Ta formacja to w pewnym sensie fenomen, a
konkretnie mam tu na myśli dość niecodzienną sytuację, jaka miała miejsce, myślę że aż do wydania właśnie czwartej płyty Amerykanów. Bowiem popularni i uznani w metalowym
środowisku za oceanem, zabierani na trasy przez największych tuzów thrashu, u
nas i pewnie ogólnie w Europie byli przez długi okres nieznani. Kontrakt z
potentatem i po macoszemu traktowana przez niego promocja plus brak dobrej
dystrybucji krążków przede wszystkim w naszym kraju przyczyniły się do
powyższego stanu. Jednak jeżeli ktoś prezentował tak wysoki poziom jak właśnie
Lamb of God w końcu i wysoki status musiał sobie zapewnić i już od Sacrament
przyszło względne zwiększenie zainteresowania grupą, którego apogeum nastąpiło
w momencie powiązania Epic Records z oczywiście przede wszystkim związanym z ciężkimi brzmieniami Roadrunner Records. Wydany w Europie pod szyldem RR Wrath dotarł ze wzmożoną promocją do fanów nowoczesnego thrashu
zamieszkałych w kraju nad Wisłą i myślę, że zasłużenie zbudował także tutaj
oddaną grupę fanów. Jednak zanim Wrath z pompą było przez Roadrunner promowane,
jak zwolennik motorycznego gitarowego mielenia chciał poznać, co to takiego
Owieczka Boża, to dotarł do źródełka i poddał się odsłuchowi krążka z
charakterystycznym sakralnym fioletem i kielichem na obwolucie, jak i nawet sięgnął do tych trzech niezgorszych przecież wcześniejszych jeszcze produkcji sygnowanych
logiem LoG. W moim osobistym przypadku historia kontaktów z albumami owieczki rozpoczęła
się w roku 2004 za sprawą Ashes of the Wake i kupiony tym, co już wtedy do moich uszu dotarło
z niecierpliwością oczekiwałem premiery nowej produkcji. Tak się złożyło, że
trudności z zakupem płyty pokonałem i już od pierwszego odsłuchu zostałem z
radością poddany wszystkim jedenastu sakramentom. One w porównaniu do trójki
nabrały większej chwytliwości, bo aranżacje nastawione były na natężoną bezpośredniość
przekazu, chociaż wraz z charakterystyczną przebojowością kawałków szła także
odpowiednia moc brzmienia. Płyta jak przystało na metalowy produkt kopie
intensywnie, jest energetyczna i ma ciężar stosowny do reprezentowanego
gatunku. Sekcja rytmiczna podkręca tempo, lecz nie popada nader często w zbyt
szaleńcze odjazdy, stawiając bardziej na groove niż bicie rekordów prędkości.
Bo Sacrament to taki idealnie skonstruowany modern thrash, gdzie klasyczne
solówki przenikają się bezkolizyjnie z bujającym rytmem, dając słuchaczowi sporo
satysfakcji z obcowania z ciekawymi rozwiązaniami i takiej bezpretensjonalnej dobrej
zabawy. Agresywnie z przytupem, chwytliwie z nośnymi melodiami, ale i
technicznie z ambicją i nerwem, lecz bez przytłaczającej przewagi żadnego z powyższych. Z
szacunkiem do tradycji, ale i spojrzeniem w przyszłość – bez archaicznych heavy
patatajek ale i bez kombinowania na siłę. Bo właśnie siłą największą Lamb of
God może przede wszystkim na tym krążku jest ten idealny balans pomiędzy
starym, a nowym i smykałka do budowania takich instrumentalnych konstrukcji,
które są zapamiętywalne, lecz absolutnie nie banalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz