenikają się bezkolizyjnie z bujającym rytmem, dając słuchaczowi sporo satysfakcji z obcowania z ciekawymi rozwiązaniami i takiej bezpretensjonalnej dobrej zabawy. Agresywnie z przytupem, chwytliwie z nośnymi melodiami, ale i technicznie z ambicją i nerwem, lecz bez przytłaczającej przewagi żadnego z powyższych. Z szacunkiem do tradycji, ale i spojrzeniem w przyszłość – bez archaicznych heavy patatajek ale i bez kombinowania na siłę. Bo właśnie siłą największą Lamb of God może przede wszystkim na tym krążku jest ten idealny balans pomiędzy starym, a nowym i smykałka do budowania takich instrumentalnych konstrukcji, które są zapamiętywalne, lecz absolutnie nie banalne. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj