Zdecydowanie późno w świat solowych dokonań Roberta Planta wszedłem - dopiero przy okazji Lullaby and the Ceaseless Roar, czyli przed niespełna sześcioma laty. Ale to mnie nie dziwi, bowiem z gigantycznym zapóźnieniem doceniłem przecież także i wartość wielkiego Led Zeppelin. To taki mój osobisty powód do wstydu, ale i mam na tę okoliczność usprawiedliwienie, bowiem trzeba niewątpliwie czasu, aby do odbioru wymagającej muzyki dojrzeć, a moje pierwsze kroki w rockowej stylistyce osadzały mnie przecież w podszytym bezceremonialnością przekazu grunge'u, by szybko do osobistych fascynacji dodać niemal całkowite zatracenie w agresywnej scenie metalowej. Nie było w tym czasie szans bym obok ekstremalnych wyziewów z taką łatwością stawiał na równi archaicznego jak mi się wówczas wydawało rocka - w którego dźwiękach na domiar złego miękkich brzmień udział był znaczący. Czyli jakaś tam świadomość potęgi Led Zeppelin w mojej świadomości była, ale sama muzyka wówczas jeszcze do mnie nie przemawiała. Należało przezwyciężyć własne ograniczenia, ale nie na siłę wbrew własnym preferencjom - naturalnie dać sobie czas. Tak się stało kiedy stać się miało, a później co oczywiste wchodzić coraz głębiej w twórczość także samego Planta zacząłem. W obu przypadkach niemałe znaczenie miała fala popularności retro rocka i kilka nazw, które jawnie czerpały z dorobku Zeppelinów, a których jakość pozwala im także dzisiaj nagrywać znakomite krążki, choć najlepsze lata retro trend ma chyba już za sobą. Tym tropem zmierzając (nie bezpośrednio, lecz nieco bocznymi odnogami) dorosłem do przyswojenia klasycznych albumów legendy, ale też dzięki znakomitej formie Planta na ostatnich do tej pory albumach (właśnie wyżej już wspomnianym Lullaby and the Ceaseless Roar i urzekającym Carry Fire) przeczesuję dyskografię solową maestro Roberta z XXI wieku i jestem pod gigantycznym wręcz wrażeniem formy seniora. Wokalnie każda z nich, nie wyłączając oczywiście Mighty Rearranger (którą darzę uczuciem niezwykle gorącym i na ten moment stawiam na szczycie dokonań, tuż obok fenomenalnej Carry Fire), to poziom absolutnie zjawiskowy, który nijak nie jestem w stanie spasować z wiekiem wokalisty. Potężna energia w głosie, fantastyczne zdolności interpretacyjne, poza tym autentyczna dojrzałość w tekstach i wciąż świetny zmysł obserwacyjny. Rozumiem oczywiście, że istotny udział w powstaniu tak świetnej płyty jak Mighty Rearranger posiadali również współpracujący z Plantem instrumentaliści, których nazwiska bynajmniej nie należą do tych całkowicie anonimowych, a ich stylistyczne pochodzenie bywa zaskakujące. Stąd też pośród brzmień nawiązujących do bluesowych inspiracji, dodatkowo etnicznych wpływów związanych z podróżniczą pasją Planta, sporo tutaj wpływów nowoczesnego spojrzenia na fakturę kompozycji, w której elektronika traktowana jest na równi z tradycyjnym, często akustycznym instrumentarium. Dzięki wielkiej muzycznej wrażliwości i aranżacyjnemu wyczuciu oba światy idealnie ze sobą współgrają, dając finalnie zestaw trzynastu wyrazistych utworów, w których rzecz oczywista prym wiedzie głos mistrza, ale wszelkiego rodzaju keyboardy, inne narzędzia do uzyskiwania ciekawego soundu, czy też gitarowe pomysły z konkretnym rock'n'rollowym pazurem, nie stanowią wyłącznie wypełnienia tła pod popisy wokalne. Całość to fantastycznie spasowane ze sobą puzzle, układające się w fascynujące wzory, które tak samo mocno trzymają się tradycji korzennego rocka, jak z niezwykłą swobodą inkorporują do struktur syntezatorowe akcenty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz