Może nie tak łatwo, lecz szybko z osiągnięciem sukcesu komercyjnego Nirvanie poszło i w główce Kurta, w której już na starcie kariery zamieszkiwał rozkoszny emocjonalny bałagan, ostatecznie się pomieszało. Ale tą wiedzę płynącą wprost z medialnych doniesień i komentarzy posiada każdy, kto u początku lat dziewięćdziesiątych dorastał i siłą rzeczy musiał chociaż odrobinę śledzić rodzący się i niemal natychmiast globalnie eksplodujący ostatni jak dotąd imponujących rozmiarów trend w muzyce rockowej. Po latach od owych wydarzeń, materiału o charakterze spekulacyjnym oraz w deklaracjach pochodzących ze źródeł osobiście zaangażowanych mamy do studiowania całe tony, a odkrywanie zawartych w nich tajemnic, często odmiennie interpretujących stany, zjawiska i procesy okołonirvanowe stanowi fascynującą wycieczkę w czasy nie tak subiektywnie odległe, a obiektywnie sięgające już o zgrozo grubo ponad ćwierćwiecza. Everett True, Gillian G. Gaar, Michael Azerrad, Charles R. Cross, Danny Goldberg czy Mark Yarm, wszyscy oni zabierają chętnych w podróż do przeszłości, podsuwając pod nos pokusę nostalgicznych wojaży. Pisząc ten wstęp sygnalizuje tylko powyższe możliwości eksploracyjne i już w mig skupiam się na dwóch wątkach, które nawet w takiej jak ta quasi recenzji powinny zostać obowiązkowo i w miarę wyczerpująco (na to jednak nie liczcie :)) poddane refleksji. Od wątku sentymentalnego zaczynając i w miarę płynnie za moment do sedna, czyli muzyki - tej melodii właściwej, która mainstream wtedy na głowie postawiła przejdę. Wspomnę sobie, że to przecież człowieka szczeniackie lata, że wówczas w pierwszych topornych popeerelowskich miesiącach, wielki świat amerykański w czterech polskich ścianach na ekranie dopiero co nabytego kolorowego odbiornika telewizyjnego dzięki MTV zagościł. Co więcej, że to czas kształtowania mojej osobowości wzorcami ówczesnych buntowników i że moda na luźne szorty, trampki zdarte, sprane t-shirty, koszule flanelowe itd. Wtedy to młoda dusza potwornie na bodźce wrażliwa potrzebowała zaspokojenia potrzeb duchowych, a one zaś głównie sprowadzały się do identyfikacji za pomocą muzycznych fascynacji. Kiedy wieki później spoglądam na tamtą rzeczywistość, kiedy widzę w niej siebie samego - nierozgarniętego, chłonnego i oczywiście jeszcze bez krytycznego spojrzenia, pozbawionego umiejętności oddzielania ziarna od plew bez gustu wyrobionego, to chyba rozumiem skąd taki olbrzymi sukces Nevermind. Kapela w zasadzie punkowa, a w jej numerach piosenkowy charakter, który niewątpliwie był wielką zaletą pozwalającą z miejsca chwytliwością, pomimo szorstkiego brzmienia zdobyć sobie sympatię zarówno fanów muzyki niezależnej, jak i wyjść z otwartymi ramionami w stronę miłośników popu. Ona dzieckiem swoich czasów, w niej nerw i dynamika, brud, ból i gniew, ale i atrakcyjny lep w postaci mocarnej przebojowości, która zrzuciła ze szczytów notowań Michaela Jacksona. Z dzisiejszej perspektywy jednak ta łatwo przyswajalna melodyjność, której śmiem twierdzić korzenie tkwiły w beatlesowskiej histerii z początków lat sześćdziesiątych (dzieci dzieci beatlesowskiego szału to kręciło :)) okazuje się wadą. Bowiem nie odbierając tym kawałkom i jej głównemu twórcy wielkiego talentu do pisania trafiających w punkt linii wokalnych i tematów, to myślę że albumy Soundgarden czy Alice in Chains, a przede wszystkim dwa krążki inicjujące karierę Pearl Jam, ówcześnie rywalizując i ostatecznie przegrywając na listach przebojów ze znacznie większą klasą oparły się upływowi czasu, a ich potencjał już wtedy sugerował, a dzisiaj udowodnił że był bardziej głęboki i z dłuższym terminem przydatności. Podpieram tą tezę argumentem bogatszej ornamentyki aranżacyjnej i mimo wszystko większymi możliwościami technicznymi muzyków wymienionych ekip. Z pewnością też od startu zawrotny sukces każdego z poszczególnych killerów z Nevermind, innymi słowy mielenie ich niemal non stop przez rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne, a potem gigantyczna gorączka, jeszcze intensywniej podkręcająca popularność Nirvany po śmierci Kurta na to wpłynęły decydująco. Do kompletnego zużycia, do porzygania - na szkodę jednak legendzie Nirvany i Cobaina, bo moda chociażby była tak jak w przypadku grunge'u daleka od pustych popowych wzorców, to jednak nadal moda, a jej wpływ na ambitną sztukę niszczący - z czym mniemam, że trudno się nie zgodzić. Ech... pozostaje westchnąć, może nawet odkurzyć resztę dyskografii ikony i mieć nadzieję, że tekst o spranej legendzie, z którego spisaniem nosiłem się od dawna i zawsze brakowało odwagi, a w szczególności pomysłu, nie był w tej wspominkowej formule kompletnie do bani. A jak był, to jakie to w sumie ma znaczenie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz