środa, 30 marca 2022

Dawid Bowie - The Next Day (2013)

 


To naturalnie nie podlega dyskusji, iż każdy krążek sygnowany nazwiskiem Davida Bowie'go poddawany recenzenckiej krytyce, powinien być analizowany z jak najszerszej perspektywy, tak precyzyjnej wiedzy o wszystkim do czego Bowie muzycznie przyłożył swoją rękę i w czym umieścił choć odrobinę przebogatej intelektualnej myśli, jak również do takiej ambitnej pracy powinni zabierać się wyłącznie zawodowi specjaliści od lat filetujący nożem krytyki dzieła popkultury, doskonale orientujący się w przemianach zachodzących w owej, więc pokrótce zmierzam do tego iż nie powinienem to być JA! Nie wypada mi nawet po cichu myśleć że DOROSŁEM do całkowitego zrozumienia twórczości ikony, choćbym miał już całkiem pokaźny bagaż odsłuchowy pop-rockowego Olimpu, bowiem nie mam prawie żadnego dotyczącego właśnie Bowie'go i tym samym samowykluczenie jest w tym miejscu zasadne. Nie pisałbym jednak tego tekstu, gdybym nie dał sobie malutkiego prawa do wyrażenia wprost opinii czy w ogóle to The Next Day podoba mi się tak bardzo, jak bardzo byłem oczarowany i jakie wrażenie na mnie wywarł jego ostatni, tuż przed śmiercią wydany krążek. Bez skrupulatnej orientacji we wszystkim co Bowie nagrał przez chyba ponad czterdzieści lat zanim powstał The Next Day i ograniczony wyłącznie do znajomości tegoż oraz wspomnianego fenomenalnego Blackstar odpowiadam, iż słyszę w kompozycjach z TND aranżacyjne i instrumentalne motywy oraz wokalne detale, które zachwycają i każą jednoznacznie stwierdzić, iż wyobraźnia Bowiego pozbawiona była jakichkolwiek ograniczających świadomość muzyczną granic i to nie tylko tych około rockowych, mimo iż oczywiście album to twardo osadzony w estetyce pop-rockowej. Mam tu na myśli fakt, że quasi orkiestrowy charakter nawiązujący myślę wręcz do musicalowych tradycji (przykładowo You Feel So Lonely You Could Die) nie wychodzi jednak poza ramy dość kameralnie rozumianych konstrukcji, w których nawet nie liczy się jakiś chwytliwy sznyt, lecz jest podporządkowany atmosferze jaką The Next Day w całości miał wywoływać. Zakładam, bowiem tak jak mi wrażenia słuchowe podpowiadają, że miał być to album stylistycznie bogaty, ale mimo to tak zwarty jak to tylko możliwe, biorąc pod uwagę fakt zamknięcia w nim aż 14 piosenek w niezbyt jak się okazuje długim czasie trwania. Tutaj właśnie uważam tkwi najjaskrawsza różnica pomiędzy Blackstar, a poddawanej mojej amatorskiej ocenie płycie z 2013 roku - że tutaj Bowie nagrał po prostu godne uznania, bowiem ciekawe, ale jednak piosenki, pozbawione jednakże walorów hitu - nawet w kontekście przecież na swój sposób zawsze nieszablonowych przebojów dotychczas przez mistrza wylansowanych. Problem mój więc polega na tym, iż każda z kompozycji będących istotnym elementem składowym genialnego efektu finalnego uzyskanego na Blackstar po pierwszym odsłuchu zostawała w głowie jako odrębna i posiadająca swój chwytliwy koloryt, paradoksalnie będąc znacznie bardziej złożoną niż każda jedna z The Next Day. Bez względu jak wiele Na Blackstar jazzowych wpływów i mistrzowskiego posługiwania się połamaną frazą, to nie mam wątpliwości iż 7 utworów zamkniętych w 42 minutach tejże, przerasta te 53 minuty The Next Day już na poziomie wyrazistości. Nie mówiąc już o niepokoju jaki krążek wydany przed ponad sześciu laty jest w stanie we mnie wywołać i całym tragicznym kontekście związanym z jego premierą. Tak uważam, przepraszając że w ogóle pozwoliłem sobie wyrazić własne odczucia. :)

poniedziałek, 28 marca 2022

The Madness of King George / Szaleństwo Króla Jerzego (1994) - Nicholas Hytner

 


Aberracje umysłu jej królewskiej wysokości. Szaleństwo wywołane jak się okazało kiedy rozwój wiedzy pozwolił dotrzeć do prawdy, prawdopodobnie porfirią i komplikacje rodzinne oraz polityczne związane ze skandalami jakie Jerzy III w takim stanie wywoływał. Król funkcjonujący w ustawicznej malignie, lecz mimo to nie pozbawiony względnie trzeźwego rozumowania, kiedy sytuacja wydała się wymykać spod kontroli, bowiem choroba na jaką cierpiał, to dolegliwość fazami się objawiająca i w nieprzewidywalnych odstępach czasowych powracająca. W akcji lekarze i szarlatani, używający metod konwencjonalnych, jak tych wywołujących kontrowersje, zdziwienie czy wręcz niesmak (Pana doktora jednego zafiksowanie na wyglądzie stolca i takie tam ;)). Nowoczesne próby leczenia, a może pogłębiania królewskiego obłędu, bowiem za kulisami intensywna walka o władzę z synusiem najstarszym o podrażnionej ambicji i słabiutkim charakterkiem, perfidnie wykorzystywanym. Przyznaję się teraz i natychmiast posypując głowę popiołem twierdzę stanowczo i odpowiedzialnie, iż film Nicholasa Hytnera swego czasu gdy wchodził na ekrany i całkiem sporą furorę robił został przeze mnie nonsensownie zignorowany, a dzisiaj obejrzany objawia się jako oparta naturalnie na faktycznych wydarzeniach i z pasją wznosząca się na wysoki poziom dynamiki wyliczanka królewskich ekscesów, jak i z wybornym poczuciem humoru oraz błyskotliwością godną brytyjskich ironicznym komedii opowiedziana historia zakulisowego intymnego dramatu człowieka. Narracja jest niezwykle żwawa przez co ogląda się znakomicie, forma tryska energią i osobliwie groteskowe postaci uatrakcyjniają pulsujące tempo. Ponadto do listy zalet dodać należy genialne aktorstwo (m.in. Nigela Hawthorne'a, Helen Mirren), wręcz mimiczne "szaleństwo" i zapadające głęboko w pamięć sceny z komedii która staje się dramatem, by skończyć się opartym o fakty cudnym happy endem.

niedziela, 27 marca 2022

The Interpreter / Tłumaczka (2005) - Sydney Pollack

 

Ostatnia fabuła niezwykle popularnego przez kilka dekad Sydney’a Pollacka. Nakręcona zaledwie na trzy lata przed jego śmiercią, kolejna próba zmierzenia się z historią w założeniach intrygującą, natomiast w rzeczywistości mocno przesadzoną, w której raczej nie anonimowi autorzy scenariusza (Steven Zaillian, Scott Frank i Charles Randolph) powiązali światową ekonomię z polityką i ludobójstwem, używając mnóstwa pozbawionej realizmu wyobraźni, z całym gigantycznym splotem zbiegów okoliczności w roli przewodniej. Ogólnie warsztatowo dramatu mimo wszystko nie ma, ale i dramatu wiarygodnego  w sensie logiki i emocji raczej nie ma się co spodziewać, bowiem tylko względnie sprawnie gra tu właśnie opowieść i więcej niż przyjemnie gra sfotografowany Nowy Jork oraz porządnie gra i niewinnie z buźki wygląda Nicole Kidman. Nad całością kontrolę przejmuje żywe tempo narracji, klasyczny szlif prowadzenia jej w taki sposób, aby niepokój efektywnie i efektownie sprzęgał się z napięciem i tym samym, nawet naciągana intryga widza pochłaniała. Nudy kompletnej brak, tak jak kompletnie brak szansy na obejrzenie czegoś oryginalnego i zwyczajnie szkoda, iż kopiowanie sprawdzonych rozwiązań jakich w setkach już się obejrzało, odbiera większą przyjemność z obcowania z klasycznym hollywoodzkim kinem. Sydney Pollack w zasadzie zawsze trzymał poziom, niemal kurczowo właśnie wiążąc się ze schematem. Szablonem z pewnością nie gardził i to kopiowanie metody wraz z używaniem podobnych narzędzi, gwarantowało równą formę i zarazem sto procent pewności że akurat totalnej ekstazy filmowej nie zaznamy. Tłumaczka to potwornie bezpieczny wybór wówczas siedemdziesięcioletniego reżysera, który sam pojawiając się na chwilę przed kamerą nie wyglądał na człowieka w końcowej fazie życia. Świeżości twórczej jako argumentu mu brakowało, ale w doskonale mu znanych ramach nie można stwierdzić zmęczenia czy starczego zanudzania. Zatem śmiem twierdzić, że karierę fabularną zakończył obrazem dokumentnie wstydu mu nie przynoszącym, a i jego całościowy dorobek mimo obciążenia upływającym czasem trzyma się nieźle.

sobota, 26 marca 2022

Howards End / Powrót do Howards End (1992) - James Ivory

 

Wieś sielska, posiadłość anielska, wyspiarskie maniery i klimat w estetykę konwenansów doskonale jak zwykle przez Jamesa Ivory'ego wplątany/zaplątany. Wyższe sfery, ale też te trochę albo sporo niższe. Życie w edwardiańskiej Anglii z przynależnymi przywilejami i oderwanymi od ciężkiego życia plebsu nadmuchanymi do poziomu ustawicznych ataków migreny problemami tych pierwszych. Mdławe obyczajowe niuansiki, jakieś miłości, miłostki, jakieś intrygi, intryżki, ale mimo to ogląda się świetnie, bo aktorstwo mistrzowskie, scenariusz jednak bez względu na angielską flegmę błyskotliwy i przyznaję że trochę takiego powolnego życia ówczesnym szczęśliwcom podczas seansu się zazdrości. Życia w ten niepowtarzalny dla może nie egzotycznego, ale jednak innego miejsca i czasu urokliwego. Także co mnie osobiście zaskakuje (bije się w pierś), przez pryzmat przekonań krytykujących tego rodzaju podziały klasowe, w których warstwy społeczne, a w tych warstwach jawne niesprawiedliwości teoretycznie nie do zaakceptowania - a jednak urokliwa wiejska posiadłość i służba to nic nieodpowiedniego. Przepraszam, pomyłka to chyba nie o tym? ;) Czy mnie się cokolwiek niepotrzebnie pomieszało? Czy te brytyjskie filmy o archaicznej brytyjskości są do siebie takie podobne? A może to przez samego Ivory'ego? Zatem w sumie wstęp to wystarczająco uniwersalny, by w okolicznościach Powrotu do Howard's End także nim się posiłkować, dodając co poniżej następuje. A zresztą, zamiast rozpisywać się o tajemniczym przyciąganiu się przeciwieństw, w znaczeniu konsekwencji przyjaźni dwóch dam z różnych towarzystw i zaskakującego jeszcze mocniej małżeństwa jednej z nich z byłym mężem drugiej po śmierci tejże, dodam jedynie że śmierć ta nastąpiła naturalnie i nie ma co poszukiwać tutaj motywu ewentualnej zbrodni, gdyż wdowiec ów zanim wystosował prośbę o rękę, to długo nie pałał nawet zwykłą sympatią do kobiety, która akurat z miejsca skradła serce jego zmarłej małżonki i odziedziczyła w postaci rzeczonego Howards End, skromną część jego zbudowanej wysiłkiem wyzyskiwanych fortuny. Ot niby to takie skomplikowane, a tak po prawdzie to w świecie arystokracji z pokaźnymi majątkami zwyczajne.

piątek, 25 marca 2022

Hereafter / Medium (2010) - Clint Eastwood

 

Zdarzył się oto Eastwoodowi taki film ostro krytykowany, któremu przecież formalnie to niewiele można zarzucić, a jedynie temat podjęty i jego banalne sfinalizowanie może budzić zdziwienie, bo Clint przyzwyczaił że mocno stąpa po ziemi, podrzucając materiały do głębokiego tak emocjonalnego przeżywania jak intelektualnego analizowania. Wprost pisząc, że nie zajmuje się w żadnym razie tak wątpliwą i bezpośrednio w religii osadzoną metafizyką. Medium łamie ten jego racjonalny kanon, ale prócz podjęcia się niezwykłego jak na człowieka o tęgiej umysłowości i nie mniej tęgiej aparycji zagadnienia z pogranicza niemal science fiction, obraz nakręcony został w typowy dla legendarnego aktora i reżysera (lecz dodać muszę z przykrością że nie wywołujący jak zazwyczaj ekscytacji) sposób. Myślę mimo wszystko, iż to szczęśliwie wystarczająco wyraźne, że w kompletnie urojone dziwactwa to się nie wciska, a jeśli już podejmuje dialog z niewyjaśnionym, to na własnych zasadach, opowiadając dzięki postaciom o kwestiach uniwersalnych. Doświadczenie otarcia się o śmierć, to u niego punkt wyjścia z szerszą analizą i zadania właściwych mądrych pytań, a nie karmienia się sensacją i fantastyką paranaukową. Nie byłby też sobą gdyby nie dotknął czułej struny i nie pobudził emocji widza, pozostawiając niniejszym po projekcji chociaż mały ślad istotnie ważnych refleksji. Mimo wszystko Medium to obraz za ckliwy i coś w proporcjach składników się jednak nie zgodziło, stąd z całą świadomością istnienia w koncepcji Eastwooda dobrego pomysłu, to praktycznie powstał zakalec może zjadliwy, ale sporo do idealnego smaku i konsystencji temu wypiekowi zabrakło. Ponadto nie opanował do końca Eastwood pokusy nadmiernego filozofowania, a brak bezpośredniego odniesienia do działania wyższej istoty nie spowodowało uniknięcia tego rodzaju wzniosłej duchowości i co by dobrego o obrazie nie pisać, jest on zwyczajnie również mało angażujący. Ja miałem problem aby się odnaleźć w tej na trzy historie podzielonej narracji i czułem że moje zainteresowanie słabnie zamiast wzrastać, stąd biorąc pod uwagę kto tym projektem kierował, jestem jednak zawiedziony i lojalnie ostrzegam wszystkich w filmach Clinta zakochanych. Jeśli rzecz jasna jeszcze Medium nie widzieli, a jak widzieli, to mogą krytykować lub chwalić. Odpowiednio przede wszystkim pracę samego mistrza i przy okazji powyższy bełkotliwy tekst, przez tegoż (na dobre i złe) mistrza wielbiciela spisany.

czwartek, 24 marca 2022

Sepultura - Schizophrenia (1987)

 


To już pewne - do oblicza Sepultury z Derrickiem Greenem na wokalu, od początku nie mogłem i nawet dzisiaj, kiedy Andreas Kisser skierował obecnie okręt znów bliżej klasycznie thrash-deathowych rejonów, nie jestem w stanie się przekonać. Mimo iż nuta z ostatnich produkcji (na tyle na ile dałem radę) przez wokal wymienionego przez nią przebrnąć, to kopnąć prędkością w zad potrafi. Toteż ani słowa u mnie o krążkach nagranych po przełomowym 1996 roku i tutaj tylko archiwizacyjne wspominki z okresu współpracy na linii bracia Cavalera - Andreas Kisser - Paulo Jr. i nic chyba póki co w tej kwestii nie ulegnie zmianie. Sunąc zatem na biegu wstecznym przez dyskografię Brazylijczyków trafiam na Schizophrenie i pierwsze skojarzenie moje, to oczywiście instrumentalny klasyk w postaci Inquisition Symphony, który zapewne dla każdego dzisiaj ikonicznego thrashu fana, był numerem otwierającym tak przygodę z Sepą, jak i w ogóle z gatunkiem. Rzecz charakterystyczna i rzecz o statusie już legendarnym, chociaż jak z perspektywy czasu słychać, rzecz niekoniecznie najbardziej wybitna. Posiada swój konstrukcyjny urok, przylepiającą się strukturę melodii i fundamentalnie brzmi tak, że nie sposób nie dostrzec jej wyjątkowości, ale że Sepa potrafiła więcej i lepiej to nie raz później udowadniała. Tak na marginesie, jak częściej nawet niestety rozczarowywała, gdy wiadomo o co, kiedy i dlaczego skład klasyczny się posypał. Żeby jednak być uczciwym, wiadomo - jakość dźwięku materiałów współczesnych, a Schizophrenii nieporównywalna, bo kadząc jej od strony kompozycyjnej i jej znaczenia na thrashowej scenie końca lat osiemdziesiątych, nie sposób nie dostrzec że surowizna brzmieniowa to straszna i bez względu na przywiązanie do niej jako znaku czasu i ogólnie szczeniackiej euforii odpowiedzialnych, to usłyszeć te kawałki nagrane znacząco bardziej wyraźnie, byłoby fajnym doświadczeniem. Doświadczeniem jednak nie do końca miarodajnym i tak szczerze pisząc za bardzo ryzykownym dla archetypicznej wersji, bo oczywiście nagranie ich na nowo to możliwości, ale i kontrowersje powiązane z ich porównaniem. Dlatego niby bym chciał, a nie chce w rzeczywistości i wracając do odsłuchów uznaję wartość muzyczną w takiej, a nie innej formie za tą historycznie właściwą, ze względu na miejsce i czas powstania. A niech trzeszczy, niech charczy, bo też death-thrash ejtisowy musi boleć, żeby był skuteczny. Dzisiaj też perkusyjna nawałnica Sepultury kompletnie pozbawiona tej specyficznej werblowej ornamentyki, która nie ma bata - zrosła się z ich startowymi nagraniami, zatem rozumiecie.  

P.S. Wiem że oprócz Inquisition Symphony są tutaj też numery zasługujące na osobną uwagę, lecz oprócz akustycznego The Abyss wszystkie one do siebie bardzo podobne i mają w sobie zasadniczo wszystkie cechy jakie Sepa na Beneath the Remains i Arise rozwijała, - więc już o tym pisałem. Znaczy między innymi są one tak prymitywne w znaczeniu brutalnie agresywne, jak interesujące, w znaczeniu utrzymujące uwagę oraz co ważne posiadają oprócz kapitalnego feelingu też wyróżniającą je melodyjną aurę. To chyba na teraz subiektywnie wszystko - mimo iż oczywiście, czy subiektywnie czy obiektywnie, za cholerę nie jest to wszystko. :)

środa, 23 marca 2022

W ciemności (2011) - Agnieszka Holland

 

To jest ta w stu procentach właściwa i ta jak najbardziej w odpowiednim miejscu zakotwiczona Agnieszka Holland. Jak takiemu jak ja (jej nie od święta dość krytycznemu wielbicielowi), mnie się wydaje, że ta wojenna formuła w punkt odpowiada jej spojrzeniu na sztukę filmową, która to efektywnie bezpośrednio i efektownie pośrednio przemawia do emocji. Ostatnio potwierdziła zasadność tej tezy przy okazji Obywatela Jonse'a, a w przeszłości dzięki takiemu wojennemu dziełu jak Europa, Europa. Tam gdzie pomimo skomplikowanego charakteru historycznych zawiłości, w trafny sposób diagnozuje i ukazuje prawdę w sposób wyważony, bez wyciskania z treści zbędnych politycznych kontrowersji. Bo w tych uniwersalnych przekonaniach jest sobą, czyli wrażliwą i spostrzegawczą artystką i intelektualistką, której nie brak także doskonałej biegłości warsztatowej. Wstrząsający niesamowicie i jeszcze mocniej przygnębiający to obraz, z doskonale podkreślającą stany emocjonalne muzyką, opartą przede wszystkim na brzmieniach fortepianu. Obraz naturalny i wiarygodny, zdaje się w skali jeden do jednego przedstawiający przywołane wydarzenia. Obraz produkcyjne i formalnie maksymalnie klasycznie zrealizowany, bez jakichkolwiek sztuczek czy innych pożałowania godnych fajerwerków. Obraz o nędzy i rozpaczy, o strachu o poziomie śmiertelnego przerażenia i potwornym cierpieniu ludności cywilnej w obliczu wojennych rozgrywek i antysemickiej nienawiści. To co naturalnie uwagę na sobie koncentruje, to język oryginalny w nim użyty i tutaj należy się szczególne uznanie za ambitne podjęcie starań, aby wartości nie tylko związane z prawdą historyczną, czy emocjonalną głębią zostały wyostrzone. To z pewnością nie było łatwe, by korzystać z mowy ówczesnych mieszkańców Lwowa, ale efekt uzyskany w ogromnym stopniu wpłyną na wrażenie autentyzmu, które film bezdyskusyjnie robi. Chociaż seans to z rodzaju przeżyć wyjątkowo ciężkich, to należy się przełamać, bowiem wartość jego olbrzymia, a klasa jakościowa porównywalna z największymi osiągnięciami kina z wojna w tle.

P.S. 23 marca 2022 roku - jeśli dobrze rachuję, 28 dzień rosyjskiej agresji na Ukrainę.

wtorek, 22 marca 2022

Jerry Cantrell - Degradation Trip (2002)

 


Nie będę kitował że zaraz po premierze tak mocno Degradation Trip do swego serduszka przytuliłem, a nie mam zamiaru kitu wciskać, bom człowiek zasadniczo uczciwy i właściwie to szczery. Nie przytuliłem solowego krążka legendarnego Cantrella, bowiem najzwyczajniej nie poczułem z nim chemii na odpowiednim poziomie i trzeba było sporego poślizgu czasowego plus konsekwentnej pracy odsłuchowej, bym tak jak w przypadku także ostatniego przed wiadomą tragedią w obozie Alice in Chains albumu, poczuł do niego/nich bardziej niż tylko względną miętę. Bez pieprzenia zbędnych farmazonów i dzielenia włosów na więcej jeszcze niż czworo oraz przez pryzmat zapoznania się przed kilkoma miesiącami z najnowszym solowym wypiekiem Jerry'ego donoszę, że Degradation Trip brzmiał i nadal brzmi niemal jak kontynuacja drogi zakończonej na s/t z 1995 roku, a ubiegłoroczny Brighten absolutnie nie prezentuje się tak, jak obecna twarz AiCh wygląda. Odsyłając przy okazji do właściwego tekstu w temacie Brighten i skupiając się na Degradation Trip wspomnę, iż to materiał mroczny i ciężki, chociaż rzecz jasna o jego potężnej walcowatej formule świadczą nie konotacje z ekstremalnymi gatunkami, a struktura wijącego się riffu Cantrella. Riff to w zasadzie mało skomplikowany i riff powłóczysty, a tym samym riff skąpy w fajerwerki, lecz bogaty emocjonalnie. Riff podbity konkretną sekcja rytmiczną, lawirującą między wolnymi a średnimi tempami i skupiający się na budowaniu tła dla pomruków Jerry'ego i raz elektrycznych innym razem akustycznych akordów wiosła. Płyta to skutecznie hipnotyzująca i niemal w specyficzny rodzaj transu wprowadzając pozwala pięknie uwagę skoncentrować na sobie samej wyłącznie - wyrywając mnie akurat bez problemu z objęć świata zewnętrznego. Jeśliby ona nie była tak przytłaczająco długa, a kilka numerów zostałoby przesianych przez gęstsze sito wewnętrznej krytyki Cantrella i nie byle jakich współpracowników (no no, Mike Bordin, Robert Trujillo), częściej gościłaby w moim odtwarzaczu, a tak słysząc w niej wiele dobra, mam też zawsze to wrażenie, że z tym dobrem tutaj przesadzono i gdyby z czternastu kawałków zrobić te 11-12, to byłby wtedy ten oczekiwany sztos. No tak myślę!

poniedziałek, 21 marca 2022

Mass / Odkupienie (2021) - Fran Kranz

 

Uwielbiam kino parateatralne, głównie wówczas, gdy jego potencjał dramatyczny wynikający tak z podjętego zazwyczaj wartościowego tematu, jak i z efektywności gry aktorskiej, w pełni zostaje wykorzystany. Napiszę więcej, rozkoszuję się zazwyczaj takim stylistycznie surowym kinem, nawet jeśli to forma czasem korzystająca z treści tak dalece odległych od mojego osobistego światopoglądu i szczwanie próbująca podkopywać moje zaufanie i przywiązanie do właśnie tych bardzo moich przekonań. Bowiem Kościół jako miejsce kultu i duchowej odnowy i to wsparcie jakiego swoim parafianom oferuje/udziela, z góry traktuję jako rodzaj żerowania na ludzkich dramatach i interesownego wykorzystywania ludzkich kryzysów, aby jeszcze mocniej osłabiać ich naturalny system odpornościowy, czyniąc to wszelkimi sztuczkami o charakterze pozornego szlachetnego wsparcia. Mam na myśli te wszystkie mitingi AA, gdzie plecie się farmazony o sile wyższej i wmawia jej udział w walce z uzależnieniem, kiedy przecież wyrwanie się z nałogu zależne od siły woli kojarzonej z silą własnego ducha, jak wszelkie grupy wsparcia dla osób po traumatycznych przeżyciach czy wręcz potwornych rodzinnych tragediach. Dlatego też nie znając szczegółów fabuły bardzo nieufnie do seansu Odkupienia przystąpiłem, tym bardziej dowiadując się za sprawą pierwszych ujęć, że miejscem rozgrywanej inscenizacji będzie salka katechetyczna, a emocjonalna dyskusja odbywać się będzie pod sporych rozmiarów krzyżem. Okazało się jednak, iż to właściwie coś innego, coś z pewnością mnie zaskakującego, czego nie to że się całkowicie nie spodziewałem, ale co było doświadczeniem z kategorii tak samo naturalnie skłaniającym do głębokiej refleksji, lecz dla odmiany w formule przepracowywania traum osobistych i relacji w obrębie kilku osób dotkniętych dramatycznymi losowymi powiązaniami. Film, a może po prostu spektakl to jak się okazało przegadany i dla widza niedojrzałego, zakładam też nie tylko niedoświadczonego zapewne monotonny, więc z góry przestrzegam (nie wyłącznie z tego jednego powodu) aby nazbyt entuzjastycznie nie polecać wszystkim bez ograniczeń. Nie nakreślę tutaj też jego fabuły, uznając odkrywanie jej tajemnicy powinno się odbyć maksymalnie bezpośrednio, w intymnych okolicznościach. Dodam jednak wcześniej przestrzegając, a teraz dla równowagi na zachętę, że tkwi w niej mnóstwo fundamentalnych detali, a psychologiczna prawda jaka z treści wynika nie podlega krytyce, nawet jeśli to obraz autentyczny, lecz o charakterze dość klasycznej sztuki dramatycznej, więc aspirujący do miana dzieła artystycznego, a nie jedynie maksymalnie realnie odzwierciedlającego psychiczne aspekty uwikłanych postaci paradokumentu fabularnego. Sztuki napisanej rzeczowo i wprawnie korzystającej z budowanego z wyczuciem napięcia oraz tempa, które regulowane okresami gęstnienia atmosfery i jej wygaszania, tudzież natężenia emocji i ich prób opanowywania, potrafi względnie z opartej na rozbudowanych dialogach usypiającej interakcji wyrwać momentami bardzo gwałtownie. Dlatego uważam że proporcje stosowane pozwoliły wręcz książkowo stworzyć obraz prawdziwej sytuacji potraktowanej literackim piórem i zinterpretowanym przez tak reżysera jak prowadzonych przez niego aktorów. Mimo iż porusza i sumiennie z wrażliwością traktuje obszar rzeczowej argumentacji, to te prawie dwie godziny seansu zamiast kompletnie mnie rozbić emocjonalnie, przez manierę parateatralną niestety zamiast boleśnie uwrażliwić, to paradoksalnie konsekwentnie dystansował. Przez co czułem się bardziej zakłopotany i wymęczony niż teoretycznie zakładając przejęty.

sobota, 19 marca 2022

Oddland - Vermilion (2022)

 


To jest bardzo na plus zaskoczenie. Vermilion ma bowiem wszystkie zalety jakich od poprzedniego krążka Finów wymagałem, a które okazały się w przypadku właśnie Origin (2016) tylko płonnymi nadziejami i powodem mojego sporego rozczarowania, a może w obozie grupy też tak długiej, bo prawie sześcioletniej przerwy wydawniczej. To oczywiście spekulacje, ale zapewne coś na rzeczy być musiało, bo żelazo nie okazało się na tyle gorące by kuć je natychmiast i przekuwać potencjalny sukces na następne studyjne materiały. Nie wiem, domniemam sobie i to akurat w sytuacji kiedy wiadomo, rynek muzyczny od dwóch lat przeżywa stagnację tak wydawniczą jak i przede wszystkim koncertową. Pozostawiając jednako przeszłość tam gadziej jej naturalne miejsce, należy dopisać listę powodów, które przyczyniają się do takiego a nie innego, znacznie przychylniejszego obecnego spojrzenia na świeży materiał progmetalowych mieszkańców Turku. Po pierwsze rezygnacja z za wszelką cenę komplikowania partii instrumentalnych, które w formach nazbyt złożonych utrudniały niestety uzyskanie symbiozy pomiędzy dźwiękiem, a wokalną interpretacja tekstu. Na korzyść Vermilion przemawia zatem "mniej" kosztem "więcej" i tym samym wokale Sakari Ojanena nie rozbijają dysonansowych konstrukcji siłowymi próbami połączenia ognia z wodą. Nowe numery wydają się dokładniej przemyślane i w żadnym momencie kontakt z głosem nie zaburza kapitalnych mechanicznych riffów, podlewanych gęsto wytrawnym klimatycznym sosem z egzotycznymi, smakowymi, bardzo aromatycznymi nutami. Po drugie czas trwania albumu jest idealny, co rozumiem jako pogodzenie ambicji muzyków z oczywistymi współcześnie wymaganiami rynkowymi, a co działa tylko i wyłącznie na korzyść nowej produkcji, bowiem kiedy milkną ostatnie dźwięki, we mnie budzi się potrzeba powtórzenia przyjemnego doświadczenia. Vermilion nie przynosi przesytu, ale i nie można powiedzieć aby po odsłuchu odczuwać rodzaj niezaspokajającego potrzeby niedosytu. To jest niedosyt, ale w tej najbardziej pożądanej formule, która pobudza wciąż i wciąż apetyt na więcej. Poza tym album pod względem technicznych właściwości studyjnej obróbki brzmi znakomicie i kapitalnie godzi moc brzmienia z jego właściwościami powiązanymi z klarownością każdego dźwięku. Trudno jakąkolwiek kompozycję wyróżnić, bowiem po trzecie krążek jest szalenie równy, a jego siła oddziaływania emocjonalnego od początku do końca nie traci ni odrobiny ze swej koniecznej głębi i dynamiki, dla wywierania wrażenia objawiającego się tzw. efektem "orgazmu skóry". Przed szereg jednak wysunę przepiękną harmonię melodii finalizującą The Walls of Mind, idealnie choć poprzez gwałtowny przeskok wprowadzającą równocześnie w Feed the Void (nawiasem mówiąc genialnie hipnotyzującego rytmicznego walca) i dalej umieszczonego prawie na koniec mojego faworyta, czyli Resonance. Wymieniłem tym samym utwory potrafiące z największą łatwością u mnie wywołać właśnie gęsia skórkę, ale żeby była jasność - dobrze robią mi tu wszystkie. :)

piątek, 18 marca 2022

The Game / Gra (1997) - David Fincher

 

Współczesna elita finansjery, dzisiejsza potężna magnateria. Przepych, blichtr i wszystkie atrybuty powiązane z pieniędzmi i władzą. Michael Douglas to akurat świetnie wypada w takich rolach, ma do tego dryg i kropka. Tak jak Fincher do kręcenia mrocznych i zagadkowych thrillerów, więc czepiać się to nie ma czego pod względem aktorskim i reżyserskim. Jedyne co nieco może rozczarowywać, to fakt że po genialnym Siedem, Gra wypada nieco bardziej blado, choć klimat też jest gęsty, ale znacznie bardziej sterylny niż duszny, jak to w przypadku kultowego Siedem miało miejsce. W dodatku patrząc dzisiaj na jej pozycję w filmografii Finchera, która to pomiędzy jego największymi dziełami - znaczy z jednej strony Siedem, a z drugiej Podziemny krąg, to jednak dominującą rangę w tym towarzystwie musi oddać bez dyskusji wymienionym. Ale żeby oddać Grze to co jej, już wymieniam dlaczego lata lecą, a ona mimo wszystko trzyma poziom i w gatunku stanowi nawet względny przełom. Zakręcona i twistem sfinalizowana historia, dynamiczna akcja i ustawiczne napięcie podkręcane, więc człowiek siedzi w fotelu i co rusz jest w niego wbijany. Mroczny klimat, wspomniane wcześniej fachowe aktorstwo i pierwotna niemal magia kina wyrywająca widza ze świata rzeczywistego i zasysająca w filmową narrację. W takim Fincherze akurat jest sporo tradycji wprost z Polańskiego (Frantic, Dziewiąte wrota), ale wprowadzonej w świat rozmachu produkcyjnego i też nie odbierając wrodzonego talentu zarówno jemu jak młodszemu z familii Douglasów, także własnego autorskiego sznytu. Taką głębię w scenariuszu to ja lubię - tak wciągającą formułę dosłownie kocham. Niby film tylko sensacyjny, ale pod jego powierzchownością czai się błyskotliwe przesłanie, znakomicie psychologiczne tajemnice ludzkiej natury prześwietlające. Jak pamiętam wówczas w latach 90-ych takie filmy to było złoto i stuprocentowa pewność zapełnienia sal kinowych. Dziś kawał ważnej historii, której akurat w takiej estetyce niewielu mamy potencjalnie wartych uwagi kontynuatorów. Kino się zmieniło i szczególnie dobre produkcje akcji na tej przemianie dobrze pod względem ambicji nie wyszły. 

P.S. I tak bezwiednie (a może jednak w pełni świadomie) komplementami Grę zarzuciłem. Zaczynając tekst od zasugerowania iż bezpośrednie starcie z Siedem i Podziemnym kręgiem przegrywa, wykazałem że w zasadzie, to chyba im dorównuje. 

czwartek, 17 marca 2022

Awakenings / Przebudzenia (1990) - Penny Marshall

 

Tak, zgadzam się, to jest szantaż emocjonalny, ale tak wdzięczny, że ja mu się nawet jeśli odrobinę nosem kręcąc, to bez większego oporu poddaje. Na faktach oparty, stąd naturalnie autentycznie oddziałujący, ponadto wrażliwie z wyczuciem nakręcony, więc obraz Penny Marshall uczuciowo nie tylko poruszającą historię opowiada, ale też pięknie metaforami operuje. Ludzie rośliny, ogrody w których karmieni i podlewani, lekarz naukowiec zajmujący się dotychczas wyłącznie światem flory, teraz wkracza w świat ludzkiej fauny do złudzenia właśnie florę przypominający i w tym nowym przerażającym go środowisko odnajduje się wybornie, z własną wycofaną społecznie naturą. Robin Williams choć zagrał rolę powtarzalnie, to mimo swoich charakterystycznych zachowań aktorskich, w tym otoczeniu wykonał kolejny raz fantastyczną robotę. Jednak numerem jeden był Robert DeNiro, który to zdaje się autentycznie wyciskał sto procent prawdy z choroby/przypadłości jaką dotknięta jego postać i w zupełnie nowej  dla siebie kreacji wypadł zaskakująco dobrze - prawie tak dobrze jak rok wcześniej (1989) Daniel Day Lewis w Mojej lewej stopie, bądź daleko nie szukając cała pensjonariuszowa obsada legendarnej ekranizacji Lotu nad kukułczym gniazdem, czy wiele lat później Eddie Redmayne, w biografii Stephena Hawkinga. Towarzysząca wydarzeniom uporczywie przesłodzona muzyka, to jednak przesada i taki ruch który pewnie u wielu bardziej wymagających, tudzież mniej wyrozumiałych na efektywne wywoływanie określonych u widza reakcji osobach, wzbudza zwyczajnie odruch podobny jak przy konsumowaniu kremówki w towarzystwie kawy zaparzonej w proporcji jeden do jednego z cukrem. To mnie zawsze mocno przeszkadza, kiedy przesadza się jednoznacznie z emocjonalną manipulacją i uważam, że obiektywnie wartościowej opowieści dramaturgii i charakteru odbiera. Nawet jeśli taki był sam zamysł, aby stworzyć obraz przystępny dla szerokiego gremium, które powinno przecież samo wiedzieć kiedy się wzruszyć - bez całej tej jednak przekraczającej miarę nastrojowej gierki. 

środa, 16 marca 2022

Nightmare Alley / Zaułek koszmarów (2021) - Guillermo del Toro

 

Trzeba przyznać, iż to superprodukcja (no ten tego) jak się patrzy, bo wzrok nie może aż tak mylić i doświadczenie "koneserskie" tak mocno oszukiwać, by uznać pracę wykonaną pod kierownictwem Guillermo del Toro oczywiście za jakieś nędzne starania by zrobić powierzchowne wrażenie. Poza tym trochę pieniążków producenci musieli wyłożyć na te zapierające dech w piersi dekoracje i cały pozostały wkład, jaki bez konkretnego grosza nie mógłby poczynić tak niepokojącego zmysł wzroku wrażenia. To jest przecież cecha priorytetowa filmowej sztuki del Toro, by wizualnie innych twórców zawstydzać, a widza uwagę koncentrować raz na przepychu optycznym, dwa zaś w dalszej, ale nie drugorzędnej kolejności, na ideowym dobru pomysłu we właściwej treści przemyconym. ż to jest za wyczesane widowisko, jakie fantastyczne spotkanie niczym nie ograniczonej wyobraźni z możliwościami jakie daje gigantyczne finansowe wsparcie, aby powstały w umyśle koncept przekuć na język sztuki filmowej i do jego realizacji zatrudnić czołowe hollywoodzkie nazwiska, które prócz szerokiego zainteresowania i powiązanych z nim przychodów, gwarantują też odpowiednio rzecz jasna przez reżysera prowadzeni, kapitalną jakość warsztatowa. Szkoda tylko że nieco sobie żartuję, że specjalnie przesadzam, a Zaułek koszmarów wygląda wyłącznie znakomicie, lecz nieco nudzi, albo precyzyjniej mówiąc teoretycznie dość misternie tkany, praktycznie niezbyt wciąga. Okazuje się w porównaniu do tych przeszłych prac reżysera marnym „rylcem” i w żadnym momencie tak na dobre nie łapie intrygującego rytmu i tym bardziej nie szokuje. Tajemnice przeszłości, umysłu figle, jakieś oszustwa i manipulacje, sugestywne mentalistyczne cyrki nad jakimi zdaje się iż można zapanować, ale to niby tylko pozory, bo wpada się w spiralę i zatraca, a na koniec można zaryć o glebę spadając jeszcze niżej niż miejsce z którego osiągając po drodze merkantylny sukces się wypełzło. Dramat, a może bardziej thriller w osobliwie podkręconej blagierstwem estetyce noir o chciwości, determinacji i finalnie o upadku. Oparty na literackim pierwowzorze (doczytałem że na powieści Williama Lindsaya Greshama), scenariuszowo nie porywający i momentami męczący, bowiem dramaturgia z niego ulatuje, a poza tym nawet sam pomysł jest banalnie przewidywalny, więc i ekscytacji na poziomie zapomnienia o całym otaczającym świecie brakło. Okazało się, że to co najwyżej elegancki ilustracyjnie, lecz merytorycznie bez większej głębi thriller, zyskujący jedynie stylową formą, bo inaczej mógłbym rzec, iż będący może nie całkowitą ale na pewno częściowo stratą czasu. Oczywiście świetnie zagrany i musowo produkcyjnie fachowo ogarnięty, jednako bez startu do największego w karierze dzieła Meksykanina który z jakiegoś (kumaci rozkminią :)) powodu zawsze będzie mi się z Hiszpanem kojarzył, a wręcz nawet o półeczkę niżej od tak przecież utytułowanego ostatniego jego filmu, którego nota bene także ponad bardzo dobry poziom w swojej ocenie wówczas gdy miał premier nie wynosiłem. Stąd twierdzę, że kiedyś dziwiłem się iż on najwyższe oscarowe laury zdobył, a teraz dziwię się jeszcze bardziej, że Zaułek koszmarów to w ogóle za jakie oprócz scenograficzno-kostiumowych zalety nominowany został. To nie przeczę kino wysokiego poziomu warsztatowego, ale na pewno nie najwyższego fabularnego, stąd trzeba stanowczo stwierdzić, że na możliwości Guillermo del Toro rozczarowujące.

wtorek, 15 marca 2022

This Boy's Life / Chłopięcy świat (1993) - Michael Caton-Jones

 

Zrobiona wizualnie na styl Marylin Monroe Ellen Barkin i kilkunastoletni, wyglądający odrobinę na upośledzonego Leonardo DiCaprio. Gdzie jest dzisiaj aktorsko Ellen nie mam pojęcia, zniknęła (chyba że jej nie zauważam) po kilkunastu latach intensywnej kariery, a gdzie jest Leonardo? Leonardo jest na szczycie, wciąż i wciąż. Obok nich w jednej ze swoich najmocniejszych kreacji Robert De Niro, więc obsada u Szkota hollywoodzka i akcja osadzona w Ameryce przyznaje jak na wychowanego daleko od Nowego Świata przekonująco oddaje charakter jankeskiej rzeczywistość lat pięćdziesiątych, a sama fabuła prosta życiowa historia matki i chłopca porzuconego przez ojca biologicznego, oparta o autentyczne wydarzenia łapie za serduszko, bo jest tak jak autentyczna tak naturalnie zagrana i ciepło opowiedziana. Matka samotnie wychowująca mało zdyscyplinowanego (ale kocha syna i syn kocha mamę), bo zagubionego dorastającego kawalera i facet mamy ze swoją jak sie okazuje oswojoną z przemocą domową rodzinką. Mamusia za miękka i wychowawczo (w sensie skutecznie przed głupotami powstrzymująca) nieudolna, stąd w akcie desperacji oddaje go pod kuratele faceta, który jak to przeciętny samiec naładowany testosteronem zabiera się za jego tresurę i popisujący się przed kumplami maminsynek z miejsca z pseudo cwaniaczka robi się potulnym zastraszonym barankiem, z chwilowymi już tylko buntowniczymi inklinacjami i nawet zrodzonymi ambicjami. Obyczajówka zatem bardzo życiowa, o twardej męskiej wychowawczej łapie, bardzo cierpkiej męskiej przyjaźni - dojrzewaniu nagle i według metod bezkompromisowych. Dla dobra gówniarza, który bez interwencji mógłby ostro popłynąć, a tak poddany dyscyplinie i obowiązkom nie ma czasu na ściągające kłopoty pierdoły. Film o tym o czym dzisiejsi postępowi moderatorzy metod wychowawczych zapomnieli i wszyscy mamy do czynienia z efektami ich kompletnego braku zrozumienia problemu i tym samym bezstresowego wychowania - innymi słowy wychowania bez zaznaczania granic. Prawda że niezła, odkrywcza rozkminia? To jedno, a drugie, lekcja historii kulturowych i społecznych kontekstów, w znaczeniu objawienia roli kobiety i jej miejsca w życiu mężczyzny. Lekcja mocno wstrząsająca, bowiem czasy to mężczyzny jako Pana i władcy w swoim domowym królestwie, a kobiety jego wiernie znoszącej upokorzenia poddanej. Wkrótce jednak emocje wybuchają i jest rzeź, a po rzezi jest puenta i wraz z napisami końcowymi informacja kto napisał o sobie książkę na której podstawie Michael Caton-Jones ten film nakręcił.

P.S. A ogólnie to warto, gdyż to jest bardzo dobre kino.

Drukuj