środa, 24 lutego 2021
Amorphis - Elegy (1996)
wtorek, 23 lutego 2021
Sentenced - Down (1996)
poniedziałek, 22 lutego 2021
Locked Down / Skazani na siebie (2021) - Doug Liman
Łapiemy bieżący temat i korzystamy zamaszyście z wyobraźnią z fabularnego potencjału ”lokdałnu”. W brytyjskim wydaniu, z
perspektywy jednej pary (która nota bene nie jest już oficjalnie parą) - „pary”
mieszkającej w Londynie, która zmaga się z uniwersalnym dzisiaj problemami
relacji partnerskiej. „Pary” zamkniętej 24/h w czterech ścianach i wszystkimi
toksyczno-traumatycznymi wydarzeniami zawodowymi, które wbijają się w to
nienaturalne obecnie życie za pośrednictwem łączy internetowych. Ludzie wariują
pod wpływem okoliczności, przeżywają gigantyczne osobiste tąpnięcia radząc sobie
słabo z wyzwaniami. Oglądam i się nieźle bawię, zadając sobie pytanie z punktu
widzenia własnego doświadczenia - czy to nie jest zbytnio na poziomie scenariusza przeforsowane tudzież przerysowane? W sumie nie wiem czy to istotne, bowiem jak nadmieniłem dobrze
się tą obyczajową tragikomedię ogląda, gdyż raczej przeintelektualizowanego
nudziarstwa reżyser oszczędził i sama robota aktorska to wysokiej klasy
warsztatowa biegłość. Jestem zatem za i nie zgłaszam większych pretensji, choć
nie było to przeżycie filmowe jakichś okazale wysokich lotów. Dobre kino,
żadne dzieło, ale polecam jako terapeutyczną rozrywkę lub rozrywkową terapię.
P.S. Jak uatrakcyjnić kameralną dramę? Wstrzyknąć jej do krwiobiegu nieco zwariowany wątek sensacyjny i tym samym dodając dynamice (z początku puls był słaby) koniecznej adrenaliny, patrzeć jaki będzie efekt finalny tegoż eksperymentu. Taki miał pomysł scenarzysta, taki projekt sfinalizował reżyser. Całkiem przebiegłe z nich dranie. :)
niedziela, 21 lutego 2021
Pearl Jam - Vitalogy (1994)
sobota, 20 lutego 2021
...And Justice for All / ...I sprawiedliwość dla wszystkich (1979) - Norman Jewison
piątek, 19 lutego 2021
The Dig / Wykopaliska (2021) - Simon Stone
Od początku rzuca się w oczy specyficzny montaż z krótkimi aczkolwiek bardzo poetyckim cięciami oraz szczególna w swojej charakterystyce praca kamery z ręki. Ciekawa perspektywa kadrowania z pływaniem kamery w dostojnym ruchu, która myślę wypływa z fascynacji unikalnym stylem kadrowania Emmanuela Lubezkiego, wykorzystanego w ostatnich jak dotąd w filmach Terrenca Mallica i wpływającego tutaj bezpośrednio na charakter nowej produkcji Simona Stone’a. Inspiracja owa sprawia u Stone’a jednak wrażenie bardziej powściągliwie (w sensie oszczędniej) stosowanej metody i tym samym narracyjnie szczęśliwie siedzi w konserwatywnym przekonaniu, iż obrazowy dźwięk i pięknie umuzykalnione kadry, wraz z czytelnym przekazem potrafią klasycznie urokliwie historie przedstawić. Arcysmutny to film o przemijaniu i uczuciach towarzyszących pozostawianiu po sobie wspomnień oraz historii zaklętej w przedmiotach. Świadoma reżyseria, dystyngowane aktorstwo, poruszające losy bohaterów, pełne szacunku ludzkie relacje, melancholijne spojrzenia, wysublimowane uczucia i emocje we wzruszającej oprawie. Piękny film wyłącznie dla wrażliwego widza, co nie oznacza iż stanowczo odradzam z nim kontaktu osobom jałowym emocjonalnie, bowiem kropla drąży skałę. Zniechęcam jednak usilnie osobników uczulonych na "lawendowo-naftalinowy" zapaszek. ;)
czwartek, 18 lutego 2021
Aktorzy prowincjonalni (1978) - Agnieszka Holland
środa, 17 lutego 2021
Evergrey - Monday Morning Apocalypse (2006)
wtorek, 16 lutego 2021
Serpico (1973) - Sidney Lumet
Serpico, czyli w odświeżającym pamięć wydaniu gruby klasyk na ekranie. Mocarny obraz rozpoczynający się przy przeszywających dźwiękach syreny ambulansu - od sceny klamry, sceny podsumowującej ten kultowy dramat policyjny Sidney Lumeta. To właśnie tą bodaj główną rolą zagraną tuż po przełomowej kreacji w Ojcu chrzestnym na dobre Alfredo James Pacino rozpoczyna wielką karierę - ona i kolejne pozwalają stać się Pacino niemal błyskawicznie ikoną hollywoodzkiego kina. Archetypiczna z dzisiejszej perspektywy kreacja - historia starcia młodzieńczych naiwnych ideałów z brutalną rzeczywistością korupcyjnego bagna. Oparta na autentycznych wydarzeniach i realnie istniejącym Franku Serpico, wykorzeniającym korupcję i płacący za swoją bezkompromisową odwagę wysoką cenę. Napompowanego ideałami, teoretycznym mieleniem gębą w akademii policyjnej męczennika nazywanego Paco, traktowanego protekcjonalnie przez stare wygi doświadczeniem w bezczelności zahartowanych. Frank dla nich to typowa kula u nogi starająca się jakąś tam nic nieznaczącą uczciwością w pełnieniu służby zaburzyć fantastycznie funkcjonujące status quo pomiędzy półświatkiem kryminalnym, a stróżami ładu i porządku - więc zrozumiała ich wobec usuwającej spod nóg grunt sytuacji panika. Można by w tym miejscu idąc za ciosem rozpisywać się nad wszelkimi walorami filmu Lumeta, przybliżyć przy tym smarkaczom nie znającym legendarnego obrazu szczegółowy zarys fabuły, ale jest przecież tyle detalicznych opracowań tego dzieła, że nie widzę powodu by powielać coś co było już lepiej zrobione. Dodam tylko od siebie, że jak dziś patrzę na produkcje podobne tej, to myślę że ten klimat kina lat siedemdziesiątych wymiata i jest niepodrabiany. W tym przypadku rządzi nowojorska metropolia, a w niej tygiel emigracyjnego bogactwa nacji i obezwładniająco dołujący obskurną infrastrukturą klimat rozkładu miasta mnóstwa szans i tyluż też dramatycznych upadków. Ten rozgrzewający krew sznyt ówczesnej jankeskiej kinematografii - zahartowanych życiem wielkomiejskiej ulicy straceńców, bądź też pędzących radiowozów, gigantycznych z dzisiejszej perspektywy krążowników szos czy filmowania pościgów z wysokości zawieszenia i obowiązkowego pisku opon podczas pokonywania zakrętów. Klimat totalnie surowy - brudny, brutalny, też oczywiście na swój sposób kręcony archaicznie technicznie, ale za to bogaty autentycznym scenariuszem i aktorstwem bez wątpliwych jakościowo, często nadmiernych kombinacji.
poniedziałek, 15 lutego 2021
Promising Young Woman / Obiecująca. Młoda. Kobieta. (2020) - Emerald Fennell
Zaiste całkiem oryginalna
to produkcja. Ni to od początku do końca lajtowy romansik, ni to czarna
komedia, ni to też tym bardziej moralitet bądź szablonowy thriller z zemstą w roli głównej, bowiem króluje tu ogólnie
dość swobodne pomieszanie tych gatunków, więc może miłośników czystości stylistycznej
odrzucić. Także mnie, mimo że niecodzienne podejście do tematu też sobie cenię,
to tutaj miałem pewne obiekcje by w jednoznacznie entuzjastycznym tonie opowiedzieć się za. Temat
nosi w sobie znamiona absolutnie dalekie od żartu, a sposób zarówno wizualny
jak i merytoryczny jego prezentacji mógłby to sugerować, lecz pod fasadą z
słodziutkiego pastelowego anturażu jest też spore napięcie i właściwy dla charakteru
historii przejmujący smutek. On tkwi niczym drzazga w duszy tytułowej bohaterki,
wpływa na jej stan emocjonalny, charakter obecnego życia i wreszcie na
podejmowane działania. To wbrew otoczce naprawdę przejmujący obraz rozpaczy i
ten kamuflowany, aczkolwiek mocno pulsujący dramatyzm jest i jest inny od
takich jakie wielokrotnie oglądałem, stąd summa summarum był w stanie mną wstrząsnąć,
a poszukiwanie przez Cassie równowagi wzbudziło moją ogromną dla niej empatię i
spowodowało głębokie zżycie się z jej postacią. Tym samym niezwyczajność
formuły zeszła na plan dalszy, dziwaczny charakter pozostał wyraźny, jednak stracił
znaczenie na rzecz samej tragicznej historii i wyjątkowej kreacji Carey
Mulligan - z tym jej zmysłowym niskim głosem i uroczą mimiką. Brawa dla jednej
z moich aktorskich ulubienic, brawa także za pomysł ze smutnym finałem (chociaż nie musiało się to tak kończyć!) i za
taką jedną scenkę przed lustrem, jak myślę nawiązująca do Jokera z Phoenixem. Brawa za film dostrzegalny - niezaprzeczalnie się wyróżniający.
P.S. Carey jest u wschodzącej gwiazdy amerykańskiej reżyserii (jak widać po reakcjach krytyki) wyborna, ale dla mnie numerem jeden pozostaje wciąż jako Jean Berkey z coenowskiego Inside Llewyn Davis.
niedziela, 14 lutego 2021
Bez znieczulenia (1978) - Andrzej Wajda
Dramatyzm
poszczególnych, wypchniętych z równego szeregu scen robi wielkie wrażenie, a
aktorstwo nawet jeśli jest w nich mocno teatralnie archaiczne, to do jasnej cholery
w moim przekonaniu w tych miejscach odnajduje się znakomicie. Mam tutaj na
myśli te wszystkie fragmenty z podsycanymi emocjami, natomiast między nimi
narracja płynnie łączy poszczególne uczuć natężenia i doskonale ukazuje
złożoność opowiadanej historii. To nie jest suche przedstawianie kolejnych
faktów, lecz soczyste filozoficznie i autentyczne psychologicznie jak się
wydaje relacjonowanie zachowań człowieka w obliczu sytuacji wymagającej
zachowania rozsądnego emocjonalnego dystansu i inteligentnej rozwagi. Choć
Wajda nie pochyla się nad każdym z drobiazgów w zaburzonych relacjach bohaterów
i nie próbuje wejść w rolę terapeuty, jako świetny analityk i znakomity twórca
filmowej sztuki potrafi celnie skupić się na kwestiach ważnych i ważniejszych.
Dodaje do wartości treści także pierwiastek intelektualnego spojrzenia na
sytuację, innymi słowy myślę że stara się ukazać prymat wartości wymiaru duchowego
związku nad kwestią realizacji potrzeb podstawowych - mieszkanie, samochód,
ogólnie byt materialny. Rozumiem że takie moje spojrzenie i próby tak
pretensjonalnie ambitnego ubrania refleksji w słowa wiąże właśnie z charakterem
spostrzegania specyfiki merytorycznej scenariusza i praktycznej warsztatowej
pracy. Gdyby coś, mogę jednak alternatywnie napisać że On (Redaktor) był zainteresowany
własnymi ambicjami i zakochany w sobie, a Ona (Redaktorowa) była rozpieszczana materialnie i
porzucona emocjonalnie. Dlatego to jebło, a Wajda niepotrzebnie podsyca polityczne konteksty i oczami bohatera
spostrzega i umysłem jego rozbija na atomy to, co jest przecież proste. To film
straszliwie intelektualny i potwornie nadymany perspektywą Pana Redaktora. Niby
widz Redaktora rozumie i sympatię w jego stronę kieruje, ale ten bezpośredni i
zimny stosunek do sprawy Pani Redaktorowej nie jest pretensjonalnym, a przez to
wydaje się znacznie bardziej prawdziwy - szczególnie gdy coś w niej zaczyna
pękać, a jednak nie rozkrusza się ostatecznie. Ciekawe czy o to Wajdzie chodziło
i taki efekt w zamierzeniach chciał uzyskać? Dwie perspektywy mam, tą która
powinna naturalnie zjednać moją sympatię i ta druga zasługująca w oczywisty
sposób na pogardę. Dziwnie ta zimna bardziej mnie przekonuje.
P.S. Dwufazowa scena finałowa - pięknie oddająca groteskowość sytuacji, straszliwy cynizm prawniczy i zamykająca ją prawda o każdego człowieka wobec starcia z bezdusznym systemem bezradności.
sobota, 13 lutego 2021
Serj Tankian - Elect the Dead (2007)
piątek, 12 lutego 2021
The Dead Daisies - Holy Ground (2021)
czwartek, 11 lutego 2021
Bruce Dickinson - The Chemical Wedding (1998)
środa, 10 lutego 2021
One Night in Miami... / Pewnej nocy w Miami... (2020) - Regina King
Autentycznie wydarzenia z pewnej gorącej nocy roku 1963-ego osią i kulminacją scenariusza. Spotkanie czarnoskóry bohaterów masowej wyobraźni - dwóch sportowców, artysty estradowego i wreszcie lidera grupy ideologiczno-politycznej. Cassiusa Claya, Jima Browna, Sama Cooke'a i dominującego pod względem poświęconego mu czasu Malcoma X. Konfrontacja czterech kumpli, których dzieliła nie tylko detalicznie odmienna perspektywa spojrzenia na ówczesną amerykańską rzeczywistość, ale także różnica charakterów, temperamentu czy nawet spory rozstrzał wiekowy. Niemniej jednak bez względu na indywidualną percepcję to może nie skrupulatnie udokumentowany, lecz bez wątpienia niezwykle ważny moment w ich wspólnym przyjacielski życiu, jak i dla każdego z nich z osobna moment decydujący w kwestii kariery. W jaki akurat newralgicznie dramatyczny sposób, to można się dowiedzieć zapoznając ze szczegółowymi biograficznymi informacjami lub właśnie korzystając z ich zapisu fabularnego, będącego z kolei interpretacją sztuki autorstwa Kempa Powersa. Cztery wielce odmienne osobowości w różnych momentach kariery, z sukcesem już osiągniętym, jednocześnie na rozstaju dróg, tuż przed podjęciem znamiennych dla losów decyzji. W dyskusji, w starciu na argumenty i w towarzyszących im emocjonalnych wzburzeniach - patrząc na rzeczywistość z osobistych subiektywnych perspektyw, przedstawiając żywiołowo własne przekonania i poddając się też poniekąd wartości sugestii przyjaciela. Wszystko w arcyważnych, niezwykle kluczowych czasach dla społeczności afroamerykańskiej. Okresie zwiększającej się świadomości, rosnącej odwagi prowadzącej do wzburzenia radykalizujących się czarnoskórych Amerykanów i oporu wobec trwałej dyskryminacji rasowej, ubranej w państwowe formalne ograniczenia wolności. Debiut reżyserski Reginy King jest bardzo dobry, bo nie tylko mądrze i ciekawie tutaj postaci nawijają, a temat sam w sobie pobudza często skrajne emocje, ale też proporcje formalne pomiędzy wstępem, rozwinięciem, a zakończeniem są takie jak trzeba. Stąd wielkie brawa dla niedawnej zdobywczyni aktorskiego Oscara za drugoplanową rolę w If Beale Street Could Talk, że potrafiła uszyć zgrabny kameralny dramat i co najważniejsze nie wpadła we wciąż w tej tematyce gęsto poukrywane miny jednoznacznej stronniczości czy doprowadzonego do ekstremum patosu. Wyszło elegancko, bo puls był intensywny, a przekaz możliwie stonowany, jak i aktorzy niewątpliwie swoimi kreacjami znacząco pomogli.
wtorek, 9 lutego 2021
Tribulation - Where the Gloom Becomes Sound (2021)
poniedziałek, 8 lutego 2021
Malcolm & Marie (2021) - Sam Levinson
Nie wpadłem dotychczas jeszcze w sidła współczesnego serialu i zapewne póki ograniczony czas na kulturalne przyjemności mi nie zezwoli, to nadal będę znał te bardziej popularne wyłącznie z tytułu. Doba nie jest z gumy, dobra kulturalnego w obrębie muzyki (priorytet pierwszy), długometrażowego filmu fabularnego (priorytet drugi) oraz dokumentu (priorytet trzeci) zatrzęsienie, więc siłą rzeczy nie podszedłem do obrazu Sama Levinsona przez pryzmat obecnej serialowej kariery, czy nawet (czego już żałuję) wcześniejszych jego fabuł. Oceniam zatem to co zobaczyłem z punktu widzenia maksymalnego świeżaka, wyłącznie na podstawie twardych dowodów warsztatowej biegłości i emocjonalnego oddziaływania. Nawiązuje powyżej mgliście do między innymi netflixowej Euforii, dając do zrozumienia, iż naturalnie nie dostrzegam sygnalizowanych przez jej miłośników paralel pomiędzy treścią będącego w tym momencie obiektem mojego najwyższego uznania Malcolma & Marie, a wspominanym hitem serialowym. Malcolm & Marie to "broadwayowskie Hollywood" lub "hollywoodzki Broadway" - bez względu jak to kuriozalnie nie brzmi. :) Sztuka teatralna w ujęciu skazanym na wielki sukces w poszukującym ambitnych, a przede wszystkim emocjonujących produkcji świecie profesjonalnych krytyków. Zrealizowana z rozmachem - wciągająca widza w spiralę doznań. On w centrum wydarzeń, a wokół niego wirujący dynamiczny, fenomenalnym słowem pisany intymny show. Analizujący, inaczej rozgrzebujący relacje we współczesnym wrażliwie intelektualnym związku partnerskim. Drążący ponadto, obok wiwisekcji potrzeb postaci sugestywnie temat, który stanowi zasadniczy fundament wielkiego kina. Autentyzm w scenariuszu, prawda prosto z życia w inspiracji wzbogacona w finalnym efekcie filmowym o prawdziwy artyzm i wrażliwą perspektywę uwypuklającą emocjonalną siłę wartościowej sztuki. Fantastyczne dialogi, bardziej nawet spektakularne monologi – pobudzające, ekscytujące, poruszające. Poważna kameralna drama, ale drama z doskonałym poczuciem humoru, przez co unikająca nudnej emfazy na korzyść utrzymującej równowagę i koncentrację zabawy dynamiką. Aktorski koncert, popis autentyzmu i droga na oscarowe szczyty przede wszystkim dla Zendaya Maree Stoermer Coleman otwarta. Majstersztyk w którym znakomicie swoją rolę odgrywają też przedmioty stanowiące scenografię - te wszelakie detale wizualne i drobiazgi tła ilustracyjnego powpinane gustownie między wierszami. Zatopione w czerni i bieli, w srebrzyście połyskujących szarościach. Doskonale kadrowane w przepięknych ujęciach. I jeszcze ten saksofon i pianino jazzujące w pauzach - urzekająco nawiązujące do kina sprzed grubo pół wieku. Dzieło wybitne, jednocześnie cudownie zniuansowane, a w rzeczywistości wprost przekazujące prawdy o trudnej miłości skomplikowanych charakterów. Takie filmy kocham bezgranicznie!
niedziela, 7 lutego 2021
Soen - Imperial (2021)
Soen na dwóch startowych krążkach wyraźnie poszukiwał własnej tożsamości i chociaż już wtedy na scenie wydawał się pozytywnie wyróżniać i czuć było że w tych czarujących dźwiękach jest potencjał na oryginalność, to często w kontekście Cognitive szczególnie słyszało się uzasadnione głosy o zbieżności tekstury z gigantami z Toola. Jak się okazało już na trójce zespół wyraźnie okrzepł, a czwórka stawiała już grupę byłego pałkera Opeth w świetle własnym. Lykaia i Lotus stały się naturalnym celem podróży Szwedów, a obecny Imperial niczym właściwie mnie zaskakuje i mogę śmiało stwierdzić iż bez dyskusji może stanowić drugą część, czy dalszy ciąg poprzedniego albumu. Stylistycznie jest bowiem bliźniaczo i nawet jeśli oczekiwałem odrobiny świeżych rozwiązań aranżacyjnych i z tego punktu odniesienia mógłbym być rozczarowany swoistym constans brzmieniowym, to nie będę kłamał że Imperial nie potrafił przebić się do mojego serca. Wysoki współczynnik słuchalności i względnie nisko zawieszony próg wejścia powoduje, iż refreny i melodie jeszcze długo po odsłuchu pozostają w głowie i chodzą za człowiekiem uparcie. Zasługa w pozyskaniu sympatii tkwi we wzruszającej melodyce i pięknym pogodzeniu instrumentalnej biegłości z wyrazistością harmonii każdej z kompozycji. Inaczej pisząc, to że nowy Soen mnie porusza powiązane jest wprost z faktem że poprzednie dzieła ekipy Martina Lopeza mnie poruszały. Zastanawiam się jedynie czy mam już przyzwyczaić się iż Soen dotarł do miejsca swojego przeznaczenia i niewiele więcej niż pewności iż zawsze otrzymam bardzo dobre materiały w bardzo znanej mi stylistyce oczekiwać? Czy może już teraz zainteresowani muzycy wiedzą, iż kolejna studyjna realizacja musi przynieść więcej odważnych poszukiwań? Oczywiście będzie to zależeć od świadomości oraz poczucia satysfakcji "ojca założyciela" i jego kompanów. Dzisiaj wciąż są tu gdzie byli przed dwoma laty. Gdzie będą w najbliższej przyszłości nie będę jednak spekulować. Mam jednak nadzieję, że nigdy Soen nie znudzi, popadając tym samym w moją niełaskę. :)
sobota, 6 lutego 2021
Saint Maud (2019) - Rose Glass
We wzbudzającym
nieprzyjemne (brrr) lęki gatunku filmowym horrorem zwanym nie gustuję i z racji braku
większej sympatii dla prób przerażania z ekranu zbyt często nie sięgam po
propozycje takież. Robię to jedynie sporadycznie, tylko i wyłącznie wówczas gdy bardzo
wiarygodne źródła akurat tytuł polecają, a w rekomendacji jasno daje się do
zrozumienia, że nie wyłącznie o grozę dla grozy tylko w konkretnym filmie chodzi. Takąż Saint
Maud protekcją w necie może się pochwalić i nie jest ona absolutnie na
wyrost przez znamienitych autorów (z zasady krytycznie entuzjastycznych opinii) w tym przypadku wypowiadana. Kiedy trzeba Saint Maud w fotel z impetem wciska i kiedy należy usuwa
widzowi twardy grunt spod stóp, a przez cały czas intryguje i napięcie wysokie
utrzymuje. Wizualnie kapitalnie skleja gęsty mrok tła ze sterylnym charakterem
fasady, inaczej też spaja nowoczesne podejście do gatunkowej materii z
klasycznymi zabiegami posiadającymi rodowód szczególnie w dreszczowcach z lat siedemdziesiątych.
Ponadto obraz to zagrany koncertowo, a rola tytułowa gdyby pewnie nie dość
wciąż jeszcze niewystarczająco mainstreamowy charakter produkcji zespołu
wytwórni A24 (a może schiza na ekranie
nie ma fejmu i hajpu wśród członków Akademii?), to Morfydd Clark powinna być w czubie
faworytów do Oscara. Zgoda moja co do powyższych superlatyw i cech
charakterystycznych - zachwyt mój formą może mimo walorów wyeksponowania nie
gigantyczny, lecz względem treści (przefiltrujcie ją przez system osobistych przekonań!) to już naprawdę wielki. Jedna tylko uwaga na koniec,
że trudno mówić w tym przypadku sensu stricto o horrorze w hollywoodzkim rozumieniu
stylistyki, bowiem bliżej tej złożonej wypowiedzi filmowej ekstremalnie
mrocznego dramatu psychologicznego niż właśnie współczesnemu kinu grozy.
P.S. Dodam jeszcze (ostatecznie ostatni), że nie przeglądając zapisków to pamiętam iż we względnie nieodległym czasie takie dobre, bo niecodzienne dzieło grozą karmiące to oglądałem za sprawą głośnego The Lighthouse i dzięki Aronofsky’emu kiedy wpierw nakręcił sugestywny Black Swan, a ostatnio potwornie obłąkaną Mother!. To chyba jest znacząca rekomendacja. :)
piątek, 5 lutego 2021
Black Pistol Fire - Look Alive (2021)
czwartek, 4 lutego 2021
Wszystko dla mojej matki (2019) - Małgorzata Imielska
środa, 3 lutego 2021
News of the World / Nowiny ze świata (2020) - Paul Greengrass
Paul Greengrass co
oczywiste sroce spod ogona nie wypadł i jeśli bierze się za gatunek z którym do
tej pory nie był związany, to musiał naturalnie wiedzieć czym ryzykuje i jakie
wyzwanie na siebie przyjmuje. Western to ramy gatunkowe, ścisłe zasady,
produkcyjne rygory, kanon do zachowania zwyczajnie. Brytyjczyk z hollywoodzkim już
uznaniem poradził sobie znakomicie, dostosowując się do wymagań, nie wychodząc
poza surowe paradygmaty - wykonując kapitalną rzemieślniczo robotę, tak jak do
tej pory systematycznie przez cała karierę przyzwyczajał. Zatem niby nic co by
w kategoriach szoku ujmować, lecz trzeba zauważyć iż jego twórczość chyba po
raz pierwszy tak wyraźnie zeszła z inspiracji wydarzeniami autentycznymi,
stając się bardziej nomen omen opowieścią niż dotychczas praktykowanym
fabularyzowaniem dokumentu. Zaskakujące ponadto jest jednak także, iż nie
stworzył jak można by przypuszczać z doświadczenia (agent Bourne się kłania) westernu z brawurową akcją,
herosami profesjonalnie wyszkolonymi w ryzykownej sztuce zarabiania rewolwerem,
a zaproponował widzowi nostalgicznie wzruszającą duchową przypowieść o tożsamości
człowieka, przynależności i przywiązaniu, traumatycznych wspomnieniach i
trudnej drodze do względnego spokoju i równowagi. Piękną tak po ludzku,
uniwersalną historię osadzoną tylko stylistycznie w okolicznościach „dzikiego” Teksasu,
chwilę po zakończeniu wojny secesyjnej. News of the World to też świetne
zdjęcia, spektakularne panoramy i dynamiczny montaż, gdy przygoda z ospałej
ballady momentami gwałtownie przyspiesza. Także odrobina ckliwości, lecz więcej
surowych emocji i efekt mocno poruszający. Innymi słowy miłe dla oczu i duszy
filmowe zaskoczenie i w moich na przyszłość wyobrażeniach spora szansa na
rozwinięcie tego właśnie u doświadczonego reżysera nowo odkrytego potencjału.
P.S. Dodam że Tom Hanks jest taki jak to Hanks w każdej roli. Ekstremalnie charakterystyczny, a jednak maksymalnie autentyczny, a partnerująca mu smarkula naturszczykowato dobra. Stąd ta podróż pełna niebezpieczeństw wciąga, a postacie zyskują wyjątkową sympatię widza, któremu z głęboką empatią zależy by ich droga do oazy spokoju zakończyła się szczęśliwie. Ja przynajmniej się z nimi przez te dwie godziny projekcji mocno zżyłem i z dużym zaangażowaniem emocjonalnym ich losy przeżywałem.
wtorek, 2 lutego 2021
Jak najdalej stąd (2020) - Piotr Domalewski
Domalewski debiutem o mało nie pozmiatał i tylko od detali zależało by napisać iż zrobił najlepszy film w sezonie. Teraz ten utalentowany reżyser wchodzi z drugim filmem i ciężarem wielkich oczekiwań. Spieszę zatem donieść że gość daje rade, bo ma to czego brakuje wielu młodym reżyserom, którzy chcą kręcić o niedoskonałym (PRAWDZIWYM) życiu, ale nie czują klimatu i tylko powielają szablonowo stereotypowe przekonania, mając pretensje do nagród i uznania szarego widza. Tyle żeby być świetnym twórcą kina surowego, trzeba cholera czuć temat i nie pozować na przekonywanie, tylko bez ciśnienia dramatycznym życiowym autentyzmem emocjonalnie poszarpać. Tak było w przypadku Cichej nocy, podobny też jak mam wrażenie (są tacy którzy kręcą nosem) jest elementarny walor Jak najdalej stąd. Domalewski po raz kolejny zdaje się „od wewnątrz” rozumieć temat i posiada konieczną umiejętność przekazania za sprawą obrazu i dźwięku tkwiący w nim potencjał emocjonalny oraz szerszą społeczno-psychologiczną wymowę. Nie widzę potrzeby aby opowiadać o czym to historia - należy zwyczajnie zadać sobie trud i poszukać możliwości odbycia seansu. Wejść w projekcję bez mądrego oczytania i wszystkich opinii lansujących się w internecie speców od tego co powinien Domalewski, a co mógł sobie darować. Wbić z biegu w inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami fabułę i samemu przekonać się jaka w niej siła ogromna. Stąd aby dostosować się do wyartykułowanych wymagań i uniknąć kamieni krytyki zaznaczę tylko (bez popisów), że wszystko ma swoje odbicie w ludzkiej psychice, a kiedy ona od dziecka w trudnych warunkach wykuwana, to zarazem silna i słaba. Skóra twarda ale wnętrze często mięciutkie - ciężkie sytuacje motywują, te pozornie niegroźne załamują. Taki paradoks! Tyle na to biedne dziecko spadło, że nawet Atlas by nie uniósł. Sprawa relacji rodzinnych na odległość jest złożona i Domalewskiemu udało się tą złożoność prostymi środkami z robiącymi różnicę elementami realistycznej bajki o spełnieniu prostego marzenia przekazać. Bardzo szanuję - znacznie mocniej swoje uznanie pewnie wyrażą Ci którzy podobne epizody w swoim życiu zaliczyli.
P.S. Jest też jedna uwaga, którą zaraz na zamknięcie mędrkowania uznam za pozytywną. Taki minus ze wzruszającym potencjałem, którego istnienie może nieco mniejszych wrażliwców uwierać. To mania Domalewskiego by o jedną scenę za dużo do fabuły wciskać. Przedobrzył poprzednio, zapomniał się i tutaj. Chociaż tak jak to teraz zrobił, pięknie mnie wzruszyło i tak jak lubię na koniec w długim refleksyjnym milczeniu i mimo świadomości brutalnej prawdy z pozytywnym przeświadczeniem pozostawiło. Dziękuję więc że Domalewski sam dobrze wie czego potrzebowałem. :)
poniedziałek, 1 lutego 2021
Steven Wilson - The Future Bites (2021)
The Future Bites w wymiarze dźwiękowym przynosi świeży powiem powietrza, lecz nie wytycza żadnych przełomowo rozumianych nowych szlaków, natomiast w warstwie tekstowej (na ile zrozumiałem) świetnie w lirykach odnajdują się wibracje futurystycznego spojrzenia na najbliższą rzeczywistość zatopioną w obsesji konsumpcjonizmu. Album jest krótki, taki zwięzły że aż zbytnio skompresowany i myślę że tylko z numerami z The B-Sides Collection daje pełny obraz momentu w którym zastajemy obecnie Wilsona. Dziewięć programowych kompozycji wzbogaconych o trzy wyselekcjonowane numery z mini (Eyewitness, In Floral Green, Move Like A Fever) i wówczas czuję, iż po wybrzmieniu ostatniej nuty jestem syty, lecz po odpowiedniej przerwie mam ochotę ponownie zasiąść do odsłuchu. Nie będę ściemniać, że ta ścieżka i perspektywa rozwoju bardzo mnie u Wilsona cieszy. Mimo iż nie napiszę w tych okolicznościach że The Future Bites to krążek lepszy od dwóch ostatnich albumów czy też debiutanckiej perełki, to w żadnym stopniu nie czuję iż Wilson kit mi wciska, czy idzie w mainstreamową komerchę. On doskonale się odnajduje w takiej stylistyce i zapewne przy okazji więcej krążków sprzedaje - szczególnie kiedy miało to miejsce za czasów cholernie ambitnych projektów (Grace for Drowning, The Raven That Refused to Sing...). Nie mogę mu mieć za złe (bo niby dlaczego?), iż monetyzuje własny talent, tym bardziej kiedy zarzucenie mu pójścia na łatwiznę, tudzież poddanie się pokusie sławy nie wchodzi w grę. Jego granie wciąż posiada papiery na coś więcej niż wyłącznie radiową rozpoznawalność. To też taki rodzaj paradoksu, że Wilson oddalając się sukcesywnie od ramowych wytycznych rocka progresywnego, obecnie zdaje się intensywniej rozwijać niż było to za czasów eksperymentowania rozbudowanego o pierwiastek jazzowy. The Future Bites pulsuje kapitalnym funkowym groovem, nosi z dumą znamiona synthpopowe, ponadto urzeka nastrojowością i trip hopowymi bitami oraz nie wstydzi się też pójść w stronę beatlesowskiej przebojowości. Ktoś inny zapewne wrzucając tak różne składniki do jednego wora wytrząsnąłby z niego irytująco nieskładny chaos. Na szczęście Wilson nigdy nie był i wierzę że nigdy nie będzie kimś innym.