piątek, 28 lutego 2020

Mike Patton - Mondo Cane (2010)




Niespokojny duch Pattona przyzwyczaił że wciąż poszukuje nowych inspiracji i najczęściej jeśli już napali się na oryginalny, często ekstrawagancki pomysł, to choćby był on skazany na komercyjną porażkę, względnie został przez zawodową krytykę doceniony, a przez rynek bez szaleństw przyjęty, to zmierzać do jego finalizacji wbrew zdrowemu rozsądkowi będzie - realizując siebie, a nie dopasowując się do potrzeb jego publiki. Na szczęście szerokie grono fanów jeszcze bardziej szerokiego muzycznego emploi Pattona nie odrzuca naturalnie z zasady jego zaskakujących projektów, a w ekstremalnych przypadkach zanim zwolennicy tej najbardziej cenionej "faithnomore'owej" twarzy Mike'a odrzucą w kąt co bardziej radykalne, ekscentryczne czy zdumiewające wybory, to je wcześniej chociaż obwąchają. Ostatnio solowy Mike współpracował z Jean-Claudem Vannierem i ta kolaboracja nie tylko w moim przekonaniu udała się znakomicie, więc należało, mimo że czasem i dzisiaj nawet kręcę nosem na niektóre pomysły wokalisty, a niegdyś to nie byłoby żadnych szans na docenienie projektu podobnego do Mondo Cane, sprawdzić z obecnej perspektywy jak Amerykanin wypadł przed dziesięcioma laty w repertuarze z festiwalu w San Remo. ;) I tu niespodzianka w zasadzie, która nie powinna być żadnym zaskoczeniem, bowiem szeroka skala głosu Pattona, jego niezwykle plastyczny charakter i doskonałe umiejętności interpretacyjne, pomimo że niewiele jak na możliwości wyobraźni do oryginalnych klasycznych aranżacji wniosły, to pozwoliły tym jedenastu standardom włoskiej muzyki popularnej z przełomu lat 50-tych i 60-tych wybrzmieć znakomicie i nakazać nawet największym ignorantom popowej klasyki docenić kunszt kompozytorski ich autorów. Doskonale przygotowany wizualnie do roli włoskiego amanta z temperamentnym charakterem (włosy pokryte brylantyną i zaczesane starannie do tyłu, nienagannie skrojony wyrazisty garnitur i odpowiednie do tej kreacji szarmanckie maniery), w towarzystwie kilkudziesięcioosobowej orkiestry i chóru śpiewał Patton już wcześniej włoskie szlagiery na koncertach w Europie i fantastycznie, że postanowił aby ten materiał znalazł się na płycie. Szczególnie kiedy kompozycje (tu lista włoskich gwiazd z której tylko jedno nazwisko było mi znane :)) zabrzmiały z szacunkiem do oryginału, ale też na nieprzeciętny pattonowski sposób intrygująco. 

czwartek, 27 lutego 2020

Erin Brockovich (2000) - Steven Soderbergh




Ależ to był wówczas na przełomie 2000/2001 kinowy hicior i osobisty gigantyczny sukces rudowłosej Julii. Pięć nominacji oscarowych dla filmu w ogólności, cztery do Golden Globes i tak jak w przypadku sięgnięcia po Academy Award dla najlepszej aktorki pierwszego planu, tak też w podobnej kategorii laur w postaci Złotego Globu dla Roberts. Poza tym cały wór innych, może mniej prestiżowych wyróżnień potwierdzających tylko w tamtym sezonie dominację długonogiej piękności. Wszystkie laury bezdyskusyjnie zasłużone, bowiem rola Erin okazała się prawdziwa petardą – kreacją, która już w sensie materiału opartego na autentycznych wydarzeniach dawała ogromne szanse na sukces mierzony kolejnymi wielomilionowymi angażami. Julia tą okazję w pełni wykorzystała i chociaż jej pozycja w branży już wtedy gwarantowała potężne stawki, to po takim triumfie nie było mowy aby Fortuna jej w dalszej karierze nie sprzyjała. To też jak myślę nadal największe jak do tej pory osiągnięcie Stevena Soderbergha - chociaż przecież z tego samego roku Traffic, to był nawet w sensie gatunkowym mocniejszy strzał, również licznie nominowany i nawet tak po prawdzie dla Soderbergha zwieńczony Oscarem za reżyserię. Mistrzostwo osiągnięte oboma tytułami przez reżysera który jak uparcie twierdzę potrafi wiele, ale zbyt często rozmienia się na drobne i co za tym idzie nie zawsze wychodzi mu tak dobrze jakbym ja i pewnie większość jego publiki sobie życzyło. Na szczęście zdarzało i mam nadzieję że jeszcze mu się zdarzy zrobić równie świetnie opowiedzianą historię jak ta o Erin. Będę wierzył, a póki co zapewne nie raz jeszcze świadomie powrócę do dwupoziomowej historii temperamentnej samotnej matki - gdzie poziom pierwszy (że nazwę go zawodowym), czyli energiczne śledztwo związane z ukrywaniem przed opinią publiczną skażenia i sądowa batalia z potężnym koncernem oraz poziom drugi (określę go kameralnym), sprowadzający się do obserwacji życia samotnej matki, zmagającej się z masą obowiązków i kłodami systematycznie przez los rzucanych pod jej długie nogi. Obydwa poziomy obficie nagrodzone przez krytykę i docenione przez kinowego widza, a zasługa olbrzymia w tym, jak dałem już powyżej do zrozumienia szczodrze obdarzonej przez naturę kobiecymi walorami, pięknej i utalentowanej Julii.

środa, 26 lutego 2020

Punch-Drunk Love / Lewy sercowy (2002) - Paul Thomas Anderson




Nawiązując do dyskusji rozpoczętej przed kilkoma tygodniami wraz z premierą Nieoszlifowanych diamentów, a dotyczącej publicznego zapytania, czy jakoby Adam Sandler, to do tej pory był wyłącznie aktorem komediowym, przypominam hmmm... że mimo iż jego aktorska kolekcja zawiera w przytłaczającej większości role w filmach niezbyt ambitnych, najczęściej właśnie typowo rozrywkowych, to udało mu się również w międzyczasie stworzyć kreacje relatywnie znacznie bardziej dramatyczne. Przykładowo u Jasona Reitmana (Uwiązani), Noah Baumbacha (Opowieści o rodzinie Meyerowitz) i nawet u uznanego już od wielu lat za reżysera najwyższej klasy jakim jest niewątpliwie Paul Thomas Anderson. Co by o wyborach i warsztacie Sandlera kąśliwego czy złośliwego nie napisać, to nie ma się broń boże do czego przyczepić w przypadku Lewego sercowego, bo Sandler wypadł tu znakomicie, współpracując przecież z reżyserem zarówno niezwykle wymagającym jak i tak samo mocno inspirującym. Po epickiej Magnolii i podobnie obfitym czasowo Boogie Nights, inaczej po budowaniu pozycji rozbudowanym opisywaniem historii grup bohaterów, zrobił dla odmiany Anderson film o jednej postaci. Znacząco odstający od szablonu, właściwie mimo że wrzucony do kosza z romansami, to w rzeczy samej kameralny dramat psychologiczny (i mniej w tym przypadku absolutnie nie oznacza gorzej), którego walory choć wymagające wytrawnego oka doświadczonego kinomana liczne - a pośród nich między innymi osobliwe napięcie, pulsujący nerw intensyfikujący wydarzenia wokół bohatera, którego natura, stan emocjonalny, zaburzenia nie tylko te socjalizacyjne oraz pieprzona zmora właściwa którą samotność, sprowadzają na niego wszystkie razem i każda z osobna spore kłopoty. To jak nadmieniłem nie jest typowa komedia romantyczna, ona tylko pod takim gatunkowym przyporządkowaniem nie wiedzieć czemu została skatalogowana. To przecież w istocie pomimo kluczowego wątku lukrowanego romansu, poważny dramat w dość szczególnie oryginalnej formule, można by rzec anty hollywoodzkiej, w której to możliwe było, aby w opowiadanej historii miłosnej o podłożu społecznego niedostosowania, dać upust alternatywnemu sposobowi spostrzegania uczuć. Anderson jako twórca kina ambitnego jest przecież osobny, tak samo w tej jak i pozostałych odsłonach, więc także i tutaj przemycił wiele znaczeń, możliwości do indywidualnej interpretacji i szans do oddania się głębokiej refleksji, za co bez wyjątku niezwykle jego wszystkie filmy cenie.

wtorek, 25 lutego 2020

The Constant Gardener / Wierny ogrodnik (2005) - Fernando Meirelles




Dotychczasowa twórczość Fernando Meirellesa, to zawsze kino mocno społecznie zaangażowane, ale też psychologiczni i socjologicznie niezwykle interesujące. Fakt że reżyser nie kręci zbyt wiele i na kolejne premiery sygnowane jego nazwiskiem trzeba czekać cierpliwie, pozwala mu na dopracowanie swoich filmów w najdrobniejszym detalu. Powstaje więc kino dojrzałe merytorycznie i warsztatowo świetnie łączące walory artystyczne z technicznymi umiejętnościami. Przywiązane w dodatku do pracy jednego operatora (César Charlone) przez co zyskało charakterystyczny szlif zdjęciowy, rozmyte kadry, niewyraźną perspektywę, także montażowo charakterystyczne nerwowe ujęcia z których naturalnie Wierny ogrodnik w sposób autorski jest skonstruowany. Bardzo wiarygodnie cała historia w Wiernym ogrodniku się rozkręca, scenariusz mimo iż dość skomplikowany w budowie jest wyrazisty i ze sceny na scenę niepośpiesznie i przejrzyście zdradza w retrospekcjach newralgiczne momenty oraz liczne tajemnice utrzymujące uwagę widza - koncentrując ją na najistotniejszych kwestiach. Osobowości bohaterów są kapitalnie ukazane i widz z pełnym przekonaniem wierzy w ich emocjonalne uniesienia, a wyśmienite aktorskie kreacje mają w tym swój niepodważalnie ważki udział. Podsumowując, zaangażowany społecznie, wstrząsający silnie melodramat sensacyjny przed piętnastu laty Meirelles nakręcił, ponadto fascynująco osadzony w rozpaczliwych ekonomicznie okolicznościach trzeciego świata. Spajający udanie kilka filmowych gatunków, bo doskonale się ze sobą wielopoziomowe wątki kleją, a brak jakiegokolwiek kiczu czy tandetnych zabiegów typowo pod publiczkę spreparowanych, pozwala ujrzeć w tej poruszającej historii autentyzm psychologiczny i okrutny realizm funkcjonowania korporacyjnej machiny.

poniedziałek, 24 lutego 2020

Robert Plant - Mighty Rearranger (2005)




Zdecydowanie późno w świat solowych dokonań Roberta Planta wszedłem - dopiero przy okazji Lullaby and the Ceaseless Roar, czyli przed niespełna sześcioma laty. Ale to mnie nie dziwi, bowiem z gigantycznym zapóźnieniem doceniłem przecież także i wartość wielkiego Led Zeppelin. To taki mój osobisty powód do wstydu, ale i mam na tę okoliczność usprawiedliwienie, bowiem trzeba niewątpliwie czasu, aby do odbioru wymagającej muzyki dojrzeć, a moje pierwsze kroki w rockowej stylistyce osadzały mnie przecież w podszytym bezceremonialnością przekazu grunge'u, by szybko do osobistych fascynacji dodać niemal całkowite zatracenie w agresywnej scenie metalowej. Nie było w tym czasie szans bym obok ekstremalnych wyziewów z taką łatwością stawiał na równi archaicznego jak mi się wówczas wydawało rocka - w którego dźwiękach na domiar złego miękkich brzmień udział był znaczący. Czyli jakaś tam świadomość potęgi Led Zeppelin w mojej świadomości była, ale sama muzyka wówczas jeszcze do mnie nie przemawiała. Należało przezwyciężyć własne ograniczenia, ale nie na siłę wbrew własnym preferencjom - naturalnie dać sobie czas. Tak się stało kiedy stać się miało, a później co oczywiste wchodzić coraz głębiej w twórczość także samego Planta zacząłem. W obu przypadkach niemałe znaczenie miała fala popularności retro rocka i kilka nazw, które jawnie czerpały z dorobku Zeppelinów, a których jakość pozwala im także dzisiaj nagrywać znakomite krążki, choć najlepsze lata retro trend ma chyba już za sobą. Tym tropem zmierzając (nie bezpośrednio, lecz nieco bocznymi odnogami) dorosłem do przyswojenia klasycznych albumów legendy, ale też dzięki znakomitej formie Planta na ostatnich do tej pory albumach (właśnie wyżej już wspomnianym Lullaby and the Ceaseless Roar i urzekającym Carry Fire) przeczesuję dyskografię solową maestro Roberta z XXI wieku i jestem pod gigantycznym wręcz wrażeniem formy seniora. Wokalnie każda z nich, nie wyłączając oczywiście Mighty Rearranger (którą darzę uczuciem niezwykle gorącym i na ten moment stawiam na szczycie dokonań, tuż obok fenomenalnej Carry Fire), to poziom absolutnie zjawiskowy, który nijak nie jestem w stanie spasować z wiekiem wokalisty. Potężna energia w głosie, fantastyczne zdolności interpretacyjne, poza tym autentyczna dojrzałość w tekstach i wciąż świetny zmysł obserwacyjny. Rozumiem oczywiście, że istotny udział w powstaniu tak świetnej płyty jak Mighty Rearranger posiadali również współpracujący z Plantem instrumentaliści, których nazwiska bynajmniej nie należą do tych całkowicie anonimowych, a ich stylistyczne pochodzenie bywa zaskakujące. Stąd też pośród brzmień nawiązujących do bluesowych inspiracji, dodatkowo etnicznych wpływów związanych z podróżniczą pasją Planta, sporo tutaj wpływów nowoczesnego spojrzenia na fakturę kompozycji, w której elektronika traktowana jest na równi z tradycyjnym, często akustycznym instrumentarium. Dzięki wielkiej muzycznej wrażliwości i aranżacyjnemu wyczuciu oba światy idealnie ze sobą współgrają, dając finalnie zestaw trzynastu wyrazistych utworów, w których rzecz oczywista prym wiedzie głos mistrza, ale wszelkiego rodzaju keyboardy, inne narzędzia do uzyskiwania ciekawego soundu, czy też gitarowe pomysły z konkretnym rock'n'rollowym pazurem, nie stanowią wyłącznie wypełnienia tła pod popisy wokalne. Całość to fantastycznie spasowane ze sobą puzzle, układające się w fascynujące wzory, które tak samo mocno trzymają się tradycji korzennego rocka, jak z niezwykłą swobodą inkorporują do struktur syntezatorowe akcenty. 

poniedziałek, 17 lutego 2020

A Beautiful Day in the Neighborhood / Cóż za piękny dzień (2019) - Marielle Heller




Po raz pierwszy z postacią Pana Rogersa zetknąłem się jak tylko spostrzegłem, że Marielle Heller (wspaniały Can You Ever Forgive me?) nakręciła nowy film i naturalnie z miejsca byłem mocno nim zainteresowany. Szybki rzut oka na pierwsze doniesienia i dopiero przed bodajże dwoma tygodniami trafiłem przypadkiem na telewizyjny dokument przybliżający znakomicie osobę Freda Rogersa. Z tą bogatą już wiedzą i z dużymi oczekiwaniami przystąpiłem ochoczo do sprawdzenia najnowszej pracy niezwykle utalentowanej reżyserki i nie zawiodłem się ani odrobinę. A Beautiful Day in the Neighborhood, to niezwyczajna biografia, bowiem postać którą przybliża jest wdzięcznym pretekstem do praktycznego zgłębiania znaczenia najważniejszych wartości i oczywiście sama w sobie jest wspaniałym obiektem do przybliżenia widzowi. Pan Rogers posiadał urzekający dar, niemal eterycznie magiczną moc ludzi uwrażliwiania. Starał się z sukcesem przez wiele lat za pośrednictwem prowadzonego przez siebie programu telewizyjnego wyposażać dzieci w pozytywne metody radzenia sobie z uczuciami. Świadomie wyrażać swój gniew, dążyć do równowagi i harmonii - co jak sam twierdził wymagało od milusińskich wielkiej pracy i ustawicznych ćwiczeń. Przekazywał prostą filozofię ciepłymi metodami, uczył iż ze wszystkim o czym mówimy możemy sobie poradzić, byle by interakcja empatycznym dialogiem była powiązana. Nakierowywał by dorośli przypominali sobie jak to było z nimi gdy pierwsze doświadczenia z emocjami przeżywali i wszystkie wnioski kolekcjonowane, które żyją w ich świadomości wykorzystać w sposób konstruktywny, pomagając własnym dzieciom i zarazem sobie samym. To ostatnie doświadczenie jest właśnie równorzędnym wątkiem w tej wzruszającej historii człowieka z sercem na dłoni - że z rozmysłem opowieść o Panu Rogersie schodzi na drugi plan, kiedy praktyczny wymiar jego oddziaływania na otoczenie zostaje uwypuklony. Pan Rogers poznaje Pana Vogela i rozpoczyna się trudna walka z demonami człowieka przez los i świat dorosłych skrzywdzonego. Człowieka tkwiącego w permanentnym poczuciu winy i uparcie złość w sobie pielęgnującego. Marielle Heller terapię oczyszczającą dusze okiem kamery śledzi, niezwykle ciepło o przebaczeniu piękną balladę snuje. Uczuciowo i z ciekawym pomysłem mądrą przypowieść w błyskotliwej formie scenariusza osadza, konstruując tym samym przemyślaną formę o pokaźnej wartości zarówno pierwiastka artystycznego, jak i przede wszystkim wartości edukacyjnej. Świetnie wykorzystuje rolę muzyki w tle i makiety nawiązujące wprost do estetyki programu Pana Rogersa, używając ich jako plastycznych łączników pomiędzy scenami. Nie ucieka przed złożonym przedstawieniem problematyki relacji pomiędzy członkami rodzin bohaterów i robi to z wdziękiem, ogromną dojrzałością i dyskrecją. Pomagają jej w tym fantastyczne kreacje aktorskie w licznych wzruszających scenach, w których kamera idealnie wychwytuje subtelne drobiazgi w kunsztownej mimice przede wszystkim Toma Hanksa i partnerującego mu udanie Matthew Rhysa. Obejrzałem dotychczas dwa filmy Marielle Heller i obydwa darzę miłością głęboką i czystą, a samą Marielle uznaję bez odrobiny przesady za genialną specjalistkę od poruszająco-lirycznego opowiadania prawdy o dobrym człowieku. Polecam gorąco ten seans - nie obawiajcie się na dwie godziny zrzucić z siebie ciężkiego ochronnego pancerzyka. Bez obaw przeżywajcie, z tego dobra bez umiaru korzystajcie. :)

niedziela, 16 lutego 2020

Kadavar - For the Dead Travel Fast (2019)




Każda kolejna płyta Kadavar w zasadzie to ani mnie ziębi, ani mnie grzeje, lecz odczuwam zawsze potrzebę by chociaż przez chwile przyjrzeć się co nowego przygotowali i aby dla ułomnej pamięci spisać refleksje, które we mnie nowe materiały wywołały. Na wysokości trójki ta potrzeba się pojawiła, nie powodując większej ochoty na zgłębianie historii niemieckich retro rockowców, przyciągając jednak skutecznie do ich bieżących produkcji. For the Dead Travel Fast nie różni się znacząco od poprzednich krążków, a jego zaletą pozostaje całkiem sprawne poruszanie się w stylistyce, która po kilku latach renesansu zaczyna właściwie (jak to bywa) zjeżdżać na bocznicę. Rzecz jasna po głównych magistralach porusza się wciąż kilka współczesnych lokomotyw gatunku i nie wydaje się by jakoś znacząco miały one tracić zdobytą dotychczas popularność. Jest to jednak sytuacja charakterystyczna dla wszystkich trendów, tych zarówno gwałtownie przemeblowujących rynek muzyczny, jak i tych odwołujących się do tradycyjnych brzmień święcących triumfy przed laty, że ostają się wyłącznie najwięksi, a miarą ich sukcesu przetrwanie dzięki jakości, z trwałym przywiązaniem do wypracowanej stylistyki lub poszukujących ciekawych aranżacji dla własnej wyobraźni muzycznej. Nie wydaje mi się aby Kadavar obecnie dorastał poziomem do Rival Sons czy Graveyard, a nawet czynił to za pośrednictwem albumów z przeszłości. Umiarkowaną sympatią moją się cieszy, z pewnością ma też wierne grono sympatyków na które bez wątpienia sobie zasłużył, lecz poza twardy elektorat retro rockowy nie ma szans sięgać, bo specyficzny sznyt anty mainstreamowy w nim wyraźny, a sama muzyka bardzo mocno przywiązana do archaicznego myślenia i komponowania - mimo iż piosenkowy sznyt próbuje pośród hałaśliwego mroku w miarę skutecznie zaistnieć, a urozmaicenia aranżacyjne dodają (patrz najbardziej chwytliwy Evil Forces) uroku. Jak coś się w międzyczasie w maksymalnie subiektywnym odbiorze For the Dead Travel Fast zmieni, będę przy okazji komentarzy dotyczących przyszłych płyt grupy informował.

sobota, 15 lutego 2020

Wolfmother - Rock'n'roll Baby (2019)




Sprawdza Andrew Stockdale moją cierpliwości od czasu New Crown, bowiem po bardzo udanym jakościowo i skutecznym komercyjnie wbiciu się do elity retro grania za sprawą debiutu i Cosmic Egg, pięć lat później wydał krążek, który nie tylko rozczarował, a po prostu potwornie zirytował. New Crown mu dopiero przebaczyłem w momencie, gdy Victorious zmył to fatalne wrażenie związane z poprzedniczką i kiedy jak się okazuje naiwnie liczyłem, że kolejne kroki pod szyldem Wolfmother będą nie tylko zdyscyplinowane ale i ciekawe, to człowiek wyjął z talii kolejnego asa w kolorze irytacji i zamiast napisać album pełnowymiarowy z pomysłem i ikrą, nagrał krążek dwudziestokilkuminutowy z takim kompletnym rozgardiaszem w numerach, że ja wymiękam. Taki na przykład rock'n'rollowy killer jak Higher, podbity zaraz równie fajnym, bo z prostym nośnym groovem Rock'n'roll Survivor, sąsiaduje z totalnie niechlujnym (jaja, a nie rock) Hot Night, po czym znów robi mi wielkiego smaka fantastycznym Kick Ass, z atrakcyjnymi retro klawiszami w refrenie. Dalej jest równie cudacznie i zamykające ten mini krążek utwory jasno sugerują, że ten gość posiada nadal duży talent, ale za cholerę nie chce pozwolić mu w pełni wybrzmieć. Nie wiem jaka przyszłość czeka obecny skład (nie wiem nawet czy towarzyszący mu instrumentaliści, to muzycy sesyjni czy pełnoprawni członkowie formacji), ale obawiam się, że nieokiełznana osobowość Stockdale'a nie gwarantuje w żadnym stopniu nawet najmniejszej stabilizacji i potencjał jaki miało Wolfmother na starcie już nigdy nie zostanie wykorzystany.

piątek, 14 lutego 2020

Uncut Gems / Nieoszlifowane diamenty (2019) - Benny Safdie / Josh Safdie




Bardzo mocne wejście Uncut Gems zaliczyło i nie widziałem od momentu niedawnej premiery ani jednej opinii, która nie byłaby odzwierciedleniem ekscytacji podczas seansu i występującej po nim potrzeby piania z zachwytu, by przekonać nieświadomych, czy po prostu nieuodpornionych na komediowy wizerunek Adama Sandlera do odpalenia Netflixa. Lawinie komplementów w większości przypadków towarzyszy też fala pretensji miłośników tradycyjnej dystrybucji kinowej, że taka petarda, a multipleksowi gracze ją zignorowali. Poza tym w okolicznościach tuż przed rozdaniem oscarowych laurów niezrozumiałe wydaje się pominięcie zarówno całokształtu roboty braci Safdie, jak przede wszystkim kapitalnej roli Sandlera. Roli która (i tu bez wahania potwierdzam) niczym jakościowo nie ustępuje nominowanym, a nawet posiada ten walor dodatkowy, który pozwala pośród nich dość znacząco się wyróżnić. To rola cholernie charakterystyczna, zagrana z ogromnym impetem i z pełnym utożsamieniem. Przekonująca autentycznością, przez co mocno wbijająca się w pamięć i nie pozostawiająca tym samym widza obojętnym. Sandler dwoi się i troi, chwilami przypominając swoją ekspresją werbalną Ala Pacino - idealnie nakręca szalone tempo fabuły, ale i świetne podkreśla dramatyczne aspekty odgrywanej roli. Kreacji właściciela niewielkiego biznesu jubilerskiego, robiącego szemrane interesy w dzielnicy żydowskich lombardów, gdzie nie ma czasu na chwilę spokoju w szaleńczej pogoni za kasą. Tam pieniądze konkretnie we łbie mieszają, sprowadzając życie wyłącznie do ustawicznej walki o zysk za wszelką cenę. Tyle że wiecznie nabuzowany (te wyszczerzone zębiska) Howard Ratner ma w sobie tyle samo z uzależnionego od podniet krętacza, co z pechowego partacza, więc za co z maksymalną energią się nie weźmie to koncertowo to spierdoli. Bracia Safdie nakręcili pozornie może chaotyczne, lecz w rzeczywistości precyzyjnie wykalkulowane efekciarskie kino. Nakręcili napakowany celebryctwem brawurowy dramat z regularnie zagęszczaną atmosferą, która kapitalnie prowadzi do zaskakująco sugestywnie metaforycznego finału. 

niedziela, 9 lutego 2020

Tiamat - Clouds (1992)




Prawdziwa klasyka, niemalże ikona z czasów, kiedy metal wchodził w fazę fascynacji gotyckimi ornamentami - kiedy ponad siłę bezpośredniego przekazu zaczęto stawiać mroczną atmosferę. Kiedy pisząc wprost, metal jako gatunek poszukiwał kolejnych ścieżek rozwojowych - po przejściu heavy thrashowego tornada, zaraz później zarejestrowania death metalowej eksplozji i finalnym okresie zachłyśnięcia się pierwszą falą norweskiego black metalu. Wtedy to ewoluujący kilka lat przed premierą Clouds z kontrowersyjnej Treblinki Tiamat, stawał się na rozwijającym się intensywnie rynku bardzo chodliwym towarem. Chociaż już poprzednim krążkiem (The Astral Sleep) wzbudzał podejrzenia, że zamierza wyjść poza death-blackowe ramy i obierze pewny kurs na KLIMAT, to porównując przywołane albumy, trudno przecież nie dostrzec było, że jeszcze nieco nieśmiała poprzedniczka starała się dość niezdarnie hipnotyzować nastrojem, a już album z 1992-ego roku kapitalnie w mroku odnajdował swój pierwszoplanowy walor. Gęsta klawisza lawa i quasi akustyczne brzmienia, zaaranżowane nieco prymitywnie pośród dość niewyszukanej rytmiki, nieco monotonnych gitar i szorstkiego wokalu. Niby to dźwięki, które niczym nadzwyczajnie pomysłowym nie imponowały, ale posiadały właściwy czar i potrafiły hipnotyzować. Tak wówczas, jak i pomimo mankamentów immanentnych dla stylistyki potrafią również urzekać współcześnie, a ja wciąż nie czuję się absolutnie odporny na ich emocjonalny fenomen. Szczególnie gdy nadal mocno w pamięci zagnieżdżone częste występy Tiamat na katowickiej Metalmanii i rozbrzmiewający obowiązkowo w finale The Sleeping Beauty. 

P.S. Jak się okazało, to Clouds było tylko krótkim etapem w drodze - może wyłącznie przystankiem na złapanie oddechu, w długiej i nie w pełni spełnionej podróży w głąb gotyku o progresywnych inklinacjach. Ale to już zupełnie inna historia, która przywołana zapewne zostanie przy okazji powrotu do albumów mniej jednoznacznie ocenianych. 

sobota, 8 lutego 2020

Arcturus - The Sham Mirrors (2002)




Jest wiosna 2002-ego roku, Arcturus po niemal pięciu latach pauzy od premiery La Masquerade Infernale wydaje nowy krążek i cóż słyszy miłośnik teatralno-psychodelicznej metalowej awangardy? Pozornie i niepozornie... zmiany słyszy zmiany. Tak jak album z 1997-ego roku był na swój oryginalny sposób pociągająco obłąkany, tak The Sham Mirrors wciąż skupiając uwagę na nietuzinkowym charakterze stylu grupy, odpływa jednak w rejony bardziej powściągliwe. Trzy fakty pozostawały mimo tego bez zmian - kapitalny interpretatorsko, nawiedzony głos Garma, gęste partie bębnów Hellhammera oraz barokowo-kosmiczne (sic!) klawisze Sverda. Te same składniki, a efekt zaskakujący, bo właściwie to wszyscy spodziewali się odważnego ubogacania formuły, lecz niewielu obrania takiego akurat kierunku. Tyle że czego można było oczekiwać po zaskakującym sukcesie mega dziwacznej poprzedniczki? Że na nowej płycie zagrają jeszcze odważniej awangardową kartą, albo że nagrają może krążek który będzie dopieszczoną wersją La Masquerade Infernale? O tym że kilka lat wstecz dotarli jednak do ściany, niech świadczy fakt, iż dzisiaj jej odsłuch obnaża wadę fundamentalną, którą jest nieprzetrwanie wymagającej próby czasu, a powrotny album z roku 2015-ego dość wyraźnie nawiązujący do tej formuły potwierdza niestety tą tezę. Mimo iż The Sham Mirrors może być obecnie rozpoznany jako zdecydowanie mniej odważny, a nawet jako motywowany kalkulacjami krok wstecz, to dziwnym trafem słucha się go na początku 2020-ego roku zaskakująco dobrze i w przynajmniej moim przekonaniu znacznie lepiej niż La Masquerade Infernale. Wydaje się bowiem doskonałym przykładem zrównoważenia formalnego - postawienia na osiągnięcie kompromisu, złotego środka pomiędzy olbrzymią wyobraźnią, podpowiadającą z pewnością ekscytujące ambitne rozwiązania, a powściągliwością ośmieloną dojrzałością aranżacyjną. The Sham Mirrors sprowadzone do esencji, to takie trip hopowe inspiracje w klasycznych epickich formach ujęte - z pompą i duchową wrażliwością, ale i pazurem, bo nawet jeśli obficie użyte klawisze rozcieńczają zwartą strukturę, to ciężar wioseł i dynamika sekcji rytmicznej nie pozwala zapominać, że Arcturus to zespół metalowy. Fakt, znacznie bardziej progresywny od innych ówczesnych graczy z ligi metalowej, jednak bez wątpienia heavy.

piątek, 7 lutego 2020

Dziura w głowie (2018) - Piotr Subbotko




Może błądzę, może nawet bredzę, pewnie z pamięcią do tytułów i fabuł mam całkiem spory już problem, ale z tego co pamiętam, to trochę z filmem Piotra Subbotko kojarzy mi się Ederly - sprzed pięciu laty obraz Piotra Dumały. Jest podobnie intrygujący, ale też pretensjonalny. Przekonująco zagrany, ale mało dramatyczny. Odwaga twórcy spora, ale ostateczna forma rozwleczona. To w zasadzie klimat jaki w kinie lubię, ale historia opowiedziana dosyć irytująca. Trochę jestem na tak i trochę też na nie. :) Bo sensu do końca sam nie mogę odnaleźć i ta niejasność będzie musiała zostać zaspokojona doczytaniem wyjaśnień w wyszukanych przypisach. Bo myślałem że jestem całkiem bystry, a jak się okazuje, że jednak nie. A może to wszystko wina Piotra Subbotko, że miał ciekawy pomysł, ale przekazanie treści, zbudowanie większego napięcia wokół wydarzeń oraz puentą zaimponowanie nie pykło? Właściwie to nie wiem, niczego mi tutaj przez prawie dziewięćdziesiąt minut nie wyjaśniono, a tylko coś półgębkiem zasugerowano. Czytam teraz (pauzując przed końcem) co ludzie piszą – jedni że było słabo, a drudzy że było świetnie. Ja jak ci ludzie, też nie potrafię się zdecydować. ;)

P.S. Na szczęście na dwie minuty przed napisami końcowym kierownik tego zamieszania bardzo wyraziście daje mi do zrozumienia o co w tej osobliwej historii chodziło. Ot, czy mam zakrzyknąć eureka! Czy w tej ultra skomplikowanej mega manipulacji chodzi zwyczajnie o fakt, że po prostu zryli mu banie?

czwartek, 6 lutego 2020

Piłsudski (2019) - Michał Rosa




Temat odzyskanej cudem niepodległości jest ostatnimi laty obsesyjnie eksploatowany, bowiem powstają filmy długometrażowe, seriale i teatry telewizji, co w epoce patriotycznego uniesienia jest z punktu widzenia popytu i jego komercjalizowania naturalne. Niestety jak to zazwyczaj bywa gdy rynek jest chłonny, a twórcy motywowani wykorzystaniem finansowego potencjału, to częstokroć produkuje się tandetę (bez refleksji, a nawet elementarnej wiedzy historycznej), która bez względu na jakość jest przez zainteresowanego konsumenta w każdej ilości przemielana. Zaskakuje mnie w tym kontekście Rosa, gdyż zastanawiam się nad jego motywacją, biorąc pod uwagę okoliczności i jego dotychczasowy filmowy dorobek. Dlaczego wziął na warsztat akurat teraz historię skomplikowaną i zdając sobie sprawę z ogromu materiału, dość zamaszystym ruchem postanowił zagarnąć nazbyt wiele i finalnie, kiedy rozmiary przytłoczyły, po temacie zwyczajnie się prześlizgnąć. Nie dostrzegam w jego tłumaczeniach dobrego uzasadnienia, ale nie będę też zbytnio krytykował jego pracy, kiedy okazuje się, że nawet w formule skrótowca wyszło to Rosie całkiem przekonująco. Merytorycznie (jak głębiej z tematem obyci donoszą) zrobił to rzetelnie, a przede wszystkim w moim już osobistym przekonaniu wizualnie więcej niż tylko poprawnie. Bardzo trafnie, przez pryzmat estetyki i autentyczności dobrane zostały lokacje - jedynie z tą głośną nieszczęsną wpadką (która wpadką jednak może nie jest) w postaci, o zgrozo paneli fotowoltaicznych na dachu (a może po prostu okien :)). Wszystkie miejsca akcji świetnie współgrają ze scenografią i wraz z dbającymi o w miarę spójny charakter narracji graficznymi łącznikami pomiędzy przeskokami w czasie, są robotą wykonaną bez większej filozofii, ale w miarę zgrabnie. I może gdyby Borys Szyc wspiął się aktorsko o jeszcze jeden poziom wyżej, albo gdyby budżet nie był mocno ograniczony, to byłoby kino nawet znaczące. W takiej jednak formie, w surowszej ocenie zdaje się być tylko niepotrzebnym wysiłkiem wpisującym się w uparcie podgrzewaną, nic nowego nie wnoszącą miałką retorykę dyskusyjną. Niewiele znaczącym i nie wywołującym większych emocji kolejnym produktem biograficznym o którym w mgnieniu oka środowisko nie tylko filmowe zapomni. Zwykłym mało efektownym i efektywnym szablonowym zagospodarowaniem problematyki, która zasługuje na zdecydowanie głębszą eksplorację. Ale czy to odpowiedni czas na połowiczne chociaż zrzucanie pomnikowej postaci z cokołów lub przynajmniej konieczną zdroworozsądkową demitologizację jej ludzkiego oblicza? Rosie mimo uniknięcia całkowitej porażki zabrakło niestety tutaj charyzmy i odwagi, którą przed ponad stu laty wykazywał się krnąbrny i zręczny Józef Piłsudski.

środa, 5 lutego 2020

Nirvana - Nevermind (1991)




Może nie tak łatwo, lecz szybko z osiągnięciem sukcesu komercyjnego Nirvanie poszło i w główce Kurta, w której już na starcie kariery zamieszkiwał rozkoszny emocjonalny bałagan, ostatecznie się pomieszało. Ale tą wiedzę płynącą wprost z medialnych doniesień i komentarzy posiada każdy, kto u początku lat dziewięćdziesiątych dorastał i siłą rzeczy musiał chociaż odrobinę śledzić rodzący się i niemal natychmiast globalnie eksplodujący ostatni jak dotąd imponujących rozmiarów trend w muzyce rockowej. Po latach od owych wydarzeń, materiału o charakterze spekulacyjnym oraz w deklaracjach pochodzących ze źródeł osobiście zaangażowanych mamy do studiowania całe tony, a odkrywanie zawartych w nich tajemnic, często odmiennie interpretujących stany, zjawiska i procesy okołonirvanowe stanowi fascynującą wycieczkę w czasy nie tak subiektywnie odległe, a obiektywnie sięgające już o zgrozo grubo ponad ćwierćwiecza. Everett True, Gillian G. Gaar, Michael Azerrad, Charles R. Cross, Danny Goldberg czy Mark Yarm, wszyscy oni zabierają chętnych w podróż do przeszłości, podsuwając pod nos pokusę nostalgicznych wojaży. Pisząc ten wstęp sygnalizuje tylko powyższe możliwości eksploracyjne i już w mig skupiam się na dwóch wątkach, które nawet w takiej jak ta quasi recenzji powinny zostać obowiązkowo i w miarę wyczerpująco (na to jednak nie liczcie :)) poddane refleksji. Od wątku sentymentalnego zaczynając i w miarę płynnie za moment do sedna, czyli muzyki - tej melodii właściwej, która mainstream wtedy na głowie postawiła przejdę. Wspomnę sobie, że to przecież człowieka szczeniackie lata, że wówczas w pierwszych topornych popeerelowskich miesiącach, wielki świat amerykański w czterech polskich ścianach na ekranie dopiero co nabytego kolorowego odbiornika telewizyjnego dzięki MTV zagościł. Co więcej, że to czas kształtowania mojej osobowości wzorcami ówczesnych buntowników i że moda na luźne szorty, trampki zdarte, sprane t-shirty, koszule flanelowe itd. Wtedy to młoda dusza potwornie na bodźce wrażliwa potrzebowała zaspokojenia potrzeb duchowych, a one zaś głównie sprowadzały się do identyfikacji za pomocą muzycznych fascynacji. Kiedy wieki później spoglądam na tamtą rzeczywistość, kiedy widzę w niej siebie samego - nierozgarniętego, chłonnego i oczywiście jeszcze bez krytycznego spojrzenia, pozbawionego umiejętności oddzielania ziarna od plew bez gustu wyrobionego, to chyba rozumiem skąd taki olbrzymi sukces Nevermind. Kapela w zasadzie punkowa, a w jej numerach piosenkowy charakter, który niewątpliwie był wielką zaletą pozwalającą z miejsca chwytliwością, pomimo szorstkiego brzmienia zdobyć sobie sympatię zarówno fanów muzyki niezależnej, jak i wyjść z otwartymi ramionami w stronę miłośników popu. Ona dzieckiem swoich czasów, w niej nerw i dynamika, brud, ból i gniew, ale i atrakcyjny lep w postaci mocarnej przebojowości, która zrzuciła ze szczytów notowań Michaela Jacksona. Z dzisiejszej perspektywy jednak ta łatwo przyswajalna melodyjność, której śmiem twierdzić korzenie tkwiły w beatlesowskiej histerii z początków lat sześćdziesiątych (dzieci dzieci beatlesowskiego szału to kręciło :)) okazuje się wadą. Bowiem nie odbierając tym kawałkom i jej głównemu twórcy wielkiego talentu do pisania trafiających w punkt linii wokalnych i tematów, to myślę że albumy Soundgarden czy Alice in Chains, a przede wszystkim dwa krążki inicjujące karierę Pearl Jam, ówcześnie rywalizując i ostatecznie przegrywając na listach przebojów ze znacznie większą klasą oparły się upływowi czasu, a ich potencjał już wtedy sugerował, a dzisiaj udowodnił że był bardziej głęboki i z dłuższym terminem przydatności. Podpieram tą tezę argumentem bogatszej ornamentyki aranżacyjnej i mimo wszystko większymi możliwościami technicznymi muzyków wymienionych ekip. Z pewnością też od startu zawrotny sukces każdego z poszczególnych killerów z Nevermind, innymi słowy mielenie ich niemal non stop przez rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne, a potem gigantyczna gorączka, jeszcze intensywniej podkręcająca popularność Nirvany po śmierci Kurta na to wpłynęły decydująco. Do kompletnego zużycia, do porzygania - na szkodę jednak legendzie Nirvany i Cobaina, bo moda chociażby była tak jak w przypadku grunge'u daleka od pustych popowych wzorców, to jednak nadal moda, a jej wpływ na ambitną sztukę niszczący - z czym mniemam, że trudno się nie zgodzić. Ech... pozostaje westchnąć, może nawet odkurzyć resztę dyskografii ikony i mieć nadzieję, że tekst o spranej legendzie, z którego spisaniem nosiłem się od dawna i zawsze brakowało odwagi, a w szczególności pomysłu, nie był w tej wspominkowej formule kompletnie do bani. A jak był, to jakie to w sumie ma znaczenie. :)

wtorek, 4 lutego 2020

1917 (2019) - Sam Mendes




To historia z pewnością wysoce wstrząsająca, bo nie jest widz w stanie przejść obojętnie obok ton ludzkiego nawozu rozkładającego się w błocie pośród zasieków z drutu kolczastego. Nie ulec dojmującemu przygnębieniu i nie poddać się mrożącemu krew w żyłach przerażeniu, przebywając wraz ze śledzonymi krok w krok bohaterami w otoczeniu dziesiątek kilometrów okopów, płomieni i zgliszczy. Będąc permanentnie poddawanym oddziaływaniu przejmującej ciszy, unoszącej się niczym dokuczliwa mgła nad tym cmentarzyskiem ludzkiej bezmyślności. Myślę iż po części 1917 jest kolejny obrazem przyczyniającym się w najlepszy z możliwy sposób do uzupełniania tradycji spektakularnego kina wojennego, w którym bez nazbyt obfitego korzystania z dydaktycznego moralizatorstwa, to ilustracyjnym charakterem narracji przede wszystkim przekazuje się treści potwornie sugestywnie punktujące bezsens wojennej pożogi. Jednako przez wzgląd na fakt, iż przed treścią i jej przesłaniem kroczy dumnie techniczny wymiar produkcyjny, to sama opowieść staje się podrzędna w stosunku do pomysłu realizacyjnego i w dużym stopniu koncentruje na sobie uwagę widza. Ja przynajmniej jako odrobinę tylko zorientowany w niuansach warsztatowych laik, póki nie obejrzałem zdjęć przedstawiających kulisy jego powstawania, nie bardzo rozumiałem jakim cudem w jednym niezwykle długim ujęciu kamera tak płynnie się porusza, a wokół nie ma śladów całej zmechanizowanej infrastruktury w rodzaju szyn czy innych elementów zapewniających stabilizację obrazu. Czyniłem to tracąc naturalnie kontrolę nad sednem wydarzeń, na rzecz analizowania technicznej strony pracy Rogera Deakinsa. Teoretycznie na ekranie rozgrywał się dramat, a ja praktycznie w sporym stopniu zastanawiałem się między innymi ile prób podjęto, by tym jak się okazuje sprytnie oszukanym jednym strzałem przejść przez dynamiczny charakter losów postaci. Zamiast więc w stu procentach przeżywać podsuwaną tak bezpośrednio z perspektywy żołnierza opowieść, ja dryfowałem po jej obrzeżach, stanowiących przecież jedynie narzędzie, a nie jego istotę. Te wzbudzające podziw zabiegi operatorskie są rzecz jasna najwyższej klasy i korzystanie z ogromnych możliwości techniki oraz przygotowania wszelkiego (niewiarygodna koordynacja i synchronizacja pracy całej ekipy techników i aktorskiej) to coś nietuzinkowego, coś co robi ogromne wrażenie, ale niestety odciąga znacznie uwagę od wydarzeń stricte fabularnych. A przecież znając doskonale dotychczasowy dorobek filmowy Sama Mendesa wiem, iż to emocje intensywne i błyskotliwość intelektualna zawsze decydowały o wyjątkowości jego twórczości, a jakby w przypadku 1917 nie starał się innowacyjnymi metodami zintensyfikować doznań widza, to brakło mu zwyczajnie miejsca na rozbudowaną warstwę psychologiczną. Film rzeczywiście poraża formą, ale stawiając na wymiar wyjątkowo widowiskowy on zaniedbuje siłę i głębię wyrazu. Stąd staje się bardziej spektakularnym popisem warsztatu Rogera Deakinsa, zamiast być kolejnym przenikliwym intelektualnie arcydziełem Sama Mendesa.

poniedziałek, 3 lutego 2020

Song to Song (2017) - Terrence Malick




Terrence Malick Drzewem życia wypracował sobie oryginalną formę, opartą na onirycznej metodzie kadrowania z wykorzystaniem krótkich „pływających” ujęć. Specyficzny w tej metodzie też storytelling bez napięcia i niemal pozbawiony intensywniejszego dramatyzmu. Nieprzejmujący się wcale chronologią wydarzeń, korzystając bez ograniczeń z rozmarzonych retrospekcji. Więcej w niej komentarzy postaci wygłaszanych z offu, niż klasycznych dialogów, które zasadniczo są, ale sprowadzają się wyłącznie do egzaltowanych wymian myśli, pod dyktando poetyckiego montażu. To formuła jednak tak samo nietuzinkowa, jak i w dłuższym kontakcie męcząca - bowiem ustawiczne wirowanie i bujanie kamery wraz z pretensjonalnym i na pewno nienaturalnym wygłaszaniem kwestii, wkracza na terytoria uniesień nieznośnych. Śmiem stwierdzić, że gdyby tak samo tutaj jak i w poprzednich kilku produkcjach Malick nie podpierał się gwiazdorskimi nazwiskami, to raczej nie miałby większych szans przeforsować zainteresowania tego rodzaju formułą filmowej ekspresji. Ja przynajmniej, mimo że nie jestem zdeklarowanym antyfanem jego przekombinowanego stylu, to zawsze ze zwykłej ciekawości tylko zerkam na to, co z kolejną mistrzowską obsadą przygotował. Song to Song idealnie wpisuje się w ten osobisty etos dogadzania sobie zarozumiałą oryginalnością. Malick nawet, jeśli na swój sposób urodziwie przekazuje wartościowe treści, to jest też idealnym ekspertem od sytuacji gdzie cała para związana z ambitnym wysiłkiem realizacyjno-artystycznym idzie w gwizdek. Bo po pierwsze, ilu widzów doceni motywację reżysera? Jeśli dobrze się orientuje, to czwarte podejście i na palcach jednej ręki mogę policzyć znane mi osoby pasjonujące się nietuzinkowym kinem, które są fanami takich manewrów stylistycznych. I to jest właśnie ten fundamentalny problemem u niewątpliwie intrygującego reżysera, że w założeniach treść jest u niego dopieszczania i ambicje intelektualne ogromne, a okazuje się, że i tak pomysł wizualny przejmuje inicjatywę, odciągając od meritum. Stąd ja teraz zamiast pisać o zatraceniu w hedonizmie, wykorzystywaniu emocjonalnym, zabawie modnymi uniesienia, ale i gdzieś obok o miotaniu pośród uczuć (ogólnie pustej egzystencji) oraz przede wszystkim pięknie malowanych miłosnych rozterkach, to truje właśnie o upartym przywiązaniu reżysera do męczącej formy. 

P.S. Pitt, Penn, Chastain, Bardem, Affleck, McAdams, Bale, Banderas, Blanchett, Portman, Gosling, Fassbender, Hunter i Mara. A w przyszłości kto jeszcze będzie chciał wpaść w objęcia Malicka?

niedziela, 2 lutego 2020

Algiers - There Is No Year (2020)




Tak jak przed dwoma i pół roku The Underside of Power zainspirowany szerszą wzmianką w Noise Magazine chwilę przed premierowym odsłuchem obwąchiwałem i z początku przyznaję, że dość powściągliwie odbierałem, to na trzeci ich długograj czekałem w pełni świadomie, bogatszy o wiedzę pochodzącą z rozpoznania również debiutu. Od momentu zapoznania się z singlami promującymi There Is No Year czułem co się święci i że może to być niezwykle ekscytujący album, który z eklektyzmem dumnie będzie szedł pod rękę. Startując z impetem numerem tytułowym Amerykanie płynnie przechodzą z potężnego szamańskiego klimatu dwójki w atmosferę zdecydowanie bardziej stonowaną, jaka króluje na nowym albumie. Nie jest to jednak żaden sprawdzian odporności na zmiany, tudzież test lojalności dla fanów poprzedniczki, tylko jak słyszę naturalna ewolucja stylu, który doskonale koresponduje z rozbudowaną warstwą tekstową, oscylującą w ogólności wokół współcześnie ważkich kwestii społecznych, a w szczególe dotyczących zarówno procesów i zjawisk o charakterze masowym, jak i indywidualnym. To inaczej kolejna odsłona gorzkich manifestów, niepozbawionych jednocześnie konstruktywnej myśli, głoszonych przez wrażliwców, którzy widzą i czują więcej i wznoszą krzyk za pośrednictwem artystycznego uniesienia. Apeli być może nieodkrywczych, ale z pewnością w dobie ksenofobii, egocentryzmu i ślepego posłuszeństwa bożkom konsumpcjonizmu nader aktualnych, tym bardziej że artykułowanych z wielką pasją w rytm wielobarwnych i mimo tej różnorodności koherentnych muzycznych inspiracji. Od soulowo-funkowej wokalnej ekspresji i syntezatorowych sympatii, przez post punkowe inklinacje, po psychodeliczny trip z wykorzystaniem całej gamy odważnych rozedrganych brzmień. Kapitalna to fuzja kilku atrakcyjnych stylów doskonale zaaranżowanych na potrzeby dopieszczania już powstałej własnej tożsamości ekipy z Atlanty, w której nie ma granic formalnych, bowiem wyobraźnia pobudza im talent, a talent nie zdusza ich wyobraźni. Za sprawą kreatywnej współpracy czterech fantastycznych artystów powstała spójna i frapująca jedenastoutworowa kompozycja słowa i dźwięku - estetyczna perła, na równi melancholijna, chwytliwa i ekspresywna. 

sobota, 1 lutego 2020

Jojo Rabbit (2019) - Taika Waititi




Z pewnością jest to moje największe filmowe zaskoczenie ostatniego roku, a może nawet najmocniejsza pozycja z gatunku "must see" kilku ubiegłych lat. Film absolutnie wyjątkowy i tym samym powód bezdyskusyjny, aby jego pomysłodawcę (inspiracja podobno tkwiąca w pewnym znacznie bardziej konwencjonalnym opowiadaniu) uznać za nieprawdopodobnie pewnego własnych umiejętności twórcę dziesiątej muzy. Bowiem przygotować satyrę wojenną o tak pragmatycznie edukacyjnej wymowie - zagłębić się bez taniej kurtuazji, ale i z uczciwym szacunkiem w tematykę historyczną, przywołując z taką ekspresyjną swadą coraz mocniej uśpione demony nazizmu i nie epatując nadmierną przemocą, tak dosadnie pokazać jaki wpływ na życie ludzkie ma sięgający do brutalnej przemocy konflikt ideologiczny i przede wszystkim dokonując tego, to cholera nie ugrzęznąć w samej nieograniczonej konwenansami formule to jest sztuka wielka. Posiłkować się przy tym z lekkością bogactwem szerokich możliwości, obficie wypełniających finezyjną w kształcie formę, która nietuzinkowo prowokując ewoluuje z błyskotliwej groteski i przeistacza się imponująco płynnie z postaci ironicznej w poruszający dramat. Co więcej czynić to w obliczu bolesnej powagi niewyobrażalnej skali wojennej tragedii w sposób niezwykle ciepły, to zaprawdę wymagało idealnego wyczucia materii i okiełznania mimo wszystko brawury. Mieć też odwagę, aby świadomie narazić się na wielce prawdopodobne i uzasadnione oburzenie widzów i krytyki, gdyby podczas wykonywania tych skomplikowanych stylistycznych ewolucji coś poszło nie tak i efekt finalny pracy przekroczyłby tylko w niewielkim stopniu granice dobrego smaku, dotykając wrażliwości widza zbyt ofensywnie, to zuchwałość olbrzymia. Taika Waititi robi przecież bardzo wiele, by stać się celem ataków konserwatywnej części ludzkiej populacji. Wyrazistym obrazem i śmiałym słowem rzuca wyzwanie nie tylko ludzkiej przyzwoitości. Prowadzi pasjonującą lekcję dla wolnych od zagrożeń wojennych, sytych, lecz tym samym często narcystycznych współczesnych pokoleń, dokonując z chirurgiczną precyzją autopsji cech faszystowskiej ideologii. Przeprowadza rzetelną lustrację całej tej nadętej filozofii wciskania kitu o bohaterskich nazistach i dla celów demagogicznych mieszania z błotem innych nacji. Ośmiesza z łatwością cały absurd indoktrynacji i topornej propagandy, ale i jednocześnie uświadamia i przestrzega przed paranoikami u władzy i ślepym fanatyzmem. Podsuwa pod nos cierpką prawdę, która uprzytamnia jak nieodporni jesteśmy na pokusy naszego ego i jak proste mechanizmy manipulacyjne w rękach szaleńców potrafią z tak bezczelną łatwością zainfekować nie tylko dziecięce umysły. Zachęca do gromkiego śmiechu i bezkolizyjnie wymusza też śmiertelną powagę, snując oczami dziecka słodko-gorzką opowieść z mnóstwem sugestywnych i wartościowych kontekstów - wytłuszczając te rodzinno-przyjacielskie i podważające stereotypowe spostrzeganie. Od czasu La vita è bella  Roberto Benigniego nie było równie dobrego, bo dalekiego od patosu pomysłu na uwrażliwienie i uświadomienie. Uznaję więc film Waititiego za dzieło wielkie - mimo iż z zasady nie potrafię w podobnych okolicznościach oddzielić tematu od kompozycji i pomimo, iż za pierwsze samo w sobie ważne medalu z reguły nie przyznaje, ale za błyskotliwość przekazu i samą koncepcję realizacyjną jestem w stanie zgodzić się na  notę najwyższą. Jestem pod ogromnym wrażeniem szczególnie, że po obejrzeniu trailera zupełnie nie spodziewałem się obrazu tak mądrego i głębokiego.

P.S. Przed szereg naturalnie temat i sposób jego realizacji wychodzi, ale równolegle na kolejne zasłużone komplementy cała techniczna strona produkcji zasługuje. Miejsce w którym dokonano zdjęć idealnie zaaranżowane by oddać złożony klimat ówczesnej Rzeszy, scenografia z każdym osobnym detalem oraz cudownie dopasowane aktorskie kreacje z wyróżnieniem głównego sprawcy całego zamieszania występującego tu w postaci Adolfa Hitlera (wyimaginowanego przyjaciela głównego bohatera), ponadto wspinającego się ostatnimi laty konsekwentnie na Olimp aktorski Sama Rockwella, niemal równie warsztatowo dobrej Scarlett Johansson i obsadzie dziecięcej - tej jeszcze naturalnie mniej rozpoznawalnej części genialnej ekipy odpowiedzialnej za powstanie tak wielce porywającego dzieła.

Drukuj