Pełnometrażowy debiut reżyserski Maggie Gyllenhaal spowodował w środowisko kinowym zasłużone zamieszanie nie tylko z prozaicznego powodu, że oto kolejna poważana aktorka wchodzi w reżyserskie buty, tudzież ze względu na fakt, iż do realizacji swojego pierwszego filmu zatrudnia ona obsadę z absolutnego topu. Nowa aktywność Maggie wzbudziła ferment przede wszystkim dlatego, iż krążące słuchy wiarygodnie zasugerowały jakoby kręci ona obraz bardzo ambitny i stawiający bardziej na docenienie przez wysoko noszącą głowy krytykę i wąską, bardzo intelektualną publiczność, niż szerokie grono multipleksowych widzów. Innymi słowy od startu dotychczas wyłącznie świetna aktorka bezczelnie próbuje wejść w elitarne towarzystwo reżyserskie nominowane do najwyższych laurów i czyni to (mówię wam mega szczerze), bardzo skutecznie. Od pierwszych kadrów Gyllenhaal (ponadto autorka adaptowanego scenariusza) konsekwentnie buduje mozolnie rozwijany temat i zasysa w opowieść, a pomaga jej w tym między innymi muzyczny temat charakterystyczny, który sprawia iż narracja nieszczególnie intensywna i tajemnica ukryta w bohaterach nabiera waloru nie tylko zaciekawiającego, ale też niczym zaklęcie hipnotyzuje. Dziwne są te postaci relacje, przypadkowe interakcje na plaży ewoluujące w psychologiczne uwikłania, a im dalej w las tym więcej niewiadomych, bowiem odkrywanie kolejnych kart i istotna rola w ich poznawaniu i rozumieniu wagi i znaczenia wmieszanych dodatkowo obficie w narracje retrospekcji, to może i dużo, jednak na tyle czytelnie że absorbująco i myślę bardzo wprawnie hipnotyzująco. To film o TYM o czym się nie mówi, bo wydaje się że to nienaturalne. O TYM co się zdarza, ale co każdy TYM doświadczony przeżywa w zaciszu swojej psychiki, bez rozgłosu, bowiem z towarzyszeniem poczucia wstydu. Nie przeciągając film to o instynkcie macierzyńskim, a dokładnie jego braku i egoistycznym prymacie własnych potrzeb ponad potrzeby dzieci i rodziny. Kino autorskie na podstawie powieści niejakiej Elleny Ferrante - wzbudzające poniekąd irytację i niepokój, napięcie i z pewnością intrygujące, nawiązujące między innymi wprost, jak i pośrednio metaforycznie i alegorycznie do greckiego mitu o Ledzie i łabędziu w kontekście jednego z wierszy William Butlera Yeatsa. Jednak chyba nie zakładacie iż zanim z seansem Córki się zapoznałem, to ową przypowieść czy aż tak drobiazgowo twórczość Yatesa znałem. Nawet jeśli z treścią owych naturalnie pobieżnie po projekcji i lekturze kilku koniecznych przypisów na ten trop naprowadzających się zaznajomiłem, przemyślałem konteksty i swoje wnioski wyciągnąłem, to elaboratu na ten temat nikomu wciskać nie zamierzam, bo uważam że warto własne „śledztwo” w temacie dużo szerszym niż sam mit wskazuje przeprowadzić i na bank obowiązkowo debiut Maggie Gyllenhaal poznać, gdyż to w kategorii kameralnego kina psychologicznego rzecz zaprawdę godna uwagi, tak przez pryzmat tych wszystkich ryjących berecik zawiłości, jak kapitalnej roboty aktorskiej wszystkich tu zaangażowanych bez wyjątku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz