niedziela, 6 marca 2022

The Fifth Element / Piąty element (1997) - Luc Besson

 

Kult się sączy ze ścian kiedy puszczam Piąty element. Groteskowe science fiction z czasów kiedy Luc Besson kręcił dzieła i pomysłami niczym wulkan przez naturę obudzony eksplodował. Nie miał żadnych kompleksów i śmiało wykorzystywał swój czas po sukcesie Wielkiego błękitu i jeszcze większym Leona zawodowca. Jak byłem nieopierzonym, albo już częściowo opierzonym, ale jeszcze nie tak wysoko lotnym miłośnikiem kina, wtedy The Fifth Element odbierałem dość powierzchownie i być możne krzywdząco oceniałem jako przegięty szaloną wyobraźnią projekt. Nie byłem też jedyny - znacząca część widowni wygwizdała podobno premierowy canneński pokaz. Ja młody, ale oni, znawcy, koneserzy? Ślepi ludzie i tyle. :) Nie widziałem też tak wyraźnie w nim inspiracji wizualnej Diuną Lyncha, oczywiście także Łowcą androidów Ridley'a Scotta jak i nawet Pamięcią absolutną Verhoevena, więc jarałem się najbardziej aktorskim mega popisem Gary'ego Oldmana. A przecież The Fifth Element to niezwykle szeroki i głęboki koncept, tak filozoficzny jak wizualny, podparty dodatkowo aktorstwem bez jakichkolwiek granic. Dynamiczny charakter filmu akcji fenomenalnie ożeniony z futurystyczną wizją świata, do którego na swoje zgubienie bezrefleksyjnie na złamanie karku gnamy. Odjechany tak jakby wszystkie hamulce wyobraźni puściły i zawory ambicjonalnego ciśnienia w Bessonie nie były w stanie zredukować. Scenografia, kostiumy, charakteryzacja i wciąż świeże wizualnie efekty specjalne. Techniczny majstersztyk, aktorskie złoto, fantazji i nauki hybryda z ironicznym poczuciem humoru oraz tym czymś, co odważnie wbrew mojej agnostycznej naturze nazwę kinowym dotknięciem ręki samego Boga. Fajerwerki co rusz wystrzeliwują i co chwila kopara opada, kiedy coraz bardziej niesamowite postaci (Chris Tucker kufa bomba, a Besson jak wróżka w temacie show businessu) przejmują we władanie ekran. Ekstraklasa która liczne podobne kosmiczne (też te mego poważnie futurologiczne) produkcje zjada na śniadanko i możne śmiało towarzyszyć tym najlepszym, służąc jako gatunkowy wzorzec. Bo genialne kino, to każdy scenograficzny detal w punkt, każdy gest, każde spojrzenie aktora w punkt i scenariusz taki co zostawia w człowieku ślad i wymusza refleksje. Od dzisiaj z oby wybaczalnym opóźnieniem dla mnie to jest właśnie dzieło!

P.S. No i ten Bruce Willis taki efektowny jak w Szklanej pułapce, a scena finałowa niczym akcja z Nakatomi Plaza. Kufa jak fajowo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj