środa, 29 czerwca 2022

Greg Puciato - Mirrorcell (2022)

 


Brawo Greg, burza dla tego człowieka oklasków! Bowiem czego się gość nie dotknie zamienia w muzyczne złoto, a wszelkie obawy o jego artystyczną przyszłość po zawieszeniu działalności The Dillinger Escape Plan nie miały już wówczas (kapitalny wydany w 2016 roku krążek The Black Queen i równie świetna kontynuacja na drugim albumie) podstaw merytorycznych dla istnienia. Tak samo trafiona wcześniejsza (2014 rok) decyzja o podjęciu współpracy z Maxem Cavalerą i Troy'em Sandersem w projekcie Killed Be Killed, jak wreszcie ta o wydaniu numerów pod szyldem własnego nazwiska - wszystkie one w punkt, w dobrym czasie i ze znakomitym efektem, fascynującej w postaci muzycznej oczywiście zawartości. Teraz w uszach wybrzmiewa mi dwójka solowa i szczerze "proszę was" donoszę, że tak jak jedynka stawała w szerokim rozkroku pomiędzy wielogatunkową różnorodnością oraz czasowo była chyba jednak odrobinkę przesadzona, tak Mirrorcell jest albumem tak treściwym jak fantastycznie eksplorującym zdecydowanie zawężoną przestrzeń estetyczną. Nowoczesny, ktoś mógłby powiedzieć i miałby rację że eksperymentalny progresywny rock z konkretnie zdołowanym brzmieniem riffów i dla równowagi bardzo śpiewnym, choć już nie aż tak bardzo chwytliwym charakterem linii melodycznych oraz wokalnych. Pragnę tym samym powiedzieć, że pomimo zamknięcia dziewięciu numerów w trzech kwadransach i pozbawieniu ich zasadniczo szerokiego horyzontu inspiracyjnego, to w żadnym razie nie wydarzyła się ta akcja redukowania z bolesnym dla złożoności i atrakcyjności długofalowego konsumowania dźwięków skutkiem. Na debiucie Greg korzystał obficie z inspiracji tak bliskich elektronice "made in" TBQ, jak z drugiego bieguna nie gardził ekstremą spod znaku TDEP. Natomiast tutaj wydestylował esencję własnego solowego oblicza, tylko w przypadku jednej kompozycji opierając się wyłącznie na syntezatorowych motywach podbijanych analogowym brzmieniem perkusji. Cała reszta to w różnym stopniu, jednak zabawa progresywnymi tematami. Raz w bardziej, innym razem mniej surowych czy ekstremalnych aranżacjach, lecz wciąż niezwykle dla słuchacza intrygujących. Tak pięknie płynie ta nuta i w każdym momencie ma bardzo wiele w sobie do zaoferowania, tak pod względem właśnie konstrukcyjnym jak wokalnym (cudny duet z Rebą Meyers), a już te dwa zamykające program płyty swobodne epickie progresywne hymny ze znakomitym zwieńczeniem harmoniami gitarowymi (przedzielone tylko szczwanie dla utrzymania balansu bardziej przejrzystą konstrukcją), to już emocjonalne perły pośród siedmiu innych muzycznych klejnotów. Miał Puciato przed wydaniem Mirrorcell otwartych wiele drzwi i mógł sobie pozwolić na dowolność dalszego ruchu. Tym razem wybrał progresywny rozmach, ale nie wykluczone że w przyszłości otworzy inne wrota możliwości i ja wówczas napiszę kolejny raz że jest mega git oraz wycofam się ze słów iż zdefiniował na Mirrorcell charakter solowych dokonań, bo w sumie po to dojrzały artysta nagrywa płyty pod swoim nazwiskiem, aby niczym nie był ograniczany. No może oprócz własnej wyobraźni. :)

niedziela, 26 czerwca 2022

Billy Howerdel - What Normal Was (2022)

 


Drugi filar, druga ręka i druga półkula mózgu A Perfect Circle. Człowiek który nie zdążył wcześniej, zanim zaistniał w ekipie znacznie bardziej rozpoznawalnego Jamesa Maynarda Keenana ściągnąć na siebie mojej uwagi. Dopiero jego nazwisko wówczas stało się dla mnie ważne, a teraz po dwóch już ponad dekadach od wydania Mer de Noms jego pozycja w mojej osobistej hierarchii muzyków zostaje jeszcze mocniej utrwalona dzięki wydaniu What Normal Was. Bowiem już od kilku miesięcy częstując systematycznie kolejnymi singlami dał mi prawo mieć przekonanie,  będzie to doskonały solowy debiut. W nim króluje melancholijna poświata na podobieństwo ostatniego jako dotąd (powrotnego) krążka APC (Free and Weightless, The Same Again, ale przede wszystkim Beautiful Mistake i Poison Flowers), jednak to co czyni WNW zaskakującym i w obecnym czasie zwrotu ambitnej muzyki ku elektronice dla niej rozwojowym i optymistycznym, to artystycznie wrażliwe i aranżersko dojrzałe spojrzenie w tę właśnie stronę ejtisowej syntezatorowej estetyki. Fenomenalnie chwytliwy na depeszowy styl Ani, równie podobny mu Selfish Heart i mniej przebojowy lecz przez to znacznie bardziej intrygujący EXP. Te dwa w pierwszym rzędzie wymienione brzmią głównie jakby były dotąd skrzętnie ukrywanymi kompozycjami brytyjskiej legendy sythwave'u. Cały album pozbawiony jest większych gitarowych fajerwerków jak donosił w wywiadach Howerdel, oparty niemal wyłącznie na elektronice i znakomitym pulsie basu obsługiwanego przez niego samego i wraz z kapitalnie zestrojonym bębnieniem znanego ze współpracy między innymi z NIN i właśnie APF Josha Freese, stanowi kapitalnie funkcjonujący tandem. Niby teoretycznie mało możliwości, a praktycznie powstał materiał bardzo różnorodny, mimo że osadzony ogólnie w nastrojowym klimacie. Wpatrzony nostalgicznie w brytyjską popkulturę z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, ale absolutnie nie czerpiący z tych inspiracji bez korzystania z szerokich horyzontów i doświadczenia osobistego jego twórców. Obok dwóch ostatnich krążków Ulver, także podobnej estetycznie propozycji tak Chino Moreno w Crosses i Grega Puciato w The Black Queen oraz albumów Amerykanów z Algiers, What Normal Was to kolejne w tej kategorii złoto. 

piątek, 24 czerwca 2022

Swan Song / Łabędzi śpiew (2021) - Todd Stephens

 

Ostatnie zlecenie zmuszonego do pogodzenia się ze starością fryzjera i wizażysty małomiasteczkowej elity. Nietypowe okazja do wyrwania się z domu spokojnej starości, w którym czas zagospodarowywany składaniem chusteczek i jedyną prawdziwa przyjemnością w postaci w ukryciu zapalonego babskiego papieroska. Ta historia zawarta w kameralnym nostalgicznym scenariuszu okazała się doskonałą okazją do jeszcze raz udowodnienia kunsztu aktorskiego Udo Kiera. Aktora charakterystycznego, znanego najczęściej z ról drugoplanowych, bardziej niż przeważnie szwarccharakterów. Kadry przelewają się przez ekran, opowieść płynie, a Kier daje popis kunsztu. Forma jest prosta i surowa, ale ma w sobie urok przenikliwego i błyskotliwego wglądu w doświadczenie starości, szczególnie dotkliwej przez pryzmat względnego, bo jak się okazuje tylko lokalnego sukcesu i odczuwania poważania za własne osiągnięcia zawodowe. Przeszłość naturalnie już zamglona, a teraźniejszość tylko nią się żywiąca i gdzieś jeszcze sprawy do domknięcia. Wszystko już za nic przed i jeszcze tylko trzeba dociągnąć do zgonu, a sytuacja daje szansę na chociaż chwilę ostatniej zabawy w prawdziwe życie i klamrę jego zamknięcie. Film mądry i uwrażliwiający, ale też zwyczajnie za mało ekscytujący by przebił się do poziomu wysokiej oglądalności. A trochę szkoda, bo jest okazja by się po prostu wzruszyć.

czwartek, 23 czerwca 2022

Infinite Storm (2022) - Małgorzata Szumowska

 

Nie pamiętam, jednak sprawdzać nie zamierzam, czy przy okazji dwóch ostatnich produkcji sygnowanych nazwiskiem Szumowskiej, nie dawałem już do zrozumienia, iż kręci bardzo dużo i niestety jest w tych twórczych porywach nierówna. Tak jakby chciała za wszelką cenę merkantylnie wykorzystać w pełni swoje pięć minut, tudzież wbić się na stałe w europejskie grono zacnej reżyserki, lecz zamiast proponować kino wybitne, daje do konsumpcji kino wyrafinowane ale nazbyt pretensjonalne. Kino mało zrozumiale i chyba co najgorsze w formule ambitnej, kuriozalnie niezbyt głęboko penetrujące poddawane analizie tematy. Może i wnikliwe ale pozornie tylko, więc przed seansem Infinite Storm byłem pełen obaw i z niezbytnią euforią zabrałem się za jej nowy obraz, który przecież nie przez byle jaką hollywoodzką gwiazdę w obsadzie jest promowany. Naomi Watts szanuję i nie tylko przez wzgląd na urodę jej aktorstwo lubię, natomiast kino z rodzaju survivalowego ryzyka nie jest moim ulubionym. Ostatnio Arktykę z Madsem zmęczyłem i do tej pory nie czuje się zdopingowany by tekst w tym temacie skończyć, a wcześniej było miedzy innymi Wszystko stracone świetnego przecież J.C. Chandora z całkiem niezłym tutaj weteranem w osobie Roberta Redforda. Obydwa niezłe, ale do poziomu wielkiej kinowej przygody pomimo nawet samych przecież ekscytujących historii nieprzystające. Fundamentalną zaś zaletą filmów Szumowskiej są zdjęcia wciąż jej wiernego Pawła Englerta i tym razem one znakomite, szczególnie że widoki pejzaże przepiękne - poza doskonałym warsztatem wizualnym, dobrą szkołą reżyserską i jeśli nie przedobrzy intrygującą tematyką. Infinite Storm akurat pod tym względem i w porównaniu do jej niedawnych prac reżyserskich (jakby do Szumowskiej dotarły powyższe ale ;)) jawi się jako bardzo konwencjonalne kino, ze wszystkimi walorami sprawdzonej metody i wadami szablonowego spojrzenia na survivalową estetykę, która tylko pozornie w Infinite Storm stanowi clou "programu". W niej przecież obowiązkowo powinno być potężne napięcie, jakieś tąpnięcia (nie dwa, trzy czy nawet cztery) i w pierwszym rzędzie wynikające z przeżywania historii zaangażowanie widza oraz troska o losy bohaterów. Ja im kibicowałem ale czy z nimi przeżywałem, chyba poniekąd tylko. Gdyby nie fascynujące góry i ich ekspozycja, gdyby nie przerażająca mocy sił natury, snuty gdzieś między wierszami wątek rodzinny i ten jednak dziwaczny pierwiastek zachowania napotkanego przez Pam cudem trwającego w sneakersach typa, nie napisałbym że warto. Dzięki powyższym i tak na sto procent poważnie, to ostatniemu pół godziny i wyjaśnieniu tragicznej tajemnicy rodziny wraz z motywacją kobiety, co zmieniło niemal kompletnie film survivalowy, w psychologiczny dramat o życiu z traumą z przeszłości. Stąd przyznaję że dałem się na początku zwieść i znudzić, bym dzięki wspomnianej fazie podsumowującej otrzymał nagrodę za mimo wszystko wytrwałość, bowiem stwierdzam bez przesady, że Szumowska odnalazła tam balans pomiędzy tym co między słowami, a tym co wprost na tacy powinno być podane. 

środa, 22 czerwca 2022

Red Rocket (2021) - Sean Baker

 

Mało urocza Ameryka jakiej na turystycznej wycieczce nie zobaczysz, a uświadczysz jej jedynie albo w kinie takich reżyserskich odszczepieńców jak Sean Baker lub jeśli wyemigrujesz za ocean i tobie akurat nie ziści się amerykański sen. Wówczas jako zgorzknialec i margines społeczny (jeśli będziesz miał odrobine szczęścia) to nie skończysz jako kloszard w mieście aniołów, tylko jako członek takiej niewyjściowej społeczności, gdzieś na przykład na teksańskim zadupiu. Ma ten Baker oko do zdjęć filmowych surowych bez wspomagania fortelami, tylko czysta prawda miejsca i odrobina niewymuszonej finezji operatorskiej oraz tony kąśliwego ilustracyjnego poczucia humoru. Jest gość bezdyskusyjnie specem od mało mainstreamowego z zasady kina, które całkiem nieźle wypromowane jego nazwiskiem staje się kinem popularnym, a na pewno docenianym w środowisku filmowym. The Florida Project to już było coś i ten tytuł puścił jego nazwisko w świat, a teraz Red Rocket ponownie wchodzi w buty zwiedzania dziur i obserwacji bohaterów mało hollywoodzkich. Wyszczekany typek z prowincji z ogromnym doświadczeniem z branży porno, który zmuszony został znów na gorsze zmienić własne życie. Spierdzielił się biedaczek z branżowego piedestału i po wojażach wraca do punktu wyjścia, czyli egzystencji sprzed wątpliwej wartościowo kariery. Tam była (albo wciąż obecna) żona z teściową na haju, sąsiedztwo rodzinnie dillujące i wreszcie sklep z kolorowymi pączusiami wszelakimi, gdzie poznaje małoletnie dziewczę z buzią niewinną ale charakterem ostrym i używając eufemizmu już dużym doświadczeniem erotycznym. Innymi słowy ostro napaloną gówniarę, prowadzącą jakby to rzecz, podwójne życie. :) Koleś więc wpierw wpada w sidła oczarowania i za chwile węszy interes w dziewczęco-kobiecym potencjale smarkuli, więc robi się raz dość niesmacznie, dwa skurwysyńsko i trzy bez zaskoczenia - socjologicznie i psychologicznie ciekawie. Red Rocket zatem to kawał zabawnego, niezwykle też bystrego, ale i mało optymistycznego kina z kontrowersjami motywami, ale chyba niedaleko czy wręcz bardzo cholera blisko marnej etycznie współczesnej rzeczywistości. Z przebitkami na Donalda Trumpa zagrzewającego z odbiornika do przywrócenia wielkości amerykańskiej ziemi i jasnymi sugestiami, gdzie typ znalazł elektorat dla siebie. Wśród brzydkich i nieogarniętych, w miejscach gdzie beznadzieje odmienić potrafią puste słowa wyzyskiwacza wyzyskiwaczów. Gdzie sprzedaje się iluzję z frazesów kompletnie biernej wspólnocie życia w totalnej degrengoladzie. Gdzie patologiczny egoizm i brak perspektyw, lecz wciąż zaskakująco dużo naiwności, że wystarczy drobny zbieg okoliczności by wyrwać się ze społecznych dołów. Dlatego filmy Bakera to takie doskonałe śmieszno-nieśmieszne portrety prowincjonalnej Ameryki i ja to bardzo szanuje. 

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Valley of the Sun - The Chariot (2022)

 


Kolejna porcja takiej fajnej po prostu południowej jankeskiej nutki, zasadniczo oprócz mega chwytliwej przebojowości niczym bardziej rzucającym się w uszy nie wyróżniającej pośród gatunkowej konkurencji. Jak już przy okazji poprzednich wydawnictw Valley of the Sun podkreślałem, te dźwięki  ogólnie megaśne, a w szczególe ze względu na bliźniacze niemal podobieństwo poszczególnych kompozycji po kilkunastu intensywnych (bo w kółko) odtworzeniach niestety nudne. Bije z nich fantastyczna południowa energia witalna, riffy ukręcone to ekstraliga estetyki, ale jest wciąż i nie mam wątpliwości iż wciąż będzie to ale. Ale że to, ale że tamto - czyli nie ma dotknięcia palca bożego czy innego maga wielkiego. To ta sama właściwie liga co od kilku lat porywający mnie norweski Lonely Kamel i ten sam ekscytujący wokalny feeling w obydwu, ALE "wielbłąd" na każdym albumie potrafi wykrzesać z siebie prócz napędzającego zainteresowanie intrygującego posmaku czegoś niby podobnego, jednak coś stylistycznie nieco odmiennego. Natomiast "dolina" kręci te podkreślam fajowe, mimo to monotematyczne gitarowe zawijasy i nie jest w stanie wejść na kolejny poziom rozwoju. Zafiksowali się panowie i żadne zmiany w składzie nie doprowadziły do wyrwania się z wciąż tej samej orbity. Robią swoje, okopali się w tej twierdzy i nosa nie wychylają, bez względu na fakt że The Chariot w kilku momentach względnie zaskakuje, jednak te zaskoczenie lub zaskoczenia na nic wielce przełomowego nie pozwalają liczyć. Prorokuje że ich szklany sufit jest nie do przebicia, co nie wyklucza iż ch wie co jeszcze kiedyś nagrają. Ja pozostaje z nimi i mogą liczyć na moje odsłuchowe wsparcie, nawet jeśli tracę odrobinę cierpliwość i bardzo licha koperta The Chariot wizualnie zniechęca. :)

niedziela, 19 czerwca 2022

7 raons per fugir (de la societat) / 7 powodów do ucieczki (2019) - Gerard Quinto, Esteve Soler

 

Siedem osobnych nowel których cechą wspólną niemal całkowita ich niezrozumiałość - tajemnica i pytanie o co tu chodzi, na której wyjaśnienie czekałem cały seans z nadzieją. Namierzałem analogię, tropiłem jakiś punktu zaczepienia by całość spiąć jasnym i wyraźnym przesłaniem, może puentą. Przy okazji w międzyczasie miałem nie przeczę sporo przyjemności z obcowania z pełną detali scenografią, konkretnym aktorstwem i klimatem intrygującym. Mogę mimo problemów, po seansie nawet w każdym z groteskowych makabrycznych epizodów doszukać się sensu odnoszącego się do kondycji współczesnego społeczeństwa, ale trudno mi tak przekonująco je sprowadzić do wspólnego mianownika czy tym bardziej spleść ze sobą. Powstała przyciężkawa deliberacja, zapewne zapatrzona w pewnym sensie w bardziej wyraziste i emocjonujące Dzikie historie Damiána Szifróna - bardzo czarna komedia, ironiczna filozoficzna refleksja o ludziach w dość abstrakcyjnych i mrocznych sytuacjach. W sumie to nie bardzo cholera wiem co na ten temat myśleć.

sobota, 18 czerwca 2022

The Survivor / Niepokonany (2021) - Barry Levinson

 

Obejrzany grubo ponad miesiąc temu i wówczas też automatycznie, na gorąco zostały spisane wrażenia, lecz złośliwość przedmiotu (smartfon), a dokładnie jego nagły zgon spowodował utratę pierwotnego tekstu i to jak się okazało bezpowrotnie. To też żeby w pamięci przywrócić główne wątki poddane refleksji koncentracja niemal jogina była konieczna, a i tak zapewne te kilka zdań poniższych to tylko szczątkową zbieżność myśli sprzed miesiąca i tych bieżących, przez czas skorygowanych. Pamiętam że historia Harry'ego Hafta (Hercka Haft) polskiego Żyda na powojennej emigracji za oceanem, wracającego pamięcią do pobytu w obozie koncentracyjnym i tam wówczas starającego się zachować życie dzięki swoim bokserskim umiejętnościom, natychmiast skojarzyła mi się z ostatnio u nas nakręconą historią Zbigniewa Pietrzykowskiego. Jednak Mistrz (Macieja Barczewskiego) zwyczajnie nie umywa się technicznie i warsztatowo do tego co po książkowo hollywoodzku i klasycznie, ale jednak wciągająco, udało się opowiedzieć weteranowi Barry'emu Levinsonowi. Tak samo mimo wszystko bardzo dobra rola Piotra Głowackiego, to tylko trafione intencje i niezła charakteryzacja, lecz wciąż jednak cień doskonałej kreacji Bena Fostera. Tak jak pisałem że filmowy hołd oddany Pietrzykowskiemu powinien być na wyższym poziomie artystycznym, a był się okazał lichą technicznie i merytorycznie robotą, bez znamion ambicji i jakiegoś pomysłu wychodzącego ponad nawet półprzeciętność, to nie mam takich odczuć w stosunku do obrazu Levinsona. The Survivor bowiem posiada wszystkie walory doskonale przemyślanej historii biograficznej, która wiąże możliwości realizacyjne z umiejętnościami ekipy za tą realizację odpowiedzialnej. Mam tu na myśli, że niby sztampowo, według wszystkich od dziesiątek lat sprawdzonych wzorców ale przez to doskonale, bo w żadnym stopniu amatorsko. Tym samym przeżywanie tej sugestywnej szczególnie w retrospekcjach historii, to mocne doświadczenie emocjonalne z kategorii doświadczania na ekranie tak wizualnie jak i moralnie wstrząsającego. Straszne czasy, podłe instynkty w nich rządzące i ogromna determinacja człowieka walczącego o przetrwanie. To robi wrażenie i nie sposób na zimno oglądać wszystkich tych okropności, ale film Levinsona to też dobra od strony psychologicznej robota, tak dzięki uwypukleniu w założeniach scenariusza jak i w doskonałej głównej kreacji aktorskiej cech wewnętrznego zmagania się z demonami przeszłości, towarzyszących interakcjom bohatera z drugoplanowymi postaciami obsadzonych znanymi nazwiskami. Charakteryzacja poza tym naturalna, bez nadmiernego epatowania brutalnością współczesnych sterylnych filtrów i scenografia nie szczędząca pieniądza, z drugiej zaś strony widowisko na hollywoodzkich zasadach poprowadzone, w wątkach powojennej "kariery" i kluczowej walki z legendarnym Rocky'm Marciano ekscytujące, a w wrażliwie rozpisanym epilogu wzruszające. Wniosek więc taki mam, że niestety w możliwościach jesteśmy i będziemy daleko za jankesami, ale też brak naszym dzisiejszym twórcą nie tylko potężnego wsparcia finansowego jak i też tymczasem artystycznej maniery zdolnej do tworzenia po prostu znakomitych filmów środka. Filmów z powodzeniem łączących potencjał komercyjny z dramatyczną wartością opartych na faktach historycznych. W tym konkretnym przypadku bokserskiego biograficznego dramatu  dla wrażliwców.

P.S. Chociaż (jeśli nawet wertować karty polskiej kinematografii pobieżnie) potrafiliśmy to świetnie robić lata temu, o czym bardzo przecież hollywoodzkie z natury Jak rozpętałem drugą wojnę światową przypomina. Ale teraz... teraz to jest lipa - nie wiem, może należy winić okres po transformacji ustrojowej i wszystkie te wizualnie półamatorskie hity/szity lub czasy odlotu w kino moralnego niepokoju, które jak ognia unikało rozmachu. Temat jest do dyskusji. 

piątek, 17 czerwca 2022

Dronningen / Królowa Kier (2019) - May el-Toukhy

 

Skandynawskie kino, charakterystycznie zimne, z emocjami zduszonymi aby na zewnątrz chłodny dystans pokazać, ale nie pozbawione ich oczywiście, bowiem one pulsują, głęboko tłumione. Kino wielkich jednak namiętności, choć naturalnie zupełnie inaczej werbalnie okazywanych niżby to w skrajnie ofensywnym kinie śródziemnomorskim miałoby miejsce. To przecież cecha narodów północy, że więcej się milczy, bo paplanie nie jest w dobrym guście, szczególnie w środowiskach inteligenckich i na szczytach społecznych. Także oglądałem film niby zdystansowany, opowiadany detalicznie i w tempie mozolnym. Film o szczęściu życia w komforcie względnego spokoju, mimo to w minorowym nastroju. Film cyzelowany i snujący historię doprawdy kontrowersyjną. Zamożna prawniczka o chłodnym intelekcie i bez względu na koszta realizowanej potrzebie seksualnej, to postać zdecydowanie wzbudzająca co najmniej mieszane uczucia, a już niechęć wybitną kiedy obiektem jej zainteresowania i urzeczywistnianych fantazji jej pasierb, który to wynikiem problemów okresu dojrzewania wyprowadza się od matki by zamieszkać ze swoim ojcem oraz jego nową rodziną. Królowa Kier więc bez skrupułów wykorzystuje nastolatka, bezrefleksyjnie narażając poczucie stabilności rodzinnej. Egoistycznie manipuluje uczuciami i wykorzystuje pozycję społeczną oraz pokładane w niej zaufanie. Nie brak tu scen odważnych i nie brak złożonej psychologicznej gry czy dodatkowo mocno zagęszczających atmosferę kontekstów, a aktorstwo szczególnie Trine Dyrholm urasta do rozmiarów fenomenu. Stąd film urodzonej i wychowanej w Danii May el-Toukhy, to trudny, angażujący i wywołujący masywne emocje seans, który może się okazać nazbyt wyraźnie przekraczającym granice dobrego smaku i moralnej wyrozumiałości, ale wart jest każdej minuty mu poświęconej, bowiem genialnie budujący napięcie, którego finał nawet odrobinę tychże gromadzonych niepokojów nie rozładowuje, pozostawiając widza z ciężkim oddechem, jako rodzaj przestrogi gdzie może doprowadzić i jak się skończyć egoistyczna zabawa ludzkimi emocjami - żerowanie na nich w odwróconym układzie kobiety psychicznego kata. Jak podkreślali recenzenci i tym właśnie mnie do sprawdzenia przekonali, wbija w fotel i ja to potwierdzam!

czwartek, 16 czerwca 2022

Winona Oak - Island of the Sun (2022)

 


Kiedy ponad rok temu na nutki tej panienki w internecie trafiłem, miała ona w zasobach You Tube'a sporą reprezentację numerów zilustrowanych obrazkami, ale jej dorobek studyjny ograniczał się jedynie do bodajże dwóch epek, więc był to książkowy przykład współcześnie budowanej rozpoznawalności w branży. Dużo singli do oglądania i rzecz jasna słuchania za pośrednictwem platform streamingowych, ale płyty długogrającej brak. Mamy jednak dzisiaj czerwiec 2022 roku i wreszcie ukazała się jej debiutancka płyta, a na niej absolutnie wykluczający zaskoczenie zestaw trzynastu kompozycji, pośród których tak ostatnio wydane numery Island of the Sun promujące, jak i kawałki które już od jakiegoś czasu w necie śmigają i nie mam pytań, bo to kapitalnie dobrana porcja doskonałej nowoczesnej nie tylko czysto syntezatorowej muzyki, której zarówno blisko do np. stylistyki Susanne Sundfør z Ten Love Songs (Break My Broken Heart), Billy Eillsh (Radio), Phoebe Bridgers (Yours Tomorrow) dalej Lorde, Meg Myers, Halsey, Tove Lo czy niepodważalnej królowej dream popu w osobie Lany Del Rey. Jednak Winona to nie tylko kolejna młoda wokalistka korzystająca ze współczesnych trendów w ambitnym popie, wraz z fachową ekipą aranżerską i producencką pisząca świetnie brzmiące i uciekające od banalnej formy piosenki. Jej czarujący styl tak nastrojowych jak energetycznych kompozycji gwarantuje szeroki wachlarz sporych emocji podczas odsłuchu przyjaznych radiowych hitów niepozbawionych mimo swojej przebojowości i zaraźliwych refrenów, także melancholii i autentyzmu artystycznego. Gwarantuje przeżywanie muzyki, która nie jest w żadnym stopniu odkrywcza ale posiada walor ogromnej słuchalności, a w dodatku potrafi przyprawić o przyjemne dreszcze (Piano in the Sky). Dlatego propsuje i dziewczynie mocno kibicuję. :)

P.S. Już od początku czułem że to nie będzie tylko druga Lana Del Rey (chociażby z początku he he niemal wszystko na to wskazywało), ale że ambicje Winony sięgają szerszego rozstrzału stylistycznego i być może doprowadzą ją do czegoś więcej niż tylko wąskiej specjalizacji - bo to przecież młodziutkie dziewczę na samym początku zapewne sporej kariery. 

środa, 15 czerwca 2022

Verdens verste menneske / Najgorszy człowiek na świecie (2021) - Joachim Trier

 

Zerowe to dla mnie zaskoczenie, iż Joachim Trier nakręcił film cudo. Od lat konsekwentnie robił przecież rzeczy ważne i zdarzały mu się pośród nich te wręcz zachwycające, lecz mam wrażenie iż Najgorszy człowiek na świecie jest kulminacją i szczytem pierwszej fazy jego reżyserskiej pracy, bo o tym że będą kolejne i wciąż bardziej wybitne nie mam wątpliwości. Jego najnowszy obraz odbieram jako niezwykłą opowieść o niecodziennej paradoksalnie codzienności młodego, wkraczającego w czas poważnych decyzji życia. Płynięciu na jego fali i z wzburzonymi falami się konfrontowania. Poszukiwaniu, sprawdzaniu, doświadczaniu i przede wszystkim wszystkimi możliwymi zmysłami  przeżywaniu. Obserwowaniu innych, bardziej zaawansowanych w relacjach rodzinnym i być może nazbyt przytomnym uczeniu się na ich podstawie i na ich błędach, przez co fiksowaniu się na lękach wynikających z konsekwencji. Rodzeniu się i odchodzeniu miłosnej pasji - o płomiennej fazie związku partnerskiego, jego dojrzewaniu, gaśnięciu i jak się okaże nie całkowitym umieraniu. Niezdecydowaniu i zdecydowaniu zarazem, podejmowaniu decyzji właściwych teraz, a z perspektywy czasu być może błędnych. Opowieść z wyczuciem rytmu oprawioną w muzyczne popowe kawałki i przez to też pobrzmiewająca nieco konwencją Woody’ego Allena, ale tutaj dla odmiany nie ma zbyt wiele miejsca na allenowską beztroskę komedio-dramatyczną i sztampową formułę nawiązującą uparcie do wielu klasycznych estetyk z przeszłości. U Joachima Triera króluje nowoczesne łączenie konwencji, merytorycznie natomiast poważna wiwisekcja relacji i interakcji oraz psychologiczna analiza z pozycji głęboko zainteresowanego ludzkimi reakcjami i działaniami artysty. Człowieka dojrzałego, który bada obserwując i wyciąga wnioski nie podając ich na tacy w szablonowych formułkach, a wykorzystując układy i sytuacje do budowania genialnej wielopoziomowej narracji. U niego bohaterowie także rozmawiają, dyskutują w intelektualnej formule, ale nie ma w tym tej opatrzonej allenowskiej fiksacji na postaciach neurotykach, tylko skupienie na odkrywaniu źródeł falującego istnienia zaangażowanego w realizację potrzeb - ich wygaszaniu i kolejnych namiętności rozpalaniu. Ponadto dialogi (te do wewnątrz i te na zewnątrz), pasjonujące, dodatkowo pomysł na zawieszenie w czasie, grzybki halucynki i wejście na ten przecież prozaicznie rzeczywisty poziom skomplikowania uczuć, a dokładnie zilustrowanie go muzyką, obrazem i przekazanie słowem oraz perspektywą - ekscytujące. Swoje oczywiście dokładają również kapitalni aktorzy, naturalnie bez spiny odgrywający założone epizody, a już wybitna tutaj Renate Reinsve w roli głównej jest raz prawdziwa (jako Julie popełnia błędy ale jest refleksyjna, więc wszystko jej wybaczam :)), dwa sympatyczna nieprawdopodobnie, trzy czarująco ujmująca przez co widz wiąże się z nią emocjonalnie. Podejmująca kontrowersyjne wybory i konstatująca wreszcie iż nie można mieć wszystkiego. Rozdarta pomiędzy materialnym komfortem, a szaleństwem, bezpieczeństwem i intelektualnymi podnietami, a romantyzmem życia spontanicznego. Akceptująca finalnie nieuniknione skutki upływu czasu - zmiany i przemiany, które mają swoje kluczowe znaczenie. Powstało dzięki temu mnogiemu nagromadzeniu bodźców, opowiedziane w rozdziałach niekonwencjonalne i nieprzewidywalne, na swój sposób odważne studium bliskości, fascynacji i rozczarowania. Zabawne i poważne, bowiem witalne i melancholijne zarazem.

P.S. Na marginesie, ja też dorastałem w czasach w których nośnikiem kultury były rzeczy i mogłem wśród nich żyć i je kolekcjonować, dotykać, porównywać. To tak w kwestii najbardziej dołującego rozdziału jedenastego.

wtorek, 14 czerwca 2022

Dog / Pies (2022) - Reid Carolin, Channing Tatum

 

Takie filmy są ok, nawet jeśli gra w nich i w połowie za jego reżyserię odpowiada taki ktoś jak Channing Tatum. Aktor chyba nie do końca poważnie traktowany, kojarzony z mało ambitnymi filmami a w rzeczywistości ktoś kogo do obsady zdarzało się wybierać takim specom jak bracia Coenowie (Hail, Caesar!) i Bennett Miller (Foxcatcher), więc nie ma to tamto, gość musi być dobry. Ale nie o tym, nie o tym przede wszystkim chciałem. Ja chciałem o Channingu przy okazji jako wstępniak zaczepny, bo pisząc o samym Psie, to napiszę z pokojowymi zamiarami, jako o filmowym gatunku z rodzaju pięknie refleksyjnym i po męsku wzruszającym, bez tych wszystkich pierdów z rodzaju podniosłych uniesień czy tym bardziej kontrowersji. Ogląda się go jak terapeutyczny seans i nazywanie go feel good movie pomimo jego też mrocznej strony, jest trafieniem w dziesiątkę. Fajnie cieplutko ale i z dramatyczną powagą, jak i z litością dla bardziej wymagającego widza nie całkiem banalnie o przyjaźni i lojalności w konwencji kina drogi. Z jedną z lepszych, a na pewno wyrazistych ról psich jakie było mi dane zobaczyć, z pozującym na bardzo "friendly" wyluzowanym amerykańskim poczuciem humoru i szlachetnym po jankesku oczywiście przesłaniem. Jednocześnie rozrywkowo i jak na kino bez nadęcia ciekawie psychologicznie lecz bez kombinowania z formą, szablonowo klasycznie w zasadzie. Miły seans, dobrze spędzony czas i to jest ok. Zatem Channing uniósł ambicje na swych umięśnionych barkach - zerkając zza kamery i pozując do niej równocześnie.

poniedziałek, 13 czerwca 2022

Tout s'est bien passé / Wszystko poszło dobrze (2021) - François Ozon

 

Coraz trudniej obecnie obejrzeć coś tematycznie nowego, wszystko w zasadzie i o wszystkim już było i tylko jedynie z rzadka można trafić na produkcję chociaż formą oryginalną. Dlatego gdy spotykam się z obrazem nie grzeszącym czymś niezwykłym czy zgłębiającym problematykę wielokrotnie poddawaną w kinie interpretacji, to niekoniecznie nawet gdy film jest na najwyższym poziomie warsztatowym, przez wzgląd na jego wtórność, nie potrafię tak jak należny się nim zachwycić. Przede wszystkim wówczas porównuję przypominając sobie i kojarząc podobne obrazy, zamiast oceniać bez układu odniesienia, jako formę osobną, a przez to utrzymującą koncentrację wyłącznie na sobie. Wszystko poszło dobrze z miejsca powiązałem z jednej z strony z Miłością Haneke'go, a z drugiej z Ojcem Zellera. Starość, choroba i udział w tym nieodraczalnym i bezlitosnym procesie bardzo dorosłych dzieci. Poza tym środowisko intelektualne czy artystyczne, pozycja społeczna, prestiż z nią związany oraz też interakcje rodzinne, pamięć bardzo wsteczna i zbudowane na ich fundamencie nie do końca zdrowe relacje. Z jednej strony człowiek zmagający się z depresją i bezradnością w chorobie, z drugiej osoby które równie bezradnie przyglądają się jego dramatowi i aktywnie uczestniczą w odchodzeniu z ogromnym psychicznym obciążeniem. Fantastycznie jest to zagrane (dawno nie widziałem Sophie Marceau), tak samo dobrze, mimo iż bez porywającego charakteru dramatycznie poprowadzone - oczywiście jak na kino francuskie z odpowiednio przesadzoną emfazą i ambitnie nadętą humanistyką. Ale to mimo wszystko nie przeszkadza, bo proporcje trzymające przesadę w ryzach są zachowane, a historia i właśnie aktorska maniera wzbudzają w widzu konieczną dla w miarę emocjonalnego przeżywania wydarzeń więź z postaciami. Trochę czarnego poczucia humoru, mądrej psychologii, nieco obyczajowości oraz odkrywania tajemnic jak w thrillerze i mamy całkiem okazały, ale jednak nie nazbyt przejmujący dramat.

P.S. Nagłe zniedołężnienie jeszcze chwilę wcześniej temperamentnego bohatera i wokół niego gęstą sytuację rodzinną uwypukliłem, lecz zasadniczo kluczowym wątkiem w nowym obrazie uznanego François Ozona jest problematyka eutanazji, lecz w dość zdystansowany sposób potraktowana. Przez ten fakt, bardziej niż na rozważaniach o końcu skupiłem się na przemyśleniach dotyczących rodzinnego mikrokosmosu i wszystkiego co w swoim naturalnie zniuansowanym i zbilansowanym charakterze wywoływania wzajemnego wpływu, prowadzi do takiego, a nie innego stanu relacji. Nie wiem jednak czy taka była intencja reżysera, bym kwestię eutanazji spostrzegał jako dla istoty jego pracy drugoplanową.

sobota, 11 czerwca 2022

Grip Inc. - Solidify (1999)

 


Grip Inc. trafił mnie tak prosto w nos pewnej zamierzchłej Metalmanii, bodajże wtedy gdy z wiadomych wpierw smutnych, później dramatycznych, a na koniec tragicznych powodów nie dojechał Chuck Schuldiner z nieodżałowanym składem Death. To była niekoniecznie ta najbardziej udana edycja przez pryzmat lokalizacji, chociaż wówczas obsadzie niewiele można było zarzucić, to akurat miejsce akcji dalekie od standardów Spodka. Niczego sobie spęd ogólnie i wrażenia które po latach są we mnie wciąż żywe właśnie między innymi za sprawą ekipy w której składzie działał wtedy wieloręki Dave Lombardo i on naturalnie dał się podczas gigu poznać od swojej najlepszej strony, zasuwając na bębnach z takim impetem że należało przyklęknąć lub chociaż pokiwać łbem z uznaniem. Reszta składu rzecz jasna na poziomie, ale to był jednak spektakl schowanego za zestawem Dave'a i jego perkusyjnej akrobatyki. Dlaczego akurat przy okazji Solidify o tym gigu? Dlatego że był to okres promocji tejże właśnie płyty i numery z niej jeśli dobrze pamiętam stanowiły znaczącą część setu międzynarodowego składu. Ten moment określił mój ówczesny stosunek do muzyki Grip Inc. i od tej chwili wlazłem na całego w świat ich motorycznego riffu i rytmicznej ekwilibrystyki Lombardo - tutaj znacznie bardziej różnorodnej i bogatej w groove niż miało to miejsce w przypadku jakiegokolwiek albumu Slayera. Solidify wstrzeliło się akurat w czas panowania nu metalowego i nawet jeśli trzon thrashowy nie został naruszony, to jednak sporo słychać tutaj wpływów panującego w ciężkiej muzyce trendu na skoczne podrygiwania. Nie jest to oczywiście "madafaka" jaką częstował na pierwszych płytach Soulfly, bo w nucie ekipy kierowanej przez tandem Sorychta/Lombardo znacznie więcej mechanicznego turbodoładowania i punkowego zadziora z którego charakterem darł ryja Gus Chambers i bardziej do tego grania pasuje zawijanie bujnym owłosieniem niż rytmiczne podskakiwanie, ale jednak! Jednak czuć że sprawdzali Panowie czy takie nu metalowe wpływy pasowałyby do ich stylistyki i połowicznie wpłynęły in plus na ewolucję estetyki z jaką byli kojarzeni. Prócz na szczęście gustownego sięgnięcia po trendziarstwo, Solidify to jednak wciąż potężne uderzenie w potylice i eksperymentowanie z dźwiękiem niekoniecznie w oczywistych kierunkach. Bardzo mroczny i okraszony zaskakującą gitarą akustyczną Human?, piękne popisy na rwanym riffie i dynamice podkręcanej w Vindicate i też najbardziej charakterystyczny zamykający Bug Juice (majstersztyk kubańczyka) oraz mój ulubiony Verräter (Betrayer) kłaniający się tym wszystkim genialnie rozbudowanym na gitarowym temacie i wybębnionym z nieprawdopodobną pasją numerom z Nemesis. Co będę więcej pisał, trzeba słuchać i poczuć - bo jest co. :)

piątek, 10 czerwca 2022

Große Freiheit / Wielka wolność (2021) - Sebastian Meise

 

Kiedy trailer obadałem, wiedziałem że u nas w dzisiejszej panicznie homofobicznej Polsce takie kino nie przejdzie. Krótki okres żywota w kinach studyjnych, słaba frekwencja i chyba nawet brak odwagi publiczności gustującej w kameralnych, intymnych salach kinowych by z obrazem Sebastiana Meise się zmierzyć przypuszczenia potwierdziły. Raz to kwestia estetyczna, scenografia i autentyzm wizualny tamtych siermiężnych czasów kształtujących się powojennych niemieckich realiów, ale przede wszystkim podjęty temat, który traktując o "sodomii" i bezpośrednio/bezkompromisowo ją ukazując, nie miał szans przyciągnąć uwagi publiczności bez klapek na oczach, tym bardziej konserwatywnie usposobionego społeczeństwa. Mniejsza z tym ze seksualna otoczka w homoseksualnym wydaniu wzbudza u nas natychmiast gwałtowne reakcje i wielkie larum podnosi, problem w tym że reakcje histeryczne eliminują z racjonalnej dyskusji ową problematykę, czyniąc z niej zwyczajnie kozła ofiarnego pełnej hipokryzji mentalności katolickiej, tudzież odwracają uwagę od rzeczywistych podłości jakie środowisko kościelne czyni i pewnie wciąż czyni przykładowo dzieciom. Alergiczne reakcje i wręcz podsycana od kilku lat otwarta nienawiść do środowiska z pewnością wyrządza zarazem krzywdę obrazowi Meise, którego jakość bardzo wysoka tak merytorycznie jak artystycznie. Genialna gra aktorska (Franz Rogowski w tej charakteryzacji i interpretacji żywcem wyjęty z epoki), kapitalne wyczucie materii tak prezentowane przez reżysera jak i całej załogi odpowiedzialnej za techniczne walory oraz oszczędna a mimo to niezwykle sugestywna i niepokojąco odczuwalna oprawa muzyczna - wszystko to razem powoduje że przegapienie tej historii tylko i wyłącznie przez pryzmat kontekstów orientacji seksualnej uważam za błąd i dla filmu niesprawiedliwość. Odradzam jednak słabym konstrukcjom mentalnym i nadwrażliwcom wizualnym, bowiem mogą szybko zbiec w panice, gdyż to powtarzam już od kadrów wprowadzających mocne, surowe, bez zahamowań kino. Kino bez apetycznych obrazów, kino o systemie nie zawsze skutecznie łamiącym jednostkę. Kino nie tylko dla widza odpornego ale też dla widza świadomego.

czwartek, 9 czerwca 2022

Les Héroïques / Zmagania (2021) - Maxime Roy

 


Uwaga, na początek by wzbudzić kontrowersje myśl prowokująca w kierunku płci brzydkiej z impetem puszczona! Każdy facet po pięćdziesiątce jest poniekąd przegrany. Tak ten prezes z oszałamiającą karierą zawodową i olbrzymią kasą ale równocześnie zaniedbaną rodziną, bo interesy ponad wszystko, a przecież wiadomo że wysoki komfort życia, to nie jest uniwersalna cudowna recepta na wieczny spokój. Tak samo z drugiego dalekiego bieguna stary rockendrolowiec, wieloletni narkoman i alkoholik bez grosza przy duszy, ze skomplikowaną sytuacją życiową, wciąż smarkacz mentalny z naiwnymi ideałami i zbyt niskim progiem wrażliwości, który wiele spieprzył i niewiele, ale jednak mimo ogólnej porażki zrobił całkiem dobrze. Oczywiście totalnie przesadzam, mocno upraszczam sprowadzając każde męskie życie do wspólnego pogrążającego w pesymizmie mianownika, ale coś w tym jest, że ten przełomowy wiek gdy fizycznie człowiek zaczyna niedomagać, a świat pociech już dawno przestał się ograniczać do piaskownicy może mocno zweryfikować młodzieńcze ideały i oczekiwania. Wówczas też świadomość nieuniknionego, ograniczonego wpływu jak i najlepszego już za sobą pozostawionego może bez względu na status materialny przygnębiać. Bohaterem Zmagań akurat ten facet z przykładu drugiego, a pierwszy wrzuciłem tylko by przypomnieć że nic nie jest czarno-białe i każde życiowe wybory muszą nieść tak przyjemności jak i znacząco mniej radosne reperkusje tychże. Tutaj akurat zamiast dodawania sobie poczucia wielkości zawodową i materialną pozycją, hasło dorośnij dominuje i odmieniane jest w kontekście odpowiedzialności i konsekwencji. Bohater celował sobie beztrosko w uniki, bo to naturalne kiedy żył trybem utracjusza (bądź buntownika ze starych jak świat powodów - bo rodzicieli wina), ale równocześnie absolutnie nie jest pozbawiony uczuć i poczucia winy (bo to niebieski ptak, artystyczny duch wreszcie autorefleksyjny na starość typ). Komplikował sobie dotychczas życie bezmyślnie na własne życzenie (bądź przypominam - bo rodzicieli wina), wiec ZMAGA się z tym co systematycznie przez ignorancję bądź bezradność latami uparcie kolekcjonowane i pod dywan zamiatane. Walczy gość z uzależnieniem i mocuje się z mnóstwem przecież prozaicznych życiowych problemów, a dokładnie wyzwań z nimi związanych. Dlatego niczego nowego tutaj nie odkryłem czy zobaczyłem, a tylko potwierdziłem to co nie tylko w filmach widzieć mi się zdarzyło. Na duży plus jednak nie odkrywczej historii działa charakterystyczna i przekonująca rola główna oraz w filmie z kategorii ambitnego dramatu brak większej pretensjonalności i kluczowy, skupiony na sednie surowy realizm.

środa, 8 czerwca 2022

The Lost Daughter / Córka (2021) - Maggie Gyllenhaal

 

Pełnometrażowy debiut reżyserski Maggie Gyllenhaal spowodował w środowisko kinowym zasłużone zamieszanie nie tylko z prozaicznego powodu, że oto kolejna poważana aktorka wchodzi w reżyserskie buty, tudzież ze względu na fakt, iż do realizacji swojego pierwszego filmu zatrudnia ona obsadę z absolutnego topu. Nowa aktywność Maggie wzbudziła ferment przede wszystkim dlatego, iż krążące słuchy wiarygodnie zasugerowały jakoby kręci ona obraz bardzo ambitny i stawiający bardziej na docenienie przez wysoko noszącą głowy krytykę i wąską, bardzo intelektualną publiczność, niż szerokie grono multipleksowych widzów. Innymi słowy od startu dotychczas wyłącznie świetna aktorka bezczelnie próbuje wejść w elitarne towarzystwo reżyserskie nominowane do najwyższych laurów i czyni to (mówię wam mega szczerze), bardzo skutecznie. Od pierwszych kadrów Gyllenhaal (ponadto autorka adaptowanego scenariusza) konsekwentnie buduje mozolnie rozwijany temat i zasysa w opowieść, a pomaga jej w tym między innymi muzyczny temat charakterystyczny, który sprawia iż narracja nieszczególnie intensywna i tajemnica ukryta w bohaterach nabiera waloru nie tylko zaciekawiającego, ale też niczym zaklęcie hipnotyzuje. Dziwne są te postaci relacje, przypadkowe interakcje na plaży ewoluujące w psychologiczne uwikłania, a im dalej w las tym więcej niewiadomych, bowiem odkrywanie kolejnych kart i istotna rola w ich poznawaniu i rozumieniu wagi i znaczenia wmieszanych dodatkowo obficie w narracje retrospekcji, to może i dużo, jednak na tyle czytelnie że absorbująco i myślę bardzo wprawnie hipnotyzująco. To film o TYM o czym się nie mówi, bo wydaje się że to nienaturalne. O TYM co się zdarza, ale co każdy TYM doświadczony przeżywa w zaciszu swojej psychiki, bez rozgłosu, bowiem z towarzyszeniem poczucia wstydu. Nie przeciągając film to o instynkcie macierzyńskim, a dokładnie jego braku i egoistycznym prymacie własnych potrzeb ponad potrzeby dzieci i rodziny. Kino autorskie na podstawie powieści niejakiej Elleny Ferrante - wzbudzające poniekąd irytację i niepokój, napięcie i z pewnością intrygujące, nawiązujące między innymi wprost, jak i pośrednio metaforycznie i alegorycznie do greckiego mitu o Ledzie i łabędziu w kontekście jednego z wierszy William Butlera Yeatsa. Jednak chyba nie zakładacie iż zanim z seansem Córki się zapoznałem, to ową przypowieść czy aż tak drobiazgowo twórczość Yatesa znałem. Nawet jeśli z treścią owych naturalnie pobieżnie po projekcji i lekturze kilku koniecznych przypisów na ten trop naprowadzających się zaznajomiłem, przemyślałem konteksty i swoje wnioski wyciągnąłem, to elaboratu na ten temat nikomu wciskać nie zamierzam, bo uważam że warto własne „śledztwo” w temacie dużo szerszym niż sam mit wskazuje przeprowadzić i na bank obowiązkowo debiut Maggie Gyllenhaal poznać, gdyż to w kategorii kameralnego kina psychologicznego rzecz zaprawdę godna uwagi, tak przez pryzmat tych wszystkich ryjących berecik zawiłości, jak kapitalnej roboty aktorskiej wszystkich tu zaangażowanych bez wyjątku.

wtorek, 7 czerwca 2022

Fantastic Negrito - White Jesus Black Problems (2022)

 


White Jesus Black Problems jako całość już się żywo kręci, lecz znaczna jego część towarzyszy mi od jakiegoś czasu, gdyż proces zapoznawania z nowym materiałem Fantastic Negrito trwa w dobre od kilku miesięcy. Obrazki i tzw. lyrics video do Highest Bidder, They Go Low, Oh Betty i Trudoo dużo wcześniej przed premierą tak apetyt wzmacniały, jak po części go zaspokajały, a teraz na dniach do tej serii Nibbadip dołącza i pozwala stwierdzić, iż mocno Negrito na obrazkową promocję stawia, choć widać że możliwości finansowe posiada ograniczone. Dzięki jednak takiej aktywności i strategii jego nieco niedzisiejsza twórczość dotrze do większej grupy słuchaczy, bo odkąd ten wokalista wbił na scenę ze swoją solową działalnością i systematycznie krążki zaczął wydawać, na tą uwagę niewątpliwie zasługuje. Jak od początku kiedy moją sympatię zaskarbił i zainteresowanie większe niż tylko chwilowe zyskał, to artysta nietuzinkowy tak w wymiarze muzycznym, wizualnym jak i lirycznym. Muzycznie oscylując wokół tradycji czarnej muzyki z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, do swej oryginalnej mikstury dolewa mnóstwo ciekawie zaaranżowanych składników, od soulowej zadumy, poprzez gospelową chóralną podniosłość, po energetyczne, żywiołowe funky i oczywiście pośród folkowych (a to może wprost amerykańskie country?) wycieczek także obowiązkowo bluesowe ingrediencje. Głos kapitanie intonowany i rytmika absolutnie niebanalna, a wizualna otoczka daleka od surowej prostoty i ukierunkowana na kolorową finezję. Natomiast tematy pozornie z tą szaloną energią i barwną przesadą mało spójne, bowiem pod kamuflażem z wesołkowatości i barwnego festynu fatałaszków poważne rozważania o losie zniewolonej czarnoskórej amerykańskiej społeczności się kryją. Piszę pozornie, gdyż to jednak żadna nowość i zaskoczenie, że Afroamerykanie w nostalgicznym bluesie i tych wszystkich powyżej wymienionych muzycznych stylistykach nawet jeśli one energetyczne, to manifestowali gniew i cierpienie, niżby wprost jakoby można było uważać wyłącznie radość życia. Taki właśnie jest styl Fantastic Negrito i wszystko co wokół niego rzucające się w oczy. Niby tanecznie wirujące i pozytywnymi wibracjami pulsujące, ale pod powierzchnią zamyślone i pełne rozczarowania, wręcz goryczy. Taki też ten jego styl, bowiem Xavier Dphrepaulezz to aktywista społeczny i performer niezależny, ale też otwarty umysł, duch nieposkromiony i doskonały muzyk oraz fenomenalny wokalista, a White Jesus Black Problems (dobry tytuł nie?) dostarcza kolejnego argumentu, że gość wciąż się rozwija i nie ma ochoty zamykać się w szablonach, czy dążyć za wszelką cenę do mainstreamowej popularności. Jest już względnie znany i przez branże doceniany, a jego celem jest nie tylko rozwijanie muzycznej estetyki (In My Hand to już chyba jazz?), ale też zmienianie perspektywy spostrzegania. A ja takich artystów cholernie szanuję!

P.S. White Jesus Black Problems, to album który we mnie dojrzewa, co wróży mu wspaniałą przyszłość. :)

poniedziałek, 6 czerwca 2022

West Side Story (2021) - Steven Spielberg

 

Nostalgicznego hollywoodzkiego kołowrotu ciąg dalszy systematycznie następuje i idąc za ciosem kolejne mega dochodowe produkcje z przeszłości są poddawane kompletnej rewitalizacji. Do nowych wersji hitów sprzed lat już zdążyłem więc przywyknąć, tak samo jak do kontynuacji tego rodzaju opowieści. I jak mam pewne zasadnicze wątpliwości w kwestii powstawania tych wszystkich dwójek, trójek czy czwórek blockbusterowych, to akurat w przypadku kręcenia nowych wersji tego samego, ale akurat nakręconego tak dawno, że jakoś nigdy oka zawiesić nie miałem okazji, to pretensji nie zgłaszam. Bez pomysłu na nowe West Side Story pewnie nigdy bym historii miłości Marii i Tony'ego nie poznał, a to byłby błąd i strata czegoś w kinie wzorowanym na zamierzchłym, a teraz poddanym nowoczesnym trendom technicznym fundamentalnego. Tak zatem mógłbym teraz deklarować że jak nowe mnie kupiło, to oryginał obowiązkowo obejrzę! Tak też powinienem w tym miejscu zrobić, ale nie obiecuję! Chyba że zbieg okoliczności sprawi, iż któregoś weekendowego popołudnia natrafię na tegoż telewizyjną emisję, lecz pomimo zrodzonej sympatii nie zrobię tego umyślnie, przeszukując teraz źródła dostępu! Nie jest to wina samej historii ani tym bardziej plamy jaką miałby dać Spielberg, a oczywiście jak na fachowca z ekstraligi jej nie dał. Powód jest taki banalny i powiązany z coraz częstszym dla klasyki brakiem miejsca w codzienności. Natomiast dzięki temu co uczynił Spielberg mam okazję oraz nie mam wymówki i kropka. Odświeżenie niekoniecznie oryginalnej i tym samym potwornie istotnej dla historii kina produkcji sprzed już ponad sześćdziesięciu laty, to zasadniczo jeden do jednego jej skopiowanie, jednocześnie tejże oddanie wręcz czołobitnego hołdu, bowiem ogląda się te kadry tak jakby były żywcem wyjęte z epoki, a rytm w jakim wszystko tu wiruje, tak dzięki warsztatowej jak i technologicznej sprawności ekipy technicznej i tej odpowiedzialnej za zawartość artystyczną, to tak samo  piękne i przewidywalnie oczywiste zarazem. Dla oczu jednak wrażenia cudne i dla uszu (piosenki wyświechtane, a ładne) podobne, bowiem choreografia, kostiumy i charakteryzacja. Bowiem scenografia, kamer praca i montaż zapierają dech w piersiach i cudnie uwrażliwiają na kino czarujące jego pierwotną magią. Muzyka, taniec śpiew i zakochanie. Niby tak banalne, a pięknie w widowisko zaaranżowane robi fantastyczne wrażenie i zyskuje moją dużą sympatię. Spielberg doskonale pamiętał jak był smarkaczem i jakie kino z jego młodości go ukształtowało pod względem estetycznej wrażliwości i dzisiaj mając te ponad siedemdziesiąt lat spełnił własne marzenie z dzieciństwa, absolutnie nie dając pretekstu by napisać iż stary dziad spierdzielił film o młodzieńczej pasji. Zasługuje mistrz na owacje na stojąco, ale jeszcze bardziej (podkreślam raz jeszcze) ci wszyscy otaczający go spece od kwestii wizualnej, gdyż bez ich warsztatu i oka, to odgrzewanie tego co już przecież Szekspir przy okazji Romea i Julii światu podarował, nie wyszłoby tak prozaicznie, a ślicznie.

P.S. Pewnie zachodzicie w głowę, jak to niby pierwowzoru nie widział, a pół tekstu oparł na porównaniach nowego do starego! Mianowicie nie widział, ale widzieć nie musiał, bowiem nowe w stu procentach wygląda jak wszystko archaiczne (nawet ci aktorzy) i tylko kamer wygibasy i montażysty esy floresy wskazują wiek XXI jako czas powstania.

niedziela, 5 czerwca 2022

Orville Peck - Pony (2019)

 


Nie ma w tym nic dziwnego, że debiut Orville'a w 2019 roku przegapiłem i teraz dopiero, kiedy człowiek nazwisko sobie na scenie wyrobił i wydaniu jego drugiej płyty towarzyszy znacznie większy szum medialny, wpadam dopiero na niego. To raz, dwa naturalnie to estetyka pomiędzy Johnny'm Cashem, a Chrisem Isaakiem, a pośród nich tak Willie Nelson i Ray Orbison oraz różne inne ciekawe wpływy od retro rockowej klasyki, po nawet nowofalowe inspiracje, które nie wszystkie od zawsze wzbudzały moje większe zainteresowanie. Stąd Orville'a traktuje wciąż jako rodzaj muzycznej egzotyki w mojej płytotece, ale donoszę iż ona coraz intensywniej różnorodna, a nacisk w niej rozkłada się na coraz to nowe i bardziej skrajne stylistyki. Trafiając na Bronco i czując spore tymi dźwiękami natychmiast zainteresowanie, siłą muzycznego oddziaływania i ciekawości sięgam właśnie po Pony i nie wiem czy kierowany sugestiami zawodowej krytyki donoszę, iż Pony jest znacznie bardziej interesująca, bowiem Bronco w tej konfrontacji prezentuje się jako album w większości powstrzymujący się przed nadmierną odwagą w korzystaniu z wielogatunkowych inklinacji, a skupiony wręcz jedynie na dość mrocznej, jednak popowo nastrojonej dominacji nowoczesnego spojrzenia na ambitne coutry. Pony zaś wciska się w niejedną estetyczną niszę, a w każdym z numerów pobrzmiewa zarazem kluczową country nostalgią, jak i powyżej wymienione tak po amerykańsku hippisowskie, jak i z wysp brytyjskich elektroniczne nutki są słyszalne. Powiem więcej - ja tu dostrzegam spory potencjał do wykorzystania jako muzyka obrazowa, doskonale pasująca do klimatu nie tak typowo romantycznie westernowego (choć oczywiście też), jak do twórczości tak charakterystycznych reżyserów w typie Davida Lyncha czy nawet Quentina Tarantino. Gdybając jednak skąd, dlaczego i gdzie, należy przede wszystkim zwrócić uwagę na głos Orville'a, który być może w country music niczym bardziej wyjątkowym się nie wyróżnia, ale w aranżacjach o większej ambicji i skierowany do słuchacza o szerszych gustach i niekoniecznie lubującego się w klasyce amerykańskiej, będzie z pewnością zjawiskowy, bo zwyczajnie cudownie przyjemny i intensywnie pobudzający. Pomimo tego śpiewnie kołyszącego charakteru, wokalnego i aranżacyjnego.

sobota, 4 czerwca 2022

La familia perfecta / Rodzina idealna (2021) - Arantxa Echevarria

 

Łatwo, lekko i uroczo przyjemnie, bo banalnie to raz, a dwa z takim poczuciem humoru, że na prawie dwie godziny kilka razy można sobie parsknąć. Dwie madryckie rodziny - taka przeciętna i taka ze sfer wyższych i mezalians ich pociech. Synusia mamusi, prawnika wymuskanego i córusi tatusia (takiej ofensywnej trenerki z siłowni). Zabawna konfrontacja skrajności, w maksymalnie rozrywkowej formule, obserwując wszystkie te interakcyjne potyczki podczas przygotowań, kulminacyjnego wesela i he he romansiku teściów oraz konsekwencji powstałych i związanych z nim zmian. Fakt, oprócz brawurowej akcji z mamusią i tatusiem schematycznie i oczywiście przewidywalnie, więc z pełnym przekonaniem, szczerze niezachwycony, nie będę przekonywał. Chyba że komuś bardzo podobały się dwa współczesne otwarcia naszej kultowej serii opartej u zarania na historii o miłości Kaśki i Pawła. Jak koleżanka czy kolega lubi legendarny Kogel Mogel i jeszcze nie ucieka niczym spłoszony zając przed emisją tych jego ostatnich wcieleń, to będzie zachwycony. Ja akurat nie zaskakując, tej niby wyprodukowanej przez TVP, a jednak (w odczuciu)„tefauenowskiej” odsłony nie trawię, choć moje zdanie nie może być wiarygodne, bo tylko fragmenty poznałem i one mi wystarczają. Ja więc reaguje na nie jak wspomniany zając, a seans z Rodziną idealną przemęczyłem, okazjonalnym przewijaniem.

piątek, 3 czerwca 2022

Hvor kragerne vender / Persona non grata (2021) - Lisa Jespersen

 

Zasadniczo wszystko obraca się wokół problemów natury komunikacyjnej. Inne światy codziennego funkcjonowania, różne miejsca odnalezienia życiowej przystani, stąd rozbieżności od prozaicznego dress codu, po sposób myślenia - rzeczywistości społecznej rozumienia i przetwarzania. Powrót pisarki w wielkim mieście karierę rozwijającej, do wiochy z dzieciństwa. Na ślub brata, który jak się (wielkie oczy) oszalał wiążąc się z dość sukowatym babskiem. Konfrontacja zarówno z traumami z głębokiej młodości wyniesionych, ale i może nostalgiczna podróż w głąb siebie, gdyby nie starcie z przyszłą bratową. Zmiany i przemiany, bez szans na pogodzenie, kiedy ludzie się rozjechali w przekonaniach i mentalnym rozwoju. Prosta historia i prostymi środkami nakręcona. Może ze zbyt schematycznym i odartym z większych niuansów aktorstwem oraz korzystająca obficie z eksponowania stereotypów, ale w sumie co nowego oryginalnego można wyciągnąć z tematu na mnóstwo sposobów wyeksploatowanego, kiedy niby ma się koncepcje na kino ambitne lecz brakuje w realizacji większej pasji i wykonawców z przekonująca charyzmą. Dlatego gdybym miał jakieś oczekiwania byłbym rozczarowany, a kiedy ich w rozmiarze gigantycznym nie było, to i łatwiej zniosłem ten seans zakończony takim banalnym happy endem, że aż szkoda tej w miarę jednak interesującej drogi do niego.

czwartek, 2 czerwca 2022

Per tutta la vita / (Nie)długo i szczęśliwie (2021) - Paolo Costella

 

Coraz częściej zamiast kina hollywoodzkiego wybieram kino europejskie i często też bez oporów zgadzam się, by były to nie tylko ambitne produkcje dramatyczne, ale też filmy jednocześnie dobrze przygotowane warsztatowo jak i w miarę rozrywkowy sposób ekscytujące. Z północy Europy, czy też z południa, gdzie oczywiście celuje w hiszpańskie, ale również właśnie włoskie, w których ostatnio mocno widoczny jest trend na obrazy o relacjach małżeńskich, czy rodzinnych. Pomysły które u nas wpadają w pułapkę trywializacji, bądź banalizacji, stając się sezonowymi atrakcjami kinowymi i telewizyjnymi flagowcami, tak potraktowane przez sposób spostrzegania i analizy południowców, czynią je zarówno atrakcyjnymi jak i wartościowymi. (Nie)długo i szczęśliwie jest ostro na nazwiskach producentów (Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie) promowanym tego trendu znakomitym przykładem, ale też nie jest najlepszym wśród ostatnio oglądanych przedstawicielem. Niby wszystko gra, niby trudno znaleźć większe wady, ale gdzieś mało wyraziście i zbyt letnio narracja została poprowadzona. Postaci na szczęście mimo że ich sporo i równolegle żadna z nich nie dominuje, to dają się łatwo zapamiętać i pośród innych wyróżnić. To zaleta i w żadnym razie jedyna, bo fajne ciepło z tej opowieści bije i przyjemnie się nim otulić, szczególnie gdy człowiek zagrożony zgorzknieniem, bo życie różne scenariusze pisze i nigdy nie jest tak jak sobie w naiwnym młodzieńczym rozumie założył. Codzienność w relacje nudę wciska, czas plącze też sporo i nieporozumieniami kolejnymi fundament osłabia oraz finalnie rozbija to, co lata temu wydawało się pod ciężarem rutyny nie do zniszczenia. Jedno się udaje, drugie się psuje, węzły się plączą, lecz czasem nie aż tak bardzo by nie dało się ich rozsupłać, po to by dać sobie okazję  poplątać niejednokrotnie jeszcze w przyszłości

środa, 1 czerwca 2022

Cave In - Heavy Pendulum (2022)

 


Cave In to ekipa dla wszystkich kochających każdą swoją dziarę szalikowców post hardcore'a doskonale znana, a dla wielu spośród nich wręcz legendarna. Ikona tejże sceny, która jak ich biografia podpowiada przez pasmo tragicznych zdarzeń przeszła i zaledwie trzy lata temu do regularnej działalności powróciła. Ja jednak jako posiadacz jednej tylko dziary, wstydliwie mało spektakularnej i żaden oddany kibic takiej sceny, widzę w niej ekipę w której za mikrofonem stoi Stephen Brodsky, człowiek tak swoją drogą związany z Converge, jak dla mnie jeszcze ciekawszy w obozie dużo mniej popularnych Mutoid Man. Mutoid Man obserwuję i jak tylko zaczęły mi się łączyć wątki Cave In i powyższych tak z miejsca sprawdziłem aktualną formułę prezentowaną przez obecnych bohaterów niniejszego rozważania - bez jednak jak dotąd znajomości krążków z pierwszej, formatywnej fazy ich działalności. Heavy Pendulum w zasadzie brzmi bardzo podobnie do ostatniego materiału Mutoid Man, ale nie jest naturalnie wprost bliźniaczym jego odbiciem. To krążek mimo iż oparty o mocarny riff i potężne brzmienie basu, bardzo w swojej zwartej i hermetycznej istocie różnorodny. Psychodeliczny, bo riffy dosadne ciągną się też powłóczyście i jest w nich ten immanentny dla upalonego metalu rodzaj zawieszenia, ale też tony gruzu w gitarowej warstwie puszczają oko do bardziej "groobego" stoner metalu czy nawet sludge metalowego rozgniatania. Mniej tu natomiast hard core'a w post hardcorze, tym bardziej punkowej dynamiki, która stylistyce mięśniaków także nierzadko towarzyszyła - chociaż taki New Reality to jak w mordę strzelił mastodonowy styl z początku kariery. :) Stąd mam przekonanie, iż dzisiejszy Cave In chyba ciąży w kierunku sceny stonerowej, niżby miał swoją przyszłość wiązać z czystym wygarem i aranżami cementującymi ich związek z hard core'm. Są tu wręcz kompozycje których nie powstydziliby się Alice in Chains, więc zdaje się iż bardziej to bujające niż dołujące - bez względu jak bardzo sami Alice in Chains byli w swoich dokonaniach posępni. Kropkę nad i dla tej tezy stanowi numer Reconing, będący fantastyczną wariacją semi akustyczną, z trybalnym charakterem obijania zestawu perkusyjnego. Ten całkiem szeroki rozstrzał stylistyczny bezwzględnie mnie kręci, jednak względnie mnie album rusza jako całość, gdyż za wiele w Cave In ucieczek w porównania, a za mało mimo wszystko własnego oblicza. Oblicza do którego innych wykonawców w przyszłości można by odnosić. A to ważne, by być oryginalnym wzorem, nie tylko wzorów reproduktorem. 

Drukuj