niedziela, 7 maja 2023

Susanne Sundfør - Blómi (2023)

 


Nie mam pewności czy powinienem coś po swojemu (nieco sobie przy okazji zażartując) tutaj naskrobać, a wręcz wzdrygam się teraz ogromnie, zanim jednak jak się okazuje przełamię się i sklecę kilka zdań w temacie najnowszego albumu Zuzanny, bo oto mam przede wszystkim do opisania i absolutnie nie do jakiegokolwiek skrytykowania materiał, którego być może muzycznie nie zrozumiem i jestem przekonany, że w całościowym emocjonalnym wydaniu nie ogarnę nigdy. Bowiem Blómi, to niezwykle kameralna i osobista dedykacja wokalistki dla własnej rodziny, w tym najmocniej dla córki i dziadka, zatem w sferze lirycznej poza jakimkolwiek ewentualnym udziałem obiektywizmu, a jej naturalny subiektywizm nie powinien oczywiście być poddawany nawet najdelikatniej orzekanej ocenie. Uczucia są indywidualne i nie podlegają przecież zewnętrznemu rewidowaniu, bo każdy chodzi we własnych butach i swoje doświadczenia po swojemu przygarnia i z nich siebie lepi, więc jak krzyczą popularne na fejsowych profilach deklaracjo-cytaty - w skrócie "jak chcesz człowieku oceniać moje postepowanie, to załóż moje buty i przejdź w nich przez moje życie", a ja wiem że wcisnąć się w cudze obuwie w takiej przenośni nie ma szans i w ogóle po cholerę próbować. Zazdroszczę niemniej Zuzannie takiej odwagi, by ekstremalnie otwierać własne wnętrze i dzielić się przeżyciami i nie mam pretensji, że takie działanie może mieć znamiona taniego sentymentalizmu. Tym bardzie iż Blómi jako płyta najzwyczajniej w swojej formule najogólniej pisząc, otwartego na mnóstwo dźwiękowych inspiracji współczesnego folku oczarowuje i pochłania, więc wszystko co z nią związane i co stanowi tutaj zaskakująco spójną całość kupuję bez grama polemicznej uwagi. Przyznaje jednako przy okazji, iż dyskografia Zuzanny jest zawsze wymagająca i wystawiająca zainteresowanego jej twórczością na próby, bo z płyty na płytę zmienia ona brzmienia i nie wszystko co wydaje, ja akurat pochłaniam pasjami. Nie ma mimo to w moim do co niektórych tytułów zdystansowania, którego nie ma pewności, iż może w przyszłości nie pokonam, a tylko na teraz prawdziwie i w pełni wpadłem do tej pory w objęcia krążka z roku 2015-ego i Ten Love Songs z jego ejtisowym vibem przyznaję że wielbię tak mocno, jak myślę już męską wrażliwością pokochałem intrygujący od startu do finału charakter Blómi. Pozostałych płyt obiecuje że próbować będę nadal fragmentami i sam liczę, że się w nich także kiedyś odnajdę, a dzisiaj jestem niewolnikiem materiału bieżącego i ekstrawagancji aranżerskiej źródłem on w moim przekonaniu gigantycznie głębokim. Trudno znaleźć inny mianownik pomiędzy poszczególnymi kompozycjami jak głos Zuzanny i wyrafinowanie brzmieniowe, bez odrobiny nawet nachalności, mimo że przecież fragmentami zastosowane udziwnienia elektroniczne mogłyby mnie wprowadzać w konsternację, a  recytowane przede wszystkim wątki mógłbym uważać za wątpliwej jakości wypełniacze, szczególnie kiedy poutykane pomiędzy bardzo uczuciową liryczność instrumentalną. Gdyby ktokolwiek zapoznający się z moimi przemyśleniami nie znał dotychczas tej niezwykłej artystki i spróbować się z jej pracą miałby ochotę, to zachęcam aby wpierw odtworzyć utwór tytułowy, a po nim Fare Thee Well, Leikara Ljóð i Alyosha, by po z nimi się zapoznaniu poznać Blómi w całości i pozwolić z perspektywy najpierw tych czterech, a wreszcie dziesięciu we własnym życiu zagościć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj