środa, 31 maja 2023

Nosowska - Degrengolada (2023)

 

Nie było mowy, aby dorastając na przełomie 80/90 i już na całego wchodząc w dorosłość w połowie tych drugich, a tym bardziej będąc wrażliwy na dźwięki gitarowe, nie zostać fanem Hey i ja nim naturalnie byłem, trwając z zespołem gdzieś do wysokości albumu [sic!] z roku 2001. To był czas totalnego i z czasem, kiedy też muzyka Szczecinian się zmieniała coraz słabszego zainteresowania, lecz nawet jeśli nie w stu procentach dźwiękami do mnie trafiali, to raz szacunek dla otwartości na ewolucje zawsze mój mieli i po drugie teksty Kaśki, to było to coś, co zasługiwało na permanentną uwagę, refleksję nad nimi i nadawało się do silnego z nimi utożsamiania. Nie jest to jednak analiza żadnego z krążków Hey, a na to mam nadzieję znajdę kiedyś czas i swoją kolej na dłuuugiej liście do zarchiwizowania albumy ekipy Piotra Banacha znajdą. Teraz jest moment, by po raz pierwszy pochylić się nad solowym materiałem Nosowskiej, mimo że przecież każdy jej fan wie, iż Degrengolada żadnym solowym jej debiutem nie jest, a ja podkreślając, iż to wszystko wcześniejsze znam wyłącznie pobieżnie, w tym miejscu dam do zrozumienia, że najnowszy krążek Kaśki znam już nieomal perfekcyjnie i jak nigdy dotąd, tak w tym wypadku od początku towarzyszyłem pojawianiu się kolejnych promocyjnych singli, bo jego znaczenie na polskim  rynku muzycznym jest obecnie duuużo większe niż każdego innego do tej pory. Jest bowiem oczywiste o czym Degrengolada (tytuł mówi wszystko) na poziomie lirycznym traktuje i każda jej recenzja będzie podkreślała, że to tak Kaśki intymne wyznanie, jak i Kaśki spojrzenie na straszliwie ch****ą polską rzeczywistość fundowaną od kilku lat konsekwentnie przez przeChNajŚwiętszą władzę i jej zwolenników. Nie przeczytałem dotąd żadnej z reck Degrengolady, lecz przestudiowałem dokładnie każde słowo z płyty oraz uzbroiłem się w wiedzę pochodzącą z wypowiedzi autorki i nawet jeśli sama ona je ogólnymi hasłami interpretuje, pozostawia jednak margines indywidualnej dowolności jej rozumienia bystrym słuchaczom, dając niemniej jednak nie tylko między wierszami do zrozumienia ile ją kosztuje psychicznie życie i funkcjonowanie publiczne w ojczyźnie, która dzięki najgorszego sortu pogardliwym ludzkim instynktom zmienia się w ściek i jak trzeba być silnym i odpornym na paskudztwo hejtu, by trwać, być i pozostać sobą - najlepszą, po prostu wciąż wrażliwą wersją siebie. Jednak bieżący komentarz quasi polityczny wprost odnoszący się do stosunków międzyludzkich, to nie wszystko, bo Nosowska jest tu też między innymi nostalgiczna i tak samo jak kąśliwie krytykuje szambo w którym się urządzamy, tak spogląda na siebie i nas (jej bliższych lub nieco dalszych rówieśników) z perspektywy młodej mentalności, jaka nie wiadomo kiedy stała się mentalnością starą i zrezygnowaną. Skupiłem się dotychczas na tekstach, bo one rzecz jasna najmocniej wchodzą człowiekowi w łeb, gdy myśli po Polsku, natomiast Degrengolada to oprócz dojrzałych obserwacji ubranych w porażająco smutne, jak i błyskotliwie satyryczne, bądź też czasem uzasadnione pojawiającym się pojedynczym wulgaryzmem wersy, to też warstwa muzyczna i ja się przyznaję, że nie trzymając nadzwyczaj uważnie ręki na pulsie rodzimej względnie mainstreamowej popowej branży muzycznej uważam, iż tak dobrze skomponowanego "naszego" elektronicznego popu ogólnie, to tylko dzięki Nosowskiej i Brodce mogę słuchać bez skwaśniałej miny. Obie Panie osiągają poziom światowy i nie mają się czego wstydzić w konfrontacji z największymi, a że wiadomo, iż nuta z naszego grajdołka jaka się przebiła na rynki zachodnie, to tylko rzeczy mocno gatunkowo niszowe lub paradoksalnie niekoniecznie mega u nas popularne nazwy, albo fakt może też i popularne, lecz w środowiskach dość zamkniętych przez swój specyficzny charakter (Behemoth, Riverside, przychodzi mi do głowy), to tym bardziej RESPECT olbrzymi, że dorównują, ale jednak nie aspirują, trzymając się własnej miedzy. Nosowska zaprosiła też gości i Ci goście idealnie wypełnili przestrzeń jaką w nie tylko duecie śpiewanych numerach im zaproponowała, dodając coś od siebie swojego immanentnego, jak i z szacunkiem wplatając siebie do autorskiego stylu gospodyni, a ja korzystając z okazji, że zamykająca płytę kompozycja pochodzi z filmu Rój i jest po prostu bardzo przepięknie nastrojowo chwytająca za gardło, polecam gorąco sam film, będący kilka, może już kilkanaście dni temu na stronach Kos poddany refleksji. Brawo Kaśka, jestem z Tobą - trzymaj się dziewczyno! 

wtorek, 30 maja 2023

Sisu (2022) - Jalmari Helander

 

Obejrzałem ostatnimi czasy sporo dobrego kina wojennego i to o znacznej rozpiętości stylistycznej, bo począwszy od kina pragmatycznie edukacyjnego z mądrym poczuciem humoru zdystansowanego, lecz na poważnie głęboko poruszającego jak (wciąż mój faworyt) Jojo Rabbit, po tytuły mocno, ale bardziej standardowo traktujące tematykę, przez na przykład potwornie bolesną adaptację Malowanego ptaka czy nie dalej niż dwa dni temu wzruszającego Filipa i nieco już wcześniej sprawdzonego wyśmienitego Kapitana, który zaś trzymając się zasadniczo kanonu, jednak był kinem niezwykle mocarnym, a przez to zapadającym w pamięć. Jednakże czegoś podobnego do Sisu to nie doświadczyłem od x do większej potęgi czasu, a dokładnie prawdopodobnie (poniekąd podkreślam) od filmu o holokauście Quentina T. i tylko ktoś wpatrzony między innymi w Tarantino mógł nakręcić rzecz tak gigantycznie przegiętą, a zarazem mimo że scenariuszowo niewiarygodną, to bez wzbudzania pretensji o robienie z widza kompletnego błazna. :) Zakładam zatem z maksymalną pewnością, że Jalmari Helander zna doskonale twórczość wspomnianego i dzieli z nim (tu brak stu procentowej pewności) podobny rodzaj poczucia humoru, a na pewno (tu pewność) wrażliwości emocjonalno-estetyczną. Trup się bowiem u Helandera podobnie ścieli gęsto i członki fruwają, ale żeby był tu moment oddechu na uśmiech ironiczny, to oprócz naturalnego w stylistyce powiązanej ze slasherem, a może wprost spaghetti westernem puszczenia oczka do widza, to jednak ubawu w proporcjach tarantinowskich brak. Z drugiej mańki może jednak bliżej Aatami Korpi do Mad Maxa, bowiem to ten bliźniaczy rodzaj bohaterstwa, bo te lokacje prawie postapokaliptyczne i sprzęt mechaniczny w podobnej roli jak w serii George’a Millera, a może jednak twardy jak przech*** Korpi przypomina Rambo, bo samego siebie bez znieczulenia cerowanie tak mi się pospolicie kojarzy. Tak czy inaczej Sisu to typowa i przyznaję, iż bardzo przyjemna dla oka rozwałka nazistowskich bydlaków. Rozjebka też z jakimiś podtekstami i z filozofią jakąś, bo jedno krwawa makabra, dwa natomiast przesłanie, że nie chodzi o to by być najsilniejszym, tylko o to by nigdy się nie poddać. Po seansie głównie jednak w pamięci oprócz wybuchów i strzaskanych gnatów pozostaje tło dźwiękowe nadające mrocznego tonu oraz ważnego dla utrzymania zainteresowania widza napięcia, ponadto zdjęcia czyniące wizualną ucztę dla moich oczu oraz skazany na sczeznięcie naziol z żelazną lufą czołgu między udami. :)

poniedziałek, 29 maja 2023

Filip (2022) - Michał Kwieciński

 


Cóż to była za historia, ale w sumie nie ma się co dziwić, bowiem to historia na motywach autobiograficznej powieści Tyrmanda, czyli tak przedwojenno-wojennego, jak i powojennego „kozaka” jak się patrzy, więc jakie niby zaskoczenie. Może widz nie powinien otwierać szeroko ust w reakcji na fundament w postaci tekstu, bo to przecież ten charakterystyczny Tyrmanda filtr nieco rzeczywistość podkolorowujący, ale już przez info o realizacji pod patronatem TVP, to jak najbardziej, bowiem wiadomo, dzisiaj w przestrzeni publicznej rządzą wyłącznie fobie i to też te antyżydowskie, dzięki niebagatelnemu udziałowi propagandy sączonej przez naszą wspólną, ciężkim pieniądzem podatnika wspieraną narodową telewizję. To jednak nie jest teraz ważne, bo istotne jest że powstał bez względu na być może kontrowersje związane z formą artystyczną, śmiem twierdzić piękny, poruszający i głęboko wzruszający film o potwornej stracie, permanentnym bólu i połowicznym jego uśmierzaniu dzięki wendecie kierowanej niemal na oślep, jak też film o miłości (tylko czysta miłość daje prawdziwe poczucie bezpieczeństwa i to żaden wstyd, gdy mężczyzna przyzna się że obu potrzebuje), która do Filipa przychodzi z zaskoczenia, ze znienawidzonego kierunku. Bohaterem człowiek splątanych emocji, uwalniający je wszystkie gromadzone godzinami, gwałtownie w odosobnieniu. Człowiek pełen uczuć konfrontacyjnych i ustawicznej walki z samym sobą, w okolicznościach szantażu ze strony instynktu przetrwania, ale też człowiek właściwie zrezygnowany i świadomie igrający ze śmiercią, kiedy nadzieja na normalność już dawno w nimi umarła, a perspektywa zakończenia wojny jest tylko dodatkowym strachem przed zmierzeniem się z życiem względnie bezpiecznym fizycznie, lecz psychicznie kompletnie zatrutym traumatycznymi wspomnieniami. Obraz zrealizowany dynamicznie, z podkreśloną rolą zdjęć kręconych precyzyjnie podążającym za bohaterem okiem kamery i znaczenia jego samego, idealnie ustawionego w jej centrum. To jest walor znakomity i walor nie jedyny, gdyż wrażenie i tym samym wprost pisząc film robi Eryk Kulm jr., który zakładam, że swoją porażającą kreacją zapewnił sobie nie tylko myślę chwilowe uznanie - on mam przekonanie kupił sobie nią szansę na długą i pełną sukcesów karierę. 

niedziela, 28 maja 2023

Air (2023) - Ben Affleck

 

Wiem że istnieją tacy wariaci, którzy z logiem latającego Michaela każde obuwie obsesyjnie kupują i nawet ani myślą wstydzić się tego uzależnienia, a wręcz się nim wszem i wobec chwalą, oczekując nie zatroskanego przytulenia, a komunikatów zwrotnych brzmiących, że to imponujące. Bo właśnie TEN but z gigantycznej serii został założony przez przyszłą legendę, która swoją długą i intensywną karierą nadała mu znaczenie, a ludzie kochają amerykańskie historie wspinania się na szczyty i są też (he he) z natury gadżeciarzami. Na otwarcie dobrej zabawy nuta Money for Nothing i już jest (no) zajefajnie, a dalej w tle inne fajowskie numery z kolorowej ejtisowej ery. Ejtisowa nostalgia króluje i to jest jej level najwyższy, bo na wejście jak w pigułce przez ekran przelatuje dosłownie wszystko z czym rocznikowi 77 ten czas się kojarzy. No jasne, pamięć bywa sprytna i wywala to co z perspektywy żelaznej kurtyny słabe było, a pozostawia kolorowe obrazki, oczywiście rajską amerykańszczyzną pachnące. Tak jest i dobrze - co się będę siermiężnością zatruwał, jak jej zbytnio jako smarkacz w pełni świadomie nie doświadczyłem. Ale nie o tym, nie o tym - za to o tym jak złowić osiemnastoletniego Michaela, którego nazwisko jak się już wkrótce zechce okazać, ekspresowo wespnie się na koszykarskie szczyty. Akcja produkcji Bena Afflecka oparta jest na trzymającym doskonałe tempo słowotoku, może przegadana ale tak fantastycznie nabita dialogami, że wręcz podniecająco podbijająca dramaturgię i to w sumie nie jest zaskakujące, tego można było się spodziewać, więc zaspokajając oczekiwania daje spory zastrzyk rozrywkowej przyjemności. To mnie znakomicie bawiło i dawało także porcję rozrywkowo właśnie podanej wiedzy zakulisowej, jakiej do tej pory nie posiadałem, bo w temat głębiej nigdy się nie wbiłem. Sprzedano mi też tutaj przy okazji hollywoodzko spreparowaną filozofię podczas negocjacyjnego teatrzyku i to nie było żenujące, bo gdyby było, to by mi się włączyła czerwona lampka ostrzegawcza. Wyszło z pasją nakręcone, lecz naturalnie szablonowo milusie sportowe filmidło, bo sportowo-biznesowe i o czymś, co w sumie wartością wyższą nazwać nie można, ale za to jakim te sytuacje echem w branży się odbiły i jak zmieniły jej oblicze, to już miliardy dolarów w kieszeni szefa autora trafionego pomysłu i całej drużyny wspólników mega profesjonalnie prowadzonej promocji świadczą.

sobota, 27 maja 2023

Sahg - II (2008)

 

Black Sabbath, czuję Black Sabbath! Tak sobie pomyślałem, kiedy premierowy odsłuch promującego ów krążek kawałka Pyromnacer zrobiłem. Pyromnacer wówczas na mojej playliście zagościł i kręcił się intensywnie dość długo. Dzisiaj myślę, iż II to najbardziej sabbathowy wraz z I album Norwegów, powiązanych osobowo z bardzo znanymi stamtąd ekipami, ale też "dwójka" to zdecydowanie ostatni ich materiał, tak typowo wprost inspirowany legendą z Birmingham, bowiem "trójeczka" mimo że niewiele się różniła, to moim zdaniem i o czym już nie omieszkałem wcześniej na bloga stronach wspomnieć, już mocniej wpadała w koleiny żłobione równolegle przez Szwedzki Grand Magus, czy najbardziej przed ponad dwiema dekadami, wielkich ziomków i nauczycieli GM z Candlemass. Wracając do drugiej płyty Skandynawów, wówczas dla mnie w kategorii "ciekawi epigoni, przez to że ciekawi, to nie wprost epigoni" było to złoto, jednak do momentu kiedy w moje łapska wpadł debiut z kolei Amerykańskiego Orchid i nikt już nie mógł się równać im w powyższej kategorii. Orchid grał niemal jeden do jednego to co grała ekipa Iommie'go, ale z takim żarem i tak przekonująco, że Sahg zeszło w tej konfrontacji na plan dalszy, a w pełnej krasie zagościło Orchid i podkreślam, nic innego się nie liczyło. Zresztą nie żałuję, bo Sahg mimo  próbowało wyrwać dla siebie kawałek tego postabbathowego tortu i poszukiwało też własnej oryginalnej drogi, wpierw w psychodeliczno-progresywnym retro, a obecnie w retro heavy-doomowym graniu, to tak w stu procentach jednak już nigdy później nie przekonało, a w sumie czy też II jest taka wyjątkowa jakbym kiedyś pamiętał, to się bardzo waham z tą pozytywną odpowiedzią. Jednak pewien jestem jednego! Pewien jestem, że ten wytłuszczony Pyromancer i fantastyczny obrazek do niego, to jest ten pierwszy Paranoid XXI wieku, zaraz za tym Paranoid made in Orchid - mówię tu o Wizard of War. Akurat on wygrywa, bo Orchid jak Sabbs wyglądali i na podobieństwo, ograniczony do czerni i bieli koloryt do oryginalnego teledysku Paranoid swój "Paranoid" ubrali, a Sahg poszli w okultyzm i wyrazistszymi kolorami też w obrazku sypnęli. Zresztą polecam osobiście sprawdzić!

piątek, 26 maja 2023

The Black Angels - Phosphene Dream (2010)

 

Phosphene Dream muzycznie wydaje się najbardziej hipisowskim pośród albumów TBA, które przede wszystkim wszystkim emanują skupioną psychodeliczną aurą, a sam zespół stylistycznie jest powszechnie katalogowany jako neo-psychodeliczno rockowy. W sumie też każdy krążek sygnowany nazwą TBA posiada całkiem odrębny, a zarazem spójny wewnętrznie charakter i nie trudno "kumatym" zauważyć, kto tu akurat gra. Ostatnio najmocniej odczuwalny był vibe The Velvet Underground, wcześniej o krążek, może bardziej dwa natomiast z wielkich sprzed lat dominował The Doors - rzecz jasna nie wyłącznie, jest to na potrzeby wstępu uogólnienie, jednak nie (jakbym sobie życzył) tematu spłaszczenie. Co do ich trzeciej płyty, teraz tutaj przede wszystkim omawianej, roztacza ona najsilniej beatlesowską poświatę (a może to zmyłka przedostatniego indeksu? :)), poza tym jak informują mnie źródła tematycznie "ogarnięte", Phosphene Dream to w zasadzie więcej niż li tylko kosmetyczna zmiana formuły w stosunku do początkowej fazy działalności Teksańczyków, bo płyta ukierunkowana została na piosenkowość, a ja dodatkowo uważam, iż to skompresowanie formuły, to nie tylko chwytliwe i zapadające w pamięć kawałki, ale też kawałki bardziej soczyście różnorodne. Znając jednak TBA głównie z perspektywy ostatnich trzech studyjnych materiałów, odbieram PD jako naturalny zaczyn ewolucji jaka zaprowadziła ekipę z Austin, poprzez Indigo Meadow i Death Song do miejsca i pozycji ugruntowanych przez Wilderness Mirrors. To co jest najpiękniejsze w tej muzycznej drodze, to nieskrepowane korzystanie z inspiracji klasykami, ale korzystanie cholernie świadome, które nie podkopuje przygotowanego na startowych krążkach fundamentu, a tylko fantastycznie nadbudowuje na nim kolejne gatunkowo bliźniacze, jednako ciekawe formy. Mnie to kręci, bo jest "jakieś" i nie tonie też w monotonnie jałowych psychodelicznych dronach, pozostając transowo-hipnotyzujące i na swój sposób (hmmm... jakby to określić) wirujące sympatycznie dla uszu. Jest barwne i zwięzłe zarazem oraz po wybrzmieniu ostatniego numeru, ponownie skutecznie zaprasza do odsłuchu. Póki co, dla mnie tutaj zaczyna się bardzo dobry, bo perspektywicznie się rozwijający i odrębny (na możliwości sceny oryginalny) zespół - lecz nie wiem, czy po zagłębieniu się kiedyś w przyszłości w Passover i Directions to See a Ghost, nie skoryguje swojego dzisiejszego zdania. 

czwartek, 25 maja 2023

All Them Witches - Sleeping Through the War (2017)

 

Stało się to, co siłą ewolucji wkręcenia musiało się stać, bo może nie mogło stać się to natychmiast, gdy pierwsze numery z nowszych płyt zdobyły moją atencję na dłużej, a wynikiem czego było przesunięcie ATW do kategorii "MOI NAJULUBIEŃSI WYKONAWCY". Stało się wprost pisząc, iż dzisiaj także Sleeping Through the War kręci się u mnie równie często, a nawet obecnie częściej niż te albumy, które zapoczątkowały moją fascynację. Przełomem w przypadku krążka z 2017-ego roku okazały się dwa bardzo od siebie różne kawałki, a nimi z jednej strony przepiękny melodyjnie i hipnotyzujący klimatem Am I Going Up? i jak na styl ATW bardzo przypominający charakterem użytych motywów QotSA Alabaster. Nie są to jednak jedynie mnie porywające nuty z czwartego longa pochodzących z Nashville progresywno-psychodelicznych blues-rockersów, bo 47 minut zamknięte w ośmiu kompozycjach w całości owładnęły mną, a wyróżnienie w tych okolicznościach dwóch powyższych, to tylko z powodu ich sprężynującego charakteru. Każdy z pozostałych sześciu posiada swój unikalny indywidualny urok, choć wszystkie one mogą być bez trudności wpisane po hashtag bluesowej neo-psychodelii i tak szczegółowo rozkmnijając Bulls wpierw kołysze, by w drugiej fazie rozwijać transowy motyw z kosmicznymi wręcz dźwiękami, Don't Bring Me Coffee chłoszcze mocną perkusja i solidnym riffem, Bruce Lee zaś jest dynamiczny i jak na standardy ATW pędzi żywo na podkładzie z ciekawego klawisza i chórków, by po swoim wyciszeniu przejść gładko w 3-5-7, czyli miarowo rozwijającą się quasi balladę, a album zamykają całkiem radosny muzycznie Cowboy Kirk i prawie 10-minutowy leniwie epicki blues zatytułowany Internet. Mega materiał, na pewno nie zapomnę go nigdy i pamiętać będę co naturalne powracając systematycznie do niego, a za chwilę zapewne wbijając w dźwięki z jeszcze wcześniejszych płyt Amerykanów, wkrótce napiszę podobne laurki o nich także. :)

środa, 24 maja 2023

The Whale / Wieloryb (2022) - Darren Aronofsky

 

Nowy film Darrena Aronofsky’ego to nadal wydarzenie, a nawet tym bardziej wielkie wydarzenie, gdy ostatnie podejścia wzbudzały kontrowersje i wywoływały przede wszystkim niekoniecznie zasługujące na wysoką ocenę wrażenia. Po kompletnie niepotrzebnej (moje zdanie) inscenizacji biblijnego Potopu, nakręcił ekstremalnie pokręconą, jednakże posiadającą walor intrygujący (również to moje subiektywne zdanie) Mother!, to teraz wszem i wobec środowisko krytyków informowało, że pogubiony nieco mistrz nareszcie wraca na właściwe dla siebie tory jakościowe oraz co dla mnie bardzo ważne, do kameralnej formuły z intymnym kadrem, w czym myślę że się niemal każdy zgodzi, zawsze był doskonały. Od razu donoszę, iż podobała mi się bardzo ta historia, w sensie sposobu w jaki ją napisano (brawa dla autora sztuki stanowiącej fundament adaptacji) i tego co w niej zawarto w sensie idei, na poziomie światopoglądowym (brawa kolejne). Można mieć być może pretensje, że przeszarżowana w swoim mesjanizmie, że też merytorycznie jest względnie schematyczna i że obraca się częściowo wokół problematyki wielokrotnie wykorzystywanej w przejaskrawiony sposób i przede wszystkim to zestawienie żarliwej religijności z kwestią nietolerancji dla innej niż dominująca orientacji seksualnej, to taki banał, lecz Aronofsky posługując się historią "szlachetnie hollywoodzką" i u fundamentu przecież uciekającą od nowoczesnego efekciarstwa, bowiem skupioną li tylko na realizmie, ukazuje po prostu historię w zasadzie prostą, stąd pod względem autentyczności niezwykle życiową i zdolną do wywoływania prawdziwie ludzkich poruszeń. To bezpośrednie powiązanie konsekwencji z przyczynami i postawienie w świetle człowieka ekstremalnie dotkniętego przez reperkusje wydarzeń, to zarazem jej tło jak i zaczyn, ale też tych wątków, które między innymi już wcześniej wprowadziły nieodwracalne zmiany w życie bohatera i jego rodziny jest kilka. Przecież za każdym aktem zadawania sobie cierpienia poprzez ucieczkę w umartwianie implikujące odroczone samobójstwo i zanim się odejdzie cichej intymnej walki o wywalczenie odkupienia z powodu przytłaczającego poczucia winy, stoją namiętności lub dramatyczne losowe przyczyny, w istocie w jakiej z olbrzymią intensywnością oddziałują tylko na tych biedaków zaangażowanych w nie emocjonalnie. Ja bym się do takiego stanu nie doprowadził - rzeknie odporny i pogardliwie z wyższością spojrzy na wrażliwca, do momentu kiedy odpornego dramat dopadnie w nieco słabszym okresie i nawet się odporny nie obejrzy, jak będzie poddawany ocenie z pozycji innego przekonanego o własnej sile, bo pamiętajmy że upadla nie tylko potężna otyłość, ale też jeszcze szybciej alkohol i narkotyki. Zatem nawiązując powyżej do jedynie fragmentu konstrukcji i przyciągającej uwagę pozornej esencji scenariusza, spodziewać się miałem prawo historii o gigantycznej nadwadze, a dostałem historię o etiologii chorobowej nadwagi, rozbudowanej na kilku poziomach zaangażowania występujących postaci, czyli dobrze czułem, że reżyser pokroju Aronofsky’ego nie zainteresuje się płytkim czy oklepanym literackim wzorcem i nie wciśnie mi pierwszych lepszych patetycznych banałów, a głęboko spenetruje wewnętrzny świat psychologiczny bohatera, wraz z towarzyszącymi mu osobami współpodmiotami z drugiego planu i je osadzając w kontekście sytuacji Charliego, sprowokuje do wytworzenia całej gęstej sieci zależności, tak wdzięcznej dla przeprowadzonej analizy. To powyżej ona kwintesencja, to rozbudowana humanistyczna treść, a The Whale, to też klimat miejsca w jakim dramat się rozgrywa i oczywiście doskonały Brendan Fraser, który myślę mógł być tak wręczy arcy doskonały, przede wszystkim dzięki reżyserskiemu oddziaływaniu osobowości, wyobraźni i obsesji  Aronofsky'ego. Jednak bez kolejnej kapitalnej roli Hong Chau (pamiętam ją najbardziej z Downsizing), wraz z każdą tu inną wyrazistą kreacją aktorską (wbrew pozorom nie jest to teatr jednego aktora), to by się tak dobrze nie udało. Nie udałoby się stworzyć obrazu przejmująco wzruszającego na poziomie autentyzmu i charyzmy. Obrazu będącego klasycznie poprowadzonym kameralnym dramatem, przeniesionym jakby wprost z desek teatralnych i finalnie obejrzanym w kinie czy zaciszu domowym, bo w takich kategoriach trzeba nowy film Aronofsky'ego odbierać. Tak samo przesłanie i puenta myślę nie oddziaływałyby na mnie tak silnie i być może nie zapamiętałbym tak bardzo pięknych słów płynących z ust "Chrystusa" zamkniętego w czterech ścianach, próbującego odkupić nie tylko własne grzechy, ale uratować też istnienia współzależne od niego. Przepraszam że to co powyżej zabrzmiało poniekąd aż żenująco podniośle, ale spisując własne wrażenia, emocje pozostają ze mną jeszcze długo po seansie, a ja taki stan jakiego właśnie w tej chwili doznaję, najbardziej kocham w kinie i trudno mi się też pogodzić z opiniami, iż jeśli pozwoliłem się w finale doprowadzić do łez wzruszenia, to jestem ofiarą dramatu "zlewozmywakowego". Ja tak skromnie uważam, iż świat potrzebuje takich filmów, by się człowiek na chwilę zatrzymał i być może dzięki niemu oczywistości uświadomił i je w końcu do k**** nędzy praktycznie zrozumiał. 

wtorek, 23 maja 2023

Syk Pike / Chora na siebie (2022) - Kristoffer Borgli

 

Ja bym tej dziewczynie (Kristine Kujath Thorp) jakiegoś bardzo specjalnego przyznał "Oscara", za to jak gra w tym kapitalnym psychologiczno-socjologicznym eksperymencie, jaki po traumatycznym przeżyciu jej bohaterka z premedytacją na środowisku społecznym przeprowadza, bądź jakiego przeprowadzenia niezaspokojone meta potrzeby od niej wymagają. Tłem współczesne zamożne zachodnioeuropejskie społeczeństwo, zatopione w pretensjonalnym artystycznym filozofowaniu w zasadzie o niczym, zafiksowane na poprawności politycznej i poszanowaniu praw jednostki w karykaturalnym świetle - w lustrze odbijającym zniekształcony tragikomiczną atencją obraz. Dzieje się tu coś niezwykłego, coś szalenie interesującego przez pryzmat nawet nie tak gatunkowego pomieszania z poplątaniem (czarna komedia, body horror, dramat i satyra/groteska społeczna w jednym), ale badania granic obojętności vs. dla równowagi wręcz maniakalnej troski, sondowania zazwyczaj przesadzonych reakcji, chorobliwej potrzeby skupienia na sobie uwagi, wraz zazdrością o uwagę innych. Znudzenia być może tylko pozorną bezpieczną normalnością, prowadzącą do narastającej obsesji „ja’ w otoczeniu „oni”, podlanymi obficie współczesnymi realiami ogólnie mediów i ich wpływu. Punktowanie typowego dla społeczeństw bez większych codziennych problemów tzw. rozgrzebywania - posuniętego do granic absurdu, przez co tak fantastycznie ośmieszające zachodnioeuropejskie empatyczne odklejenie, którego paradoksalnie cechą fundamentalną jest egoizm, w sensie przewrażliwienia i (tutaj sedno) korzystania z szansy na przytulenie dobrego grosza. Zabawna i jednocześnie przerażająca w sensie scenariusza filmowa koncepcja, z niewyszukanym, ale z pewnością sugestywnym quasi twistem i bijącym alarmująco w gigantyczny dzwon terapeutycznym oddziaływaniem. Po takiej jednak terapii może człowiekowi się nie poprawi, ale z pewnością z większą świadomością będzie chorował, bo film Kristoffera Borgli nie podsuwa żadnych rad, nawet tych rodem z telewizji śniadaniowych, a tylko perwersyjnie wręcz wylicza współczesne przede wszystkim młodości przywary. I to wystarcza i to też jest ok. :)

poniedziałek, 22 maja 2023

Tár (2022) - Todd Field

 

Trwa bez 20 minut potężne 3 godziny i faktycznie, tym co ma się zdarzyć, a nie zdarza się długo i napięciem związanym z oczekiwaniem intryguje od początku, ale naprawdę zaciekawia dopiero ostatnia godzina, więc może to być zarzut, że cały zagospodarowany czas nie jest wykorzystany, by nie tylko mieszać widzowi we łbie, ale wprost go ekscytować. Tylko że bez tego rozwleczonego wstępu, nie byłoby późniejszego efektu, bo w pełni ten czas startowy zostaje spożytkowany na zbudowanie koniecznego klimatu i rozpoznanie tytułowej postaci oraz szerokich kontekstów z nią związanych. Spodziewałem się kina wymagającego i kina bardziej europejskiego niż amerykańskiego, bo głuchy na opinie być nie mogłem, a do tego napisy początkowe jasno dawały do zrozumienia, iż forma będzie tu odgrywała niepoślednią rolę. Dostałem właściwie kino takie w stu procentach jak powyżej - intrygę jakby według stylu Polańskiego, spotykającą narrację podług zasad Haneke’go, a klimat to taki po równo pół jednego i pół drugiego. Psychologiczne złoto, złoto też przez pryzmat błyskotliwości wiwisekcji środowiska - języka, postaw i zależności mentalności od uznania i poczucia osobistej wartości. Fascynujący obraz o snobizmie intelektualnym i artystycznym, przy okazji też wykład o istocie muzyki, będący jeszcze dodatkowo kopalnią cytatów, wśród których ten o zachwycie nad małymi różnicami, prowadzącym do nudnej zgodności uważam za najbardziej życiowy. Obraz z minimalistycznymi ujęciami, jakby paradoksalnie w bombastycznym klimacie, przy jednoczesnym udziale ekranowego chłodu, a może to jednak tylko przegadany pseudointelektualny bełkot w elitarnej oprawie? Popisywanie się właśnie elitaryzmem i tego typu wypełnianie przestrzeni ambitną, a jednak watą dla widza dojrzałego, świadomego, ale jak się okazuję naiwnego, bądź łasego na utożsamianie się ze sztuką tzw. wysokich lotów? Może z przeciwnej strony, gdyby w sukurs pracy wizualnej nie poszła wielowątkowa i wielowarstwowa treść i aktorstwo znakomite, to niekoniecznie można by było ambicje Todda Fielda przełożyć na doskonały warsztatowo efekt finalny i nie mógłbym napisać, że szkoda, iż tak dobry twórca tak rzadko w reżyserii się prezentuje, bo od czasu Małych Dzieci (2006) nakręcił jedynie film jeden i taki, który przeszedł (nie wiem czy słusznie, bo nie oglądałem - bowiem nie wiedziałem) bez echa. Podsumowując i w tym podsumowaniu nie odpowiadając jednoznacznie na pytanie czy się w stu procentach wszystko tutaj udało, lecz w jednym zdaniu oddając istotę subiektywnego poczucia z czym miałem do czynienia i z czym po seansie zostałem sugestywnym otwartym finałem porzucony napiszę, iż dopracowany niczym najlepszej jakości wymagająca osłuchania partytura, ale czy wzbudził żywsze emocje i wybudził z grubo ponad dwugodzinnego stuporu, to trochę tak i trochę nie.

sobota, 20 maja 2023

Carcass - Swansong (1996)

 

Wypowiem się w temacie Swansong i wypowiem się z pozycji typa, który carcassowe granie poznał już po tym jak carcassowe granie poniekąd przestało być carcassowym graniem, gdyż po fazie właściwej, kiedy carcassowe granie było graniem gore-grindowym. Sprawa też nie jest tak w stu procentach klarowna, bowiem jak na moje mało totalną ekstremą spaczone ucho i mocno ograniczone doświadczeniem sprawdzania Reek of Putrefaction i Symphonies of Sickness, to chyba tylko te dwa krążki Brytoli można nazwać esencjonalnymi, bo już Necroticism - Descanting the Insalubrious płynął mocno na fali ewolucyjnej, która prawdę mówiąc ograniczyła się do zwiększenia strukturalnej przejrzystości i jeśli mogę riffowanie brutalne nazwać melodyjnym, to właśnie melodii wyeksponowania. Może się mylę, a może jednak nie, bo sieczkę od nie sieczki odróżnić myślę potrafię, a tej na trójce nie było już zbyt wiele. Także (ten tego) najbardziej dojrzały Heartwork, poprzedzający bohatera mojej dzisiejszej samego z sobą dyskusji, poszedł o kolejny krok do przodu, a jak miałby naturalnie wyglądać jego następca, to uważam iż praktycznie i teoretycznie w jednym właśnie zawartość Swansong pokazuje. Stąd nie trybie tej całej płaczliwej krytyki jego samego, bowiem gdyby nie otoczka związana z kontekstem jego powstawania o której wszyscy fani wiedzą, a wszyscy recenzenci piszą, to uważam iż zostałby nie tylko lepiej przyjęty, ale i wręcz najzwyczajniej przez scenę zaakceptowany. Rola niebagatelna tutaj też tego, co stało się z zespołem po nieudanym flircie z majorsem oraz zapewne smrodów powstałych w łonie grupy, kiedy oczekiwania mocno rozminęły się z realiami. Jak się potężną pracę wkłada i na coś liczy, a nawet w ułamku tego nie dostaje, to się poszukuje winnych, a że zazwyczaj nie w sobie tylko w kimś kto akurat stoi najbliżej i zdaje się że może nie odda tak, jak oddałby ktoś kto mniej zażyłością związany, to się rodzi konflikt między jeszcze do niedawna przyjaciółmi, a owoc niedawnej współpracy zaczyna najpierw krytykować, by w końcu go znienawidzić i mówiąc o nim źle automatycznie fanom taką narrację sprzedać. A ja sobie nie dam wmówić, że Swansong jest do dupy, nawet jeśli mógłby być nieco bardziej skomplikowany aranżacyjnie, a przez to na dłuższą metę inspirująco słuchalny. Lecz czy uproszczenie nie było celem samym w sobie, by dotrzeć do szerszej grupy odbiorców, a że przy okazji kompletnie zagubiono pierwiastek intrygujący na rzecz przyswajalności od pierwszej nutki i tym samym stracono wcześniejszych admiratorów na rzecz bliżej nieokreślonych przyszłych, którzy okazali się li tylko wymysłem wyobraźni, to już insza inszość, niekoniecznie mniej istotna od powyżej sformułowanej, bo też proszę mi powiedzieć dlaczego Swansong przepadł z kretesem, a taki z półki ekstraligi Wolverine Blues zyskał status kultowy, czy zupełnie niezrozumiale dla mnie popularny Gorefest nie przyjmował na klatę porównywalnej krytyki, grając w połowie najtisów w podobnej do Swansong lidze, a jednak nieporównywalnie mniej ekscytująco. To powyżej to jest moje maksymalnie subiektywne spekulowanie i teraz słucham narracji odmiennej. Pomysły?

piątek, 19 maja 2023

Tschick / Goodbye Berlin (2016) - Fatih Akin

 

Lada Niva i Conversy położone nonszalancko na desce, wąsy z taśmy izolacyjnej i luźne rozkminy w odkrywczych dla czternastoletnich smarkaczy tematach. Podrostki na gigancie w bezkompromisowych rajdzie przez "helmutcką" ziemię, zmiatając przykładowo przed rozwścieczonym rolnikiem w potężnym traktorze. To tylko niepoważna zachęta, część jedynie startowa z tej może nieco głupkowatej, ale świadomie przestylizowanej akcji. Bowiem trzeba spojrzeć z przymrużeniem oka na scenariuszową i aktorską szarżę (na aktorstwo dość umowne) oraz (umówmy się) na wizualną ekspozycję, dzięki której od razu tą przygodę się zapamiętuje. Przygodę poniekąd makabryczną i przygodę jaka pod warstwą złożoną z infantylizmów, posiada dojrzały przekaz o dojrzewaniu w świecie zasad narzucanych przez dorosłych hipokrytów i wymagań jakie młodości młodość stawia, bo o czym innym Akin na podstawie podobno książki niejakiego Wolfganga Herrndorfa tutaj opowiada. Opowiada o samoocenie, a dokładnie o izolacji w poczuciu niskiej własnej wartości i konfrontacji tejże z wyzwaniami stawianymi przez grupy rówieśnicze. Musisz dać się zauważyć, inaczej skup się lepiej na tym by urządzić się na marginesie. Poza tym teraz dzięki Tschick wiem, że żydowscy Cyganie istnieją, a ponadto donoszę, iż tak przez 3/4 seansu dziwiłem się, bo się nie spodziewałem, że tenże Atkin, zanim nakręcił mega poważne W ułamku sekundy i Złotą rękawiczkę, zabawił się tak wyraziście komediową stylistyką. Dzięki TVP Kulturo za dostęp do seansu, dzięki też Kolego który uważasz, iż to jeden z twoich ulubionych filmów, za jego polecenie.

czwartek, 18 maja 2023

My Dying Bride - A Line of Deathless Kings (2006)

 


A to mocno niespodziewany rozwój sytuacji nastąpił i jak jeszcze kilka lat temu doczuwałem nie tyle znużenie, a wręcz poirytowanie powracając do dyskografii Brytyjczyków (więc sobie darowałem i w konsekwencji jakiś czas nie powracałem), tak ostatnio przeżywam na nowo wzrost ochoty, nie tylko na odtwarzanie tego wszystkiego z ich dyskografii, co przez mnóstwo godzin za starszego łebka ryło mi banieczkę, ale i jak świadczyć będzie poniższy entuzjazm wobec A Line of Deathless Kings, cieszę się potrzebą przewartościowywania stosunku do albumów, które akurat w czasie startu mojej abstynencji "majdaingbrajdowej" wychodziły. Może to nazbyt entuzjastyczne stwierdzenie, bowiem powyżej A Line... wciąż sięgam z niepewnością i nie napiszę, iż dzisiaj (18 maja roku 2023-ego) wiem o nich więcej i to co wiem, zmienia w świadomości mej ich oblicze, ale druknę bez najmniejszego asekuranctwa tezę, iż dziewiąty album długogrający w dyskografii My Dying Bride odbieram zupełnie inaczej, niż w dniach kiedy go nabyłem i bardzo szybko odrzuciłem. Biję się w pierś (ale nie będę jednak od razu posypywał sobie głowy popiołem na znak totalnej pokory wobec wszystkiego co powyżej dziewiątki nagrali), stawiając krążek z roku 2006-ego obok tych, które go bezpośrednio poprzedzały i uznaję, iż jest tak kontynuacją kapitalnego okresu w ich twórczości, jak i logicznym kontynuatorem formuły przyjętej wraz z wydaniem The Light at the End of the World. Nie czuję też potrzeby rozrysowywać w układzie współrzędnych punktów stycznych wymienionych, ani powielać zdania jakimi je wcześniej opisywałem, a jedynie dodam z obowiązku i dla zasady, że coś konkretnego o muzyce należy naskrobać, a nie tylko umieszczając ją w kontekście czasu nostalgicznymi wspomnieniami się podzielić, iż brzmi potężnie, opiera się na wyrazistych gitarowo-klawiszowych melodiach i kręgosłupie powolnego nabijania rytmu, a stonowana na ogół estetyka gotyckiego doom metalu, wzbogacona zostaje przeszywającymi fragmentami ze ścianami dźwięku w roli głównej. Aaron bardziej melorecytuje i śpiewa po prostu, zamiast growluje, co sprzyja uwypukleniu istotnej w komponowaniu fundamentalnej muzykalności, a wymienione cechy ostatecznie połączone wywołują wrażenie dojmujące, tak jak w zasadzie zawsze w przypadku numerów My Dying Bride bywało, więc określenie A Line of Deathless Kings płytą dla nich emblematyczną, rozumiem jako uzasadnione. 

środa, 17 maja 2023

Hunger / Głodni (2023) - Sitisiri Mongkolsiri

 

Netflix przedstawia, po tajlandzku o posiłków przygotowywaniu - przepraszam, o sztuce kulinarnej! W sumie po to mamy tak rozbudowane zmysły smaku, powonienia, wzroku i nawet dotyku, aby je karmić odczuciami przyjemności, jednak nie o to tu chodzi, by zajadać to co smakuje, lecz aby dodać do kucharzenia nadętą filozofię i uczynić z prozaicznej czynności kontrowersyjny najlepiej performance, ubierając ją w lanserkę sprzedającą idee w mediach społecznościowych i kity wciskając zmanierowanym obrzydliwie bogaczom - by oni podkarmili własną próżność i jako wartość nadrzędną własną karierę zbudować, lękając się od tej chwili, kiedy triumfalny taniec na szczycie się skończy, bo to branża jest taka jak każda w której czuć poważną kasę, czyli pozbawiona romantycznych zasad i nie dla miękkich idealistów. Bohaterami tajlandzki Gordon Ramsey i dziewczyna z nizin społecznych utalentowana, w dramacie soczyście opartym o mnogość wątków, a zarazem, gdy obrać go i dostać się do kości, to dramacie dość oczywistym. Temat już może wyeksploatowany, hajp na niego przegrzany i zasadniczo wszystko to już schemat, szablon, ale przyciąga nie tylko egzotyką azjatycką, ale jest to jednak przyznaję bardzo dobrze nakręcone i z mocnym dodatkiem dramatyzmu. Z ciśnieniem, wykuwaniem charakteru w ogniu krytyki i uczeniem się w bólach, aby dotrzeć do perfekcji. Wszystko w środowisku gatunkowym bardziej thrillera, a nie obyczajówki i świetnie wizualnie uchwycone, szczególnie gdy obraz podbity mlaskaniem. ;) Wszystko też w klimacie romansu, bo miłość do gotowania, smażenia, pieczenia, ale i obowiązkowe w scenariuszu zauroczenie młodych, pięknych i zdolnych. Wszystko wreszcie w atmosferze społecznego dramatu, ukazujące a wręcz uwypuklające różnice klasowe, podziały współczesne społeczne, z kluczowym zestawieniem pokornej biedy i aroganckiego nowego bogactwa. Dlatego uważam, że film mocny (wciągający), ładny (wzruszający) mądry (oczywistościami, ale pouczający), a poza tym można się czegoś z niego dla potrzeb kuchennych przygód nauczyć, pod warunkiem że widza stać na składniki najwyższej jakości i pierwszej świeżości. :) Siadać do stołu, nie grymasić - całkiem smacznych Głodnych na szwedzki stół netflixowy podano!

wtorek, 16 maja 2023

Amorphis - Tales from the Thousand Lakes (1994)

 


Ależ te opowieści z krainy tysiąca jezior się rozpoczynały i jak bardzo mnie to intro kiedyś poruszało i jak bardzo nadal podniosły klawisz w parze z symulowanymi odgłosami przepływającej wody robi wrażenie, to ja nie wierzę. :) Być może dzisiaj takie motywy śmierdzą kiczem, ale jak człowiek je pamięta z perspektywy dojrzewającego, ale wciąż poniekąd jeszcze smarkacza, to sytuacja owa kompletnie zmienia bardzo dorosłą współczesną optykę - i to jest NA-TU-RA-LNE! Stąd "opowieści" nie są dla mnie ot tylko kolejną płytą, którą na trochę zimno odbieram, a jest płytą, jaką już na zawsze będę kojarzył przede wszystkim przez pryzmat młodości i coraz mocniejszego wpadania w otchłań metaluchowego grania. W kontekście czystości gatunku, drugi long Amorphis nie jest oczywiście metalem w krystalicznie czystej postaci, ale takim już kiedy debiut wypuścili być nie mógł, bowiem Karelian Isthmus będąc w rzeczy samej krążkiem death metalowym, to działo się w nim nieco więcej i to więcej, to akurat folkowe zabarwienie z nawiązaniem do skandynawskiej mitologii. Dzięki temu znacznie pod tym względem odważniejszy Tales from the Thousand Lakes, zawiera w sobie nie tylko fragmentami melodie podkręcone charakterystycznymi wątkami, ale idzie na pełnej w folkowe rozwiązania melodyczne i zyskuje muzycznie charakter (uwaga, będzie kontrowersyjnie :)) progresywnego doom-death metalu, inaczej odpycha praktycznie od siebie zainteresowanie radykalnych death metalowców i zespół wówczas z miejsca zostaje stygmatyzowany na scenie, jako nie na tyle brutalny, aby mógł być nazywany stricte death metalowym. Nie robi to myślę na Finach większego wrażenia, co udowadniać będą kolejne albumy, uciekając już na całego, najpierw w hybrydę rocka i metalu, by obiecująco ewoluować w stronę oryginalnego, nieco nawet psychodelicznego rocka na Tuoneli i Am Universum, a finalnie skończyć jako zespół posiadający oddanych fanów, ale nie posiadający potrzeby rozwoju. Tak, tak - stagnacja od wielu lat w ich obozie, rozpoczęta wpierw powrotem do brzmień mocniejszych, a finalizowana obecnie muzyką chwytliwą, lecz absolutnie nie inspirująco się rozwijającą, to w moim przekonaniu rozłożone na długie lata samobójstwo, bowiem tylko straszliwie zaślepiony fan może w nieskończoność tolerować nagrywanie wciąż tej samej płyty. Wracając jednak do Tales from the Thousand Lakes, być może zarzut, że w porównaniu do materiałów z ostatnich lat jest aranżacyjnie nieporównanie bardziej toporny, to wygrywa z nimi pasją i w kontekście miejsca i czasu wywarł znacznie większe wrażenie, odciskając niewątpliwie swój ślad w historii szeroko rozumianej muzyki metalowej. Posiada też w swoim programie prawdziwy amorphisowy hymn, bo inaczej statusu Black Winter Day nie powinno się spostrzegać. Tak, tak BWD jako numer ikoniczny ma swoje prawa i nie podlega żadnemu krytycznemu opiniowaniu, jednak ja chyba najbardziej pamiętam In the Beginning, bo to i fantastyczne melodyczne rozwiązania i udział bardzo charakterystyczny kobiecego głosu i pomimo iż każda kompozycja budzi sentyment, to ja jeszcze wyróżnię Magic and Mayhem oraz Forgotten Sunrise, obok wspomnianego In the Beginning, ponieważ w każdym z nich osobno klawisze zrobiły na swój sposób odmiennie dobrą robotę. Tales jest po prostu tym czym stał się przez prawie 30 lat od premiery, czyli jest doskonałym przykładem płyty, jaka mimo iż brzmiąca dzisiaj dość archaicznie, to posiada magię w jaką nie łatwo przecież ubrać pierwszy lepszy krążek. Zgoda? Jest zgoda? 

P.S. Tak tak - jest tu też takie coś jak To Fathers Cabin i jest też zauważalne!

poniedziałek, 15 maja 2023

Lana Del Rey - Did You Know That There’s a Tunnel Under Ocean Blvd (2023)

 

Tak się zdarzyło, że ostatnie tygodnie to wysyp albumów wokalistek, a może trafnie byłoby je określić współczesnymi pieśniarkami, które łączą autorski potencjał kompozytorski z głosowymi możliwościami i to niekoniecznie takimi, które opad szczeny u nauczycieli-instruktorów wokalistyki mogą wywołać. Jak sobie przeskrolujecie moje ostatnie muzyczne refleksje, to są tam właśnie przede wszystkim te dotyczące komponujących i śpiewających babeczek, a najnowszy album Lany zamyka teraz tą serię. Tym razem rozmarzona i abym zapewne nie musiał odczuwać mdłości dla kontrastu i równowagi "rzucająca mięsem" Lana zaprosiła mocną ekipę gości (kto tam gości widać już na kopercie) i opierając się na mnogości inspiracyjnej, nie przekładanej na jakiś gigantyczny przesyt pomysłów tak dosłownie, zaproponowała przede wszystkim nutę opartą o brzmienia pianina i bardzo smakowitą retro archeologię. Jednako słysząc że dziewczyna nuty słucha sporo i słucha też rad ambitnych producentów, korzystając tak z bogatej muzycznej spuścizny sprzed lat (mnóstwo tu klimatu z z przełomu lat 50/60-tych) i świetnie owe inspiracje wszczepiając do własnego alt-popowego/dream-popowego stylu i te motywy doskonale dzięki współpracy z macherami studyjnymi aranżując przez pryzmat obecnych możliwości technicznych miejsca w jakim nagrywa. I tutaj też myślę tkwi sedno mojego PROBLEMU z Did You Know That There’s a Tunnel Under Ocean Blvd, iż słucha się go dobrze i można się intensywnie nostalgicznie wzruszyć (Candy Necklace i Margaret wygrywają), ale tylko dzięki kilku numerom, słucha się go bez drzemki, bo gdyby nie rzucenie okiem (uchem bardziej oczywiście) na współczesne trendy i takie na przykład modne w hip-hopie i około hip-hopie trapowe kombinowanie w psychodelicznym klimacie (patrz A&W i wiadomo jaka młodsza koleżanka po fachu była tu sprężyną) oraz jeszcze jednej akcji w nasyconym ciekawie bitami i samplami z utworu Lany z przeszłości, to tak jak napisałem, ja bym się zanudził i myślę, że dużo bardziej krytycznie odniósł się tak do całości, jak przede wszystkim do dwóch nie bardzo stricte piosenkowych recytacji - może niepotrzebnie nabijających płycie czas trwania aż do niemal 80-ciu minut. Cztery lata - cztery płyty i chciałoby się aby może jednak Lana przyhamowała i przy następnej okazji naprawdę nagrała coś wyjątkowego i nie obraziłbym się gdyby poszła w nowoczesne elektroniczne dźwięki. Uważam że aż się prosi w jej działaniach o nowe otwarcie, jeszcze bardziej odważne, niż jak to miało miejsce przy okazji wydania jak dotąd jej opus magnum, czyli Norman Fucking Rockwell. 

niedziela, 14 maja 2023

Rój (2023) - Bartek Bala

 

Obsesja izolacji, bez względu na wszelką poniesioną cenę i wbrew woli współtowarzyszy niedoli. Rodzina, plemię, prymat potrzeb grupy nad interesami jednostki, ale i egoistyczne w zasadzie opiekowanie się własnym strachem i własnych doświadczeń traumatycznych „współplemieńcom” wszczepianie, pozostawiające poczucie obowiązku lojalności. Obawy, obawy, obawy + długotrwałe poświecenie = tragedia. Taka wolność, to klatka - taka wolność, to pułapka. To w hasłowych skrócie, a inaczej życie dwojga dorosłych i dwójki ich dorastającego potomstwa, w skrajnie surowych warunkach, na życzenie patriarchalnej dominacji zaślepionej głowy rodziny. Codzienna walka o przetrwanie fizyczne i codzienne zmagania psychiczne, w jak to określił reżyser - stylistycznej formie, która nie jest jednym gatunkiem, a raczej patchworkiem, czerpiącym z dramatu psychologicznego, przez thriller, po kino grozy. Bartek Bala kręci tutaj tak korzystając z pieczołowicie dopracowanych ujęć, jak i z ręki dynamicznie, radzi sobie doskonale z wykorzystaniem światła i dobrze doświetla te sceny, kiedy mrok plan spowija, lokacje ogarnia. Obraz w sensie wizualnej oprawy, to bardzo mocna strona realizacji i uzyskanego efektu i ona pozostaje w mojej pamięci po zakończeniu seansu, tak samo jak brutalna treść i to co jest wynikiem interakcji bohaterów, wpływających na relacje pomiędzy nimi. Reżyser prowadzi narrację oszczędną, ale uzyskuje mocno sugestywne wrażenie, a najbardziej fascynuje, kiedy zauważa masę detali, jakie decydują o stanie ducha postaci - biorąc pod lupę sporo zmiennych oddziałujących, jakie dramatyczne konsekwencje powodują. Rój to kino które udanie mierzy się z tematem ucieczki od świata cywilizacji pod pretekstem korzystania z wolności, a paradoksalnie gdyby uogólniać, takąż wolność sobie ograniczając. Rój jest intrygujący i hipnotyzujący, choć ograniczony mocno środkami także stylistycznymi, jednak przez to (pozytyw) obsesyjnie skupiony na sednie, jak (negatyw) być może trudny w kontakcie. Niemniej jednak warto się z nim pomocować, bowiem wyciska człowieka i wyciska z człowieka potwornie silne emocje. 

sobota, 13 maja 2023

Thelma & Louise / Thelma i Louise (1991) - Ridley Scott



Bonnie Parker i Clyde Barrow, Mallory i Mickey Knox, wreszcie Aileen Wuornos i Selby Wall oraz właśnie z kategorii od tego poniekąd się zaczęło, Thelma Dickinson i Louise Sawyer. Tak sobie skojarzyłem te zasadniczo bardzo różne sytuacje, kiedy kino wykorzystało motyw, raz rozbitków, dwa rozbitków kobiet na muszce śledczych i pogoni za nimi. Ten ostatni uznany za mega klasyczny klasyk - Ridley Scott z maksymalnie zajebiście wysokiej półki, choć to też nigdy nie było kino wystrzelonych w przestrzeń kosmiczną ambicji, a tylko kino rozrywkowe ubrane w społecznie istotną problematykę. Stąd stało się hitem kinowym i zaskarbiło też sympatię profesjonalnej krytyki, identyfikowane ze świetnym kinem koneserskim i jak zaznaczyłem na początku tego zdania, nakręcającym wciąż oglądalność w stacjach telewizyjnych, jako mega hit - wszystko to w jednym. Dwie ognistowłose babeczki, jedna totalnie stłamszona przez faceta, druga bardziej wyzwolona, ale też odczuwająca czym jest dominacja męska w życiu płci pięknej. Kobiety w drodze, wyrwane codzienności obydwie, na tzw. gościnnych występach pakujące się w poważne kłopoty, tak w obronie własnej, jak przez puszczające im nerwy. Posługując się cytatem - „reżyser Ridley Scott pokazuje Stany Zjednoczone, niebieskie niebo i zielone równiny, jako kraj obiecujący wolność - ale niestety nie wszystkim”. Świetną muzykę w tło też Scott wkomponowuje, ogólnie kręcąc film w roku 1991, a mam wrażenie, iż wciąż jeszcze posiłkując się urokliwym stylem kina z lat osiemdziesiątych, więc jako klasyczny film drogi znakomicie się broni, jak także doskonale w całkiem rozrywkowej, a na pewno mainstreamowej formule korzysta między wierszami z publicystycznego komentarza do amerykańskich marzeń dostatniego życia w klimacie - mały domek, a na podjeździe ładna gablota, skonfrontowanych z rzeczywistością - Pan domu i Pani domu. Inaczej amerykańska masakra żeńskimi hormonami w wykonaniu dwóch mocnych warsztatowo aktorek i feministyczny manifest kręcony ręką faceta, ale napisany piórem kobiety i nie ma w tym nic dziwnego, bowiem ta współpraca „kółeczka z krzyżykiem” i „kółeczka ze strzałeczką” dała kinu jeden z najmocniejszych obrazów o toksycznej naturze męskiego świata. Nie znać wstyd, nie zostać wkręconym, niezrozumiała reakcja. :)

piątek, 12 maja 2023

Nanna - How To Start A Garden (2023)

 

Nie tak daleko pada jabłko od jabłoni, która zrodziła islandzkie zjawisko pt. Of Monsters and Man, bo oto solowy album Nanny Bryndís Hilmarsdóttir występującej tutaj pod własnym imieniem (a ja myślałem, że to pseudonim i że być może tak jej mówią przyjaciele :)), niewiele różni do krążków macierzystej grupy i absolutnie nie mogę tego nazwać zarzutem, choćby się nawet chciało, bo niby po co robić coś co już się robi, a do tego robi bardzo dobrze. Chciałoby się teoretycznie aby znani muzycy/wokaliści jeśli już autorsko solowo chcą zaistnieć, to super by było gdyby spróbowali czegoś nowego, najlepiej mocno innego, aby można było zauważyć ich i najlepiej polubić dodatkowo w zaskakującym anturażu, niż pisać tak jak ja to teraz czynię, iż płyta jaka powstała jest piękna i można się w niej zakochać, ale gdyby zaśpiewał tutaj obok Nanny jej przyjaciel współ-wokalista Of Monsters and Men, to brzmiałoby to jak album ichże, właśnie w konstelacji dwa plus cztery. Hilmarsdóttir (tak tak - łamiemy sobie języczek) nowych lądów nie odkrywa, bywa że może być przez kogoś bardziej wymagającego skrytykowana, że znów to samo, a ileż tak można takim marzycielskim folkowym graniem, w nieco rockowej i nieco popowej, bardzo subtelnej poświacie? Można i ja nie czuję się wykorzystany, czy sprytnie na lep na jaki z przyjemnością łapałem się szczególnie w przypadku dwóch ostatnich materiałów OMaM schwytany. Włączam sobie How To Start A Garden na dnia zakończenie, kiedy słońce się za horyzont chowa i włączam sobie go, gdy dzień zaczynam, a w ciągu dnia zaniechuje tej praktyki, bo dwa razy dziennie wystarczy i cudownie jeśli nie przesadzę z częstotliwością odtwarzania, bo on się wówczas szybko nie znudzi, innymi słowy we mnie nie przegrzeje, bowiem ma jak każde dzieło zespołu Nanny malutką wadę, że jak go za dużo, to trzeba zrobić dłuższą pauzę, by wrócić jak się zatęskni, a ja nie mam ochoty za szybko jej robić, bo mnie HTSAG uspokaja i to jest fajne, nawet kiedy nie potrzebuję interwencji relaksacyjnej. Poza tym to bardzo intymne granie i śpiewanie liryków emocjonalnie własne i warto też sprawdzić co Nanna ostatnio przeżywała i jak sobie z tymi sytuacjami poradziła, jeśli się dziewczyny wrażliwość tak jak twórczość szanuje. Jeśli nie, to też nie widzę przeszkód by posłuchać jak powinny brzmieć urzekające melodie. 

czwartek, 11 maja 2023

Bird (1988) - Clint Eastwood

 

Historie biograficzne czarnoskórych legend muzyki zaczynają się chyba zawsze tak samo - ubogie dzieciństwo w rzeczywistości segregacji rasowej itd. Takie czasy i takie miejsce - nie wybiera się przecież gdzie się rodzi - trzeba przyjąć pecha z godnością, jeśli chce się wyrwać słabemu przeznaczeniu. ;) Clint Eastwood opowiadając o krótkim życiu Charlie’go Parkera, oczywiście poniekąd nawiązuje do tegoż stygmatyzującego pochodzenia i miejsca gdzie się wszystko zaczęło, ale obrazków z tego okresu szczędzi i gdzieś między wierszami myślę sugeruje, jak surowe warunki dojrzewania odbiły się na osobowości zmagającego się (przez cały okres pobytu na tym łez padole) z demonami saksofonisty. Skupia się jednak na Charlie’m dorosłym i Charlie’m uzależnionym od środków przeciwbólowych, w konsekwencji narkotyków oraz alkoholu, dotknięty rodzinną tragedią i jak zasugerowałem niepogodzonym ze swoim kolorem skóry, a dokładnie z tym wszystkim co z niego wynika. Pokazuje człowieka prywatnie kompletnie rozbitego, z mnóstwem problemów natury psychicznej, totalnie kładącego swoje obowiązki męża i ojca, przez ciągłe załamania nerwowe lub ataki paniki. Fantastycznego muzyka, ikonicznego głównego współtwórcę bebopu, fatalnie funkcjonującego w życiu prywatnym, a w zawodowym dziwnym fartem podziwianego bez względu na znajomość jego gigantycznych słabości i wynikających z nich problemów. Przeważają tu obrazki z trasy, w towarzystwie ligi mistrzów dzisiejszych półbogów ambitnej muzyki i zza kulis relacji wiwisekcja, które finalnie wraz ze scenami rodzinnych interakcji, tworzą portret Charlesa Christophera Parkera Jr.. Eastwood nakręcił film bardzo mroczny, mocno też hermetyczny i pozwolił Whitakerowi na aktorską szarżę, jaka dopasowała się do trudnego klimatu obrazu, jaki jednocześnie ogląda się bardziej jak film reżysera Ptaśka, czy przede wszystkim takiego kultowego smakołyku koneserskiego jakim Harry Angel, niż pracę autorstwa wielkiego Clinta. Wdzięcznie jednak Alan Parker (he he) Eastwood oczywiście asymiluje do filmu o jazzie sam jazz i buduje atmosferę zadymionych klubów, całego szaleństwa związanego z rozkwitem ambitnego improwizacyjnego stylu i pilnuje aby postaci tutaj się pojawiające ukazane były, jako wielkie inspirujące instrumentalne monstra, fantastycznie motywujące Bird'a do samodoskonalenia w przyjaznym rozwojowi swobodnym twórczym klimacie. Bird jako film hermetyczny wymaga, ale i przygnębia, skrajnie nawet nudzi, bo nie tylko jest smutny, gdyż jest też utkany z sytuacji mało ekscytujących - no chyba że widz za takowe uzna, pieczołowite posługiwanie się biograficznym psychologizmem, z przypisanym mu w tym przypadku depresyjnym sączeniem beznadziei. Uciekaniem w nią nawet, kiedy inscenizuje wątek miłosny, jaki zamiast dodawać skrzydeł, prowadzi bohaterów w otchłań wzajemnego krzywdzenia, a dla Birda własnego ja upadlania. Powstał zatem film kompletnie nierozrywkowy, mimo iż wyprodukowany w mekce filmu dostarczającego dobrej zabawy.

P.S. Tak przy okazji, podzielę się zagwozdką, która mnie niemal od zawsze gnębi, a właściwie to odkąd świadomie zaczynałem rozkminiać głębsze pochodzenie nut w jakie się wkręcałem, że jak to jest, iż czarni wymyślili uogólniając rock i inne fantastycznie brzmiące gatunki i ci sami czarni po wielu latach sprowadzili własną muzyczną spuściznę do poziomu gangsta rapu, a jeszcze gorzej sprzedali go europejskim smarkaczom z betonozy, którzy niestety zrzucili go na dno dobrego smaku, nabijając po korek wyłącznie wulgaryzmami. To pe-es proszę rozumieć mocno sarkastycznie, a nawet złośliwie.

środa, 10 maja 2023

Meg Myers - TZIA (2023)

 


Nie ma się czego brzydzić, nie ma się czego wstydzić, bo słabość do ciekawego popu, to żaden powód do skrywania takich preferencji w czterech ścianach mieszkania. Żadne to "giltypleżer" tylko naturalne docenianie artystów. którzy niekoniecznie mają ochotę na wykorzystywania zmyślnego (mam na myśli awangardowego) instrumentarium, czy stylistycznych ucieczek w ekstremalne tematy. Jak ktoś ma coś mądrego do powiedzenia i wyczucie estetyki broniącej się przed wpływem tandety, to nawet jeśli narzędziem staną się dla niego nieskomplikowane tematy, to i tak jego przekaz się obroni. Dlaczego miałbym się wzbraniać przed podrygiwaniem, gdy słyszę świetny przebojowy numer z tanecznym vibem i flowem, który porywa do wygibasów, a przy tym nie budzi zażenowania, a wręcz stanowi nie tylko uzależniającą chwytliwością czystą przyjemność, ale jest też doznaniem z rodzaju tych do mniej lub bardziej oczywistej, ekstremalnie nawet mniej lub bardziej płytkiej, ale jednak refleksji prowokującym. Dlaczego jednak piszę o tym tłumacząc się z tego przy okazji tekstu o nowym albumie Meg Myers, kiedy o zgrozo jest on niestety dla mnie dość sporym rozczarowaniem? Piszę i tłumaczę się, bo gdybym tylko napisał, że TZIA nie ma startu do poprzedniego długograja, jak i też nie jest godna(y) stanąć obok dwóch świetnych epek z 2020-ego roku - odpowiednio  Thank U 4 Taking Me 2 The Disco i I’d Like 2 Go Home Now, na których każdy niemal numer zostawia daleko w tyle nawet najlepsze kawałki z TZIA, a już na pewno przynosi wstyd artystce zestawiony z kapitalnym i kapitalnie ubranym w obrazek The Underground - to miałbym tylko kilka linijek. Może coś w spostrzeganiu TZIA się we mnie w przyszłości zmieni, ale na dzisiaj nie chcę do niego wracać, choć będąc uczciwym panna coś tu aranżacyjnie chwilami kombinuje i wyrzuca z siebie niepopularne może przekonania, ale co mam uczynić, kiedy całość brzmi jak kolejny krążek lekko bardziej alternatywnej gwiazdki trochę tanecznego i trochę alternatywnego popu, a sytuacji kiedy tak znakomita elektronika z poprzedniego longa porywała - jest tu jak (uwaga smarkacze biorą do ręki słownik frazeologiczny) NA LEKARSTWO. Póki co wciskam play tylko kiedy chcę odsłuchać te materiały wychwalone, bowiem w nich był fajny klimat, a do TZIA zachowuję dystans. Nie ma grama magnetycznej atmosfery, nie dzieje się w kompozycjach z nowego albumu nic co by mnie na razie przekonało, ale być może po dwóch dokonanych nieudanych próbach, nie dałem sobie szansy by dotrzeć do fragmentów intrygująco-inspirujących i może zamiast mieszać w wyglądzie buzi, Meg zamiesza nastepnym razem dla odmiany w nagrywanych dźwiękach - bo wiem że potrafi.

wtorek, 9 maja 2023

Falling Down / Upadek (1993) - Joel Schumacher

 


"Stare" kino na tapecie, więc z racji wieku wiadomo doskonale je znałem, naturalnie pamiętałem, ale sprężyna by sobie je zarchiwizować na bloga stronach, to już sprawa pojawienia się tytułu jako polecajki w poście jednego z wielu koneserów kina. Włączam więc poniekąd zainspirowany takową „sprężyną” Upadek i przenoszę się niemal w czasie, bo nazwanie jak myślę najlepszego filmu w karierze Joela Schumachera portalem do kina jakiego już dziś w zasadzie nie uświadczamy za często, to oczywistość sama w sobie. Jak kojarzę Schumacher nigdy nie był wybitnym reżyserem, raczej zawsze porządnym rzemieślnikiem, fachowcem od kina dobrego balansu, które może miało ambicje poruszania ważnych społecznych tematów, ale więcej w nim było intencji produkowania filmów przyciągających masowo uwagę i zapełniających sale kinowe, niż tworzenia wielkich kontrowersyjnych dzieł niszowych. Tutaj też czuć hollywoodzką sztampę, korzystającą z narracyjnych i operatorskich klisz, lecz najważniejsze że Schumacher wykazał się nie lada odwagą, bądź wyczuł temat nośny, gdyż nakręcił obraz krytykujący agresywny kapitalizm w czasach radosnego jego konsumowania przez farciarzy z kasty żerującej, co mogło spowodować popadnięcie reżysera w bossów branżowych niełaskę. Film jednak osiągnął sukces kasowy, toteż pieniądze jakie wygenerował wybaczyły zapewne Schumachera arogancję, a że wątki tutaj też podkreślające toksyczną męskość z pozycji ją piętnującej, jak i sporo rozmiękczania sensu wspomnianymi charakterystycznymi dla hollywoodzkiego kina środka zabiegami, to może główny motyw jako zaangażowany manifest tracił na sile i nie był powszechnie najbardziej celnie interpretowany. Upadek niemniej jednak to film znakomity, ale nie byłby taki gdyby nie przede wszystkim właśnie doskonale przejaskrawiając temat, napisany scenariusz - temat też niezwykle do wykorzystania wdzięczny. Nie byłby też taki, gdyby nie fenomenalne aktorstwo i pojedynek Douglasa z Duvallem. Gdyby nie trafnie ukazane przez pierwszoplanowe postaci emocje, jako spirala nakręcająca się udziałem frustracji i bezradności oraz pomysł na kontrastową konfrontację dwóch skrajnych reakcji na życiowe nieszczęścia, czy najzwyczajniej życiowe wyzwania. Pęknięty bezpiecznik i z drugiej strony pokora i odporność zbudowana na poczuciu winy. Chociaż w sumie obydwóm bezpieczniki strzeliły, tylko przez okoliczności i zmienne, różne były tego procesu konsekwencje.

poniedziałek, 8 maja 2023

Chleb i sól (2022) - Damian Kocur

 

Dobre bo polskie, dobre bo o polskiej rzeczywistości i według zasad dobrej współczesnej polskiej szkoły filmowej, gdzie duży pieniądz sponsorski nie gra decydującej roli, a o sukcesie, czyli teoretycznie o wartości, decyduje bystre spojrzenie na temat, jego autentyzm i przesłanie jakie w sobie zawiera. Gra aktorska jest w pytę i mieści się na granicy naturszczykowatości, ale bez amatorki zupełnej. Dialogi zasługują na przymiotnik prawdziwe, bowiem są jakby spisane z obserwacji życia, a narracja ogólnie jakby dokumentująca coś co wydarza się naturalnie, choć może robić wrażenie wyrywkowych ujęć. Jest też jeszcze jednak jeden szkopuł, że dykcja postaci lipna, albo realizacja dźwięku po raz kolejny praktycznie po polsku położona, więc trzeba mocno nadstawiać ucha, by usłyszeć i zrozumieć co też postaci mają do powiedzenia. To w moim przekonaniu problem i element tak specyfiki młodzieżowego ubierania w słowa myśli, jak i fakt, iż podstawa techniczna została położona, inaczej warsztatowy obowiązek fundamentalny nie dopieszczony, gdyż nawet jeśli sam obraz mówi dużo, to nawijka dopowiada jednak więcej o grupie w jakiej bohater przez wakacyjne miesiące funkcjonuje, a która go współwychowała i teraz do niej powracając nie czuje się w jej towarzystwie tak znakomicie, jakby niegdyś się widzowi mogło wydawać. Stąd tak samo Tymoteusz-Tymek obserwuje wzrost napięć na kluczowej dla scenariusza linii piękna polska młodzież - dużo mniej piękna obca kulturowo bliskowschodnia imigracja, jak sam przeżywa dyskomfort związany z przebywaniem pośród ziomków już o zupełnie dla niego obcej mentalności. On niby podobny im z wyglądu, ale jednak już student muzycznej akademii, z wielkimi planami na przyszłość, z doświadczeniem większego niż wyłącznie okolice dzielni świata, a oni w podobnych do jego sportowych czapeczkach i luźnych dresikach, jarający już akurat zioło nałogowo, wciągający rytualnie kebsy i słuchający wulgarnych rapsów, zamknięci niby we własnym getcie, więc mimo wszystko bardzo inni. Może i praca Damiana Kocura jest przez krytykę przeceniana i te wszystkie wielkie słowa jakie w jej kontekście padają są na wyrost, a może trzeba pamiętać, iż to debiut reżyserski dopiero i jak na pierwsze poważne zawodowe przedsięwzięcie film emocjonalnie robi wrażenie. On myślę przeraża i boli, a te sklejone schematycznie sceny są po prostu dobrze zainscenizowane oraz prezentują trafnie dostrzeżoną prawdę miejsca i czasu, posiadając głębszy symboliczny wymiar o dokumentalnym charakterze. Mnie Damian Kocur do siebie przekonał i przypomniał mi, że wszyscy wokoło jesteśmy raczej przez okres adolescencji w warunkach często ekstremalnych skrzywdzeni i tylko rożnie z tym poczuciem zranienia (po prawdzie spierdolenia) sobie radzimy, a że istnieją też praktyczne sposoby wypierania i budowania własnego poczucia wartości na krzywdzie innych zasługujące na napiętnowanie, to i trzeba o tym głośno krzyczeć, a to między innymi robi obiecująco reżyser w swoim PIERWSZYM długometrażowym filmie.

niedziela, 7 maja 2023

Susanne Sundfør - Blómi (2023)

 


Nie mam pewności czy powinienem coś po swojemu (nieco sobie przy okazji zażartując) tutaj naskrobać, a wręcz wzdrygam się teraz ogromnie, zanim jednak jak się okazuje przełamię się i sklecę kilka zdań w temacie najnowszego albumu Zuzanny, bo oto mam przede wszystkim do opisania i absolutnie nie do jakiegokolwiek skrytykowania materiał, którego być może muzycznie nie zrozumiem i jestem przekonany, że w całościowym emocjonalnym wydaniu nie ogarnę nigdy. Bowiem Blómi, to niezwykle kameralna i osobista dedykacja wokalistki dla własnej rodziny, w tym najmocniej dla córki i dziadka, zatem w sferze lirycznej poza jakimkolwiek ewentualnym udziałem obiektywizmu, a jej naturalny subiektywizm nie powinien oczywiście być poddawany nawet najdelikatniej orzekanej ocenie. Uczucia są indywidualne i nie podlegają przecież zewnętrznemu rewidowaniu, bo każdy chodzi we własnych butach i swoje doświadczenia po swojemu przygarnia i z nich siebie lepi, więc jak krzyczą popularne na fejsowych profilach deklaracjo-cytaty - w skrócie "jak chcesz człowieku oceniać moje postepowanie, to załóż moje buty i przejdź w nich przez moje życie", a ja wiem że wcisnąć się w cudze obuwie w takiej przenośni nie ma szans i w ogóle po cholerę próbować. Zazdroszczę niemniej Zuzannie takiej odwagi, by ekstremalnie otwierać własne wnętrze i dzielić się przeżyciami i nie mam pretensji, że takie działanie może mieć znamiona taniego sentymentalizmu. Tym bardzie iż Blómi jako płyta najzwyczajniej w swojej formule najogólniej pisząc, otwartego na mnóstwo dźwiękowych inspiracji współczesnego folku oczarowuje i pochłania, więc wszystko co z nią związane i co stanowi tutaj zaskakująco spójną całość kupuję bez grama polemicznej uwagi. Przyznaje jednako przy okazji, iż dyskografia Zuzanny jest zawsze wymagająca i wystawiająca zainteresowanego jej twórczością na próby, bo z płyty na płytę zmienia ona brzmienia i nie wszystko co wydaje, ja akurat pochłaniam pasjami. Nie ma mimo to w moim do co niektórych tytułów zdystansowania, którego nie ma pewności, iż może w przyszłości nie pokonam, a tylko na teraz prawdziwie i w pełni wpadłem do tej pory w objęcia krążka z roku 2015-ego i Ten Love Songs z jego ejtisowym vibem przyznaję że wielbię tak mocno, jak myślę już męską wrażliwością pokochałem intrygujący od startu do finału charakter Blómi. Pozostałych płyt obiecuje że próbować będę nadal fragmentami i sam liczę, że się w nich także kiedyś odnajdę, a dzisiaj jestem niewolnikiem materiału bieżącego i ekstrawagancji aranżerskiej źródłem on w moim przekonaniu gigantycznie głębokim. Trudno znaleźć inny mianownik pomiędzy poszczególnymi kompozycjami jak głos Zuzanny i wyrafinowanie brzmieniowe, bez odrobiny nawet nachalności, mimo że przecież fragmentami zastosowane udziwnienia elektroniczne mogłyby mnie wprowadzać w konsternację, a  recytowane przede wszystkim wątki mógłbym uważać za wątpliwej jakości wypełniacze, szczególnie kiedy poutykane pomiędzy bardzo uczuciową liryczność instrumentalną. Gdyby ktokolwiek zapoznający się z moimi przemyśleniami nie znał dotychczas tej niezwykłej artystki i spróbować się z jej pracą miałby ochotę, to zachęcam aby wpierw odtworzyć utwór tytułowy, a po nim Fare Thee Well, Leikara Ljóð i Alyosha, by po z nimi się zapoznaniu poznać Blómi w całości i pozwolić z perspektywy najpierw tych czterech, a wreszcie dziesięciu we własnym życiu zagościć.

Drukuj