czwartek, 10 marca 2022

Amy Winehouse - Frank (2003)

 


Stracone młode życie u progu gigantycznej kariery i jebane uzależnienie od pierdolonych dragów! To zdanie jakby nie przymierzać i jakby nie było w kontekście Amy Winehouse i jeszcze zbyt wielu artystów truizmem, to należy je stanowczo powtarzać, bo te historie mogą i będą się powtarzać, bo znakomita grupa młodych i kosmicznie utalentowanych, to też jednocześnie grupa tak samo mocno nieodpornych na popularność i presję, bo nazbyt wrażliwych jednostek. Słucham debiutu Amy i patrzę na rok powstania - jestem rzecz jasna porażony fenomenalną klasą wykonawczą i wartością muzyczną tych kompozycji i przerażony, że od tego wydarzenia już wkrótce odliczane będą dwie dekady i z każdym kolejnym rokiem w pamięć coraz dalej będą odchodzić, a postać Amy z realnej stanie się symboliczną legendą odlaną ze spiżu. Nie mam nic do pamięci o wielkich, mam tylko poczucie że czas niestety zabija wspomnienie z krwi i kości człowieka, pozostawiając wyłącznie pamięć autora, nierozłącznego z własnym dorobkiem artystycznym, przez tą materialno-duchowa spuściznę jedynie spostrzeganego. Dla już mnóstwa fanów głosu Amy Winehouse urodzonych w obecnym stuleciu jest on już tylko w płytach, tak jak dla mnie od zawsze Bon Scott, Phill Lynott, Janis Joplin i inni giganci, których aktywności na polu muzyki nie miałem szansy świadomie zgłębić, bo byłem zbyt młody, nie mówiąc o tych ówczesnych władcach wyobraźni, którzy ten padół łez opuścili zanim zdążyłem się na nim pojawić. Ja już nawet coraz słabiej tą więź z istotą ludzką czuję w przypadku Kurta Cobaina, Chucka Schuldinera i siłą impetu kolejnymi od względnie niedawna nieżyjącymi. Nic na to zasadniczo nie poradzę, ból starty przechodzi, świadomość nieodwracalnego zostaje i oby tylko wraz z nim jakaś lekcja dla potomnych z niego wynikała. Zatem pisząc teraz kilka zdań o Amy chcę dodać ponad kwestie emocjonalnej symbiozy z muzyką, iż jak zażywasz to przegrywasz i kropka. Ci co przez to gówno życie stracili pod tym banałem już się nie podpiszą, ale jest przecież od groma artystów którym się pofarciło i na szczęście odpowiednio wcześniej z uzależnienia się wyswobodzili. Oni obiema dłońmi i cierpieniem swój podpis złożą podkreślając, że prochy nie są lekarstwem na żadne z emocjonalnych zaburzeń, a też traktowanie ich jako źródło znakomitej zabawy, błyskawicznie zmienia się w niewolnictwo. Obiecałem przy okazji refleksji zdecydowanie bardziej merytorycznej wokół Back to Black, że na komunały znajdę miejsce wylewając odczucia na temat pierwszej płyty Amy i z przyrzeczenia się właśnie wywiązałem, a żeby nie był to li tylko festiwal frazesów, w post scriptum tym razem króciutko dlaczego Frank to równie wspaniały zestaw nagrań jak ten który zamknął na zawsze dyskografię fantastycznej wokalistki.

P.S. W żadnym razie gorszy od Back to Black, a jedynie pozbawiony dwóch mega przebojów. Jazz przeplatany z R&B, muzyką soul nieraz podbity hip-hopowymi bitami. Dopieszczona instrumentalnie, jednak przede wszystkim wokalnie genialna porcja muzyki, której popularność na początku lat dwutysięcznych była niewątpliwie zaskoczeniem i bez udziału Amy Winehouse nie mogłaby sięgnąć takiego natężenia. Głos i z pomocą tegoż interpretacja osobistych tekstów opowiadających w sarkastycznym tonie o relacjach i emocjach, a w tle lub momentami wychodząca na przód żonglerka klasycznymi stylami, z dodatkiem wpływu nowoczesnego spojrzenia na aranżacje i współczesnej znakomitej produkcji, z kapitalnym wyczuciem dynamiki. Klasyka w nowej szacie, a nawet nowa jakość stworzona na podwalinach najbardziej muzykalnych gatunków pop-ularnej nuty.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj