wtorek, 16 maja 2023

Amorphis - Tales from the Thousand Lakes (1994)

 


Ależ te opowieści z krainy tysiąca jezior się rozpoczynały i jak bardzo mnie to intro kiedyś poruszało i jak bardzo nadal podniosły klawisz w parze z symulowanymi odgłosami przepływającej wody robi wrażenie, to ja nie wierzę. :) Być może dzisiaj takie motywy śmierdzą kiczem, ale jak człowiek je pamięta z perspektywy dojrzewającego, ale wciąż poniekąd jeszcze smarkacza, to sytuacja owa kompletnie zmienia bardzo dorosłą współczesną optykę - i to jest NA-TU-RA-LNE! Stąd "opowieści" nie są dla mnie ot tylko kolejną płytą, którą na trochę zimno odbieram, a jest płytą, jaką już na zawsze będę kojarzył przede wszystkim przez pryzmat młodości i coraz mocniejszego wpadania w otchłań metaluchowego grania. W kontekście czystości gatunku, drugi long Amorphis nie jest oczywiście metalem w krystalicznie czystej postaci, ale takim już kiedy debiut wypuścili być nie mógł, bowiem Karelian Isthmus będąc w rzeczy samej krążkiem death metalowym, to działo się w nim nieco więcej i to więcej, to akurat folkowe zabarwienie z nawiązaniem do skandynawskiej mitologii. Dzięki temu znacznie pod tym względem odważniejszy Tales from the Thousand Lakes, zawiera w sobie nie tylko fragmentami melodie podkręcone charakterystycznymi wątkami, ale idzie na pełnej w folkowe rozwiązania melodyczne i zyskuje muzycznie charakter (uwaga, będzie kontrowersyjnie :)) progresywnego doom-death metalu, inaczej odpycha praktycznie od siebie zainteresowanie radykalnych death metalowców i zespół wówczas z miejsca zostaje stygmatyzowany na scenie, jako nie na tyle brutalny, aby mógł być nazywany stricte death metalowym. Nie robi to myślę na Finach większego wrażenia, co udowadniać będą kolejne albumy, uciekając już na całego, najpierw w hybrydę rocka i metalu, by obiecująco ewoluować w stronę oryginalnego, nieco nawet psychodelicznego rocka na Tuoneli i Am Universum, a finalnie skończyć jako zespół posiadający oddanych fanów, ale nie posiadający potrzeby rozwoju. Tak, tak - stagnacja od wielu lat w ich obozie, rozpoczęta wpierw powrotem do brzmień mocniejszych, a finalizowana obecnie muzyką chwytliwą, lecz absolutnie nie inspirująco się rozwijającą, to w moim przekonaniu rozłożone na długie lata samobójstwo, bowiem tylko straszliwie zaślepiony fan może w nieskończoność tolerować nagrywanie wciąż tej samej płyty. Wracając jednak do Tales from the Thousand Lakes, być może zarzut, że w porównaniu do materiałów z ostatnich lat jest aranżacyjnie nieporównanie bardziej toporny, to wygrywa z nimi pasją i w kontekście miejsca i czasu wywarł znacznie większe wrażenie, odciskając niewątpliwie swój ślad w historii szeroko rozumianej muzyki metalowej. Posiada też w swoim programie prawdziwy amorphisowy hymn, bo inaczej statusu Black Winter Day nie powinno się spostrzegać. Tak, tak BWD jako numer ikoniczny ma swoje prawa i nie podlega żadnemu krytycznemu opiniowaniu, jednak ja chyba najbardziej pamiętam In the Beginning, bo to i fantastyczne melodyczne rozwiązania i udział bardzo charakterystyczny kobiecego głosu i pomimo iż każda kompozycja budzi sentyment, to ja jeszcze wyróżnię Magic and Mayhem oraz Forgotten Sunrise, obok wspomnianego In the Beginning, ponieważ w każdym z nich osobno klawisze zrobiły na swój sposób odmiennie dobrą robotę. Tales jest po prostu tym czym stał się przez prawie 30 lat od premiery, czyli jest doskonałym przykładem płyty, jaka mimo iż brzmiąca dzisiaj dość archaicznie, to posiada magię w jaką nie łatwo przecież ubrać pierwszy lepszy krążek. Zgoda? Jest zgoda? 

P.S. Tak tak - jest tu też takie coś jak To Fathers Cabin i jest też zauważalne!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj