środa, 24 lutego 2021

Amorphis - Elegy (1996)

 


Uprzejmie donoszę że sprzeciw wnoszę co do miejsca w którym obecne wcielenie stylistyczne Amorphis zakotwiczyło i nie zmienią tego przekonania nawet te sporadyczne sytuacje, kiedy nośny potencjał dzisiejszych przebojów grupy na moment moją rozszarpywaną kulturalnym dobrostanem uwagę przyciągnie - po czym błyskawicznie tracę jednak zainteresowanie tym co jeszcze przed chwilą całkiem cieszyło. Raz że bez względu na pełny profesjonalizm z jakim Finowie podchodzą do własnej misji krzewienia ojczystej kultury stał się zwyczajnie nudny, dwa że właśnie pisanie albumów odbijanych jakby od sztancy nie stanowi nawet w najmniejszy sposób atrakcji, kiedy wokoło sporo nuty świeższej i znacząco bardziej intrygującej. Przyznaję że mam oczywiście swoich "amorphisowych" faworytów z czasów wokalnego zaangażowania obecnego frontmana, ale są to pojedyncze krążki lub nawet kompozycje. Kiedy jednak idę w Amorphis to w towarzystwie przede wszystkim albumów z końca najtisów i przełomu wieków, a do Elegy to już mam wówczas stosunek mimo że przerywany, to w tych momentach intymności niezwykle bliski. W pamięci siedzą konkretne wydarzenia i sytuacje powiązane z towarzyszeniem mi podczas ówczesnej, dalekiej już potwornie ówczesności. Walkman i taśma z Elegy wszędzie tam gdzie szedłem lub biegłem. Elegy na śniadanie, po obiedzie i przez połowę wieczora. Na zmianę z równie cenionym lecz o sznycie brutalniejszym Tales from the Thousand Lakes. Elegy wydana dwa lata po powyżej przywołanym robiła wrażenie płyty cholernie odważnej, bowiem już bez większych sentymentów przerzucającej nazwę grupy ze stylistyki death metalowej do miejsca które mogło wynieść zespół na zdecydowanie wyższą orbitę rozpoznawalności, lub tracąc przychylność mocno przywiązanego do gatunkowych formuł środowiska death metalowego, skazać Finów na niebyt. Z obecnej perspektywy nic strasznego się jednak nie wydarzyło, a Ci co odpadli zostali zastąpieni tymi co się zainteresowali. Muzyka też mimo przeobrażenia nie wydaje się aż tak radykalnie różna i tylko boli że nic więcej w zasadzie po tym przełomie w obrębie charakterystyki dźwięków ekipa z Helsinek nie wymyśliła. Elegy jest więc zasadniczo początkiem końca przyciągającej uwagę ewolucji, a mogła być jak myślę dużo bardziej inspirująca, a nie tylko stabilizująca. Jej siła tkwiła wówczas w artystycznej nieoczywistości, bez względu na korzystanie z folkowych inklinacji, które po prawdzie mogło i może nawet zostało uznane za dość banalne. Jej moc była bowiem na tyle brutalnym brzmieniem podszyta, ze te wszystkie klawiszowe tła jej nazbyt nie rozmywały. Klimat tym samym uzyskany wciągał, a aranżacje pobudzały. To co dzisiaj nagrywają, a co wprost wywodzi się ze ścieżki na którą w owym czasie wkroczyli, tylko produkcyjną mocą i sznytem refrenowym pobudza. Poza tym jest wydmuszką niestety.

P.S. A gdyby... gdyby zamiast w potęgę brzmienia uciekli w potęgę aranżacji i rozwinęli rockowy model z Tuoneli i Am Universum? Mogliby teraz być wśród moich faworytów. 

wtorek, 23 lutego 2021

Sentenced - Down (1996)

 


Od wielkiego dzwonu wracam do towarzystwa Sentenced i to chyba mój błąd, gdyż zawsze miło skoczyć w przeszłość do lat młodości, kiedy z nieporównywalnym dzisiejszemu entuzjazmem odkrywałem kolejne nowe fascynujące formacje. Szczególnie przyjemne jest rzecz jasna, gdy odsłuch dawno nie odtwarzanego krążka oddziałuje głęboko na pamięć i sentymentem milusio karmi, jak jeszcze radośniej, gdy ten powrót do tytułów z przeszłości także i dzisiaj od strony czysto muzycznej potrafi chociaż przez chwilę na nowo porywać. Taki właśnie jest Down pod względem szczególnie ożenienia stylu zapoczątkowanego na Amok, z jeszcze większą melodyczną chwytliwością, która zawitała do muzyki "smutnych" mieszkańców północnej wraz ze zmianą na stanowisku wokalisty. Nie będę kręcił (pisze natychmiast wprost), iż uważam że Ville Laihiala ze swoją charakterystyczną wysiloną manierą nie godzien jest być stawiany na tym samym poziomie co Taneli Jarva. Dzieli gości sporo - od naturalności uzyskiwanego zachrypnięcia, po prezentację sceniczną, gdzie wszystko w zasadzie przemawia na korzyść wówczas już byłego frontmana. Ale... he he jest jedno ale - no no, przecież mrocznym młodym damom pewnie Ville był wtedy w stanie skuteczniej zmiękczać kolanka, więc może nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i Jarva ułożył sobie swoją karierę tak jak chciał, a nie dostosowywał się do może nie rewolucyjnych, ale znaczących zmian stylistyki Sentenced. Nie wiem co się obecnie z gościem dzieje, ale pamiętam że zapomnieć przez kilka ładnych lat o sobie nie pozwolił, a to co nagrał z The Black League na dwóch kończących karierę albumach do dzisiaj uznaję za nutę co najmniej intrygującą. Wracając jednak do sedna, to też Laihiala plamy na Down nie dał i nie twierdzę że zdarzyło mu się aby później zawiódł. Zwyczajnie do barwy jego wokalu należy się przyzwyczaić i nie rozgrzebywać mankamentów, a skupić się na jego walorach. Tym bardziej że Down jako zbiór kompozycji jest krążkiem wyśmienicie definiującym czym jest dobry bo dynamiczny melancholijno-depresyjny heavy metal w wykonaniu ekip z Finlandii. Mam tu oczywiście na myśli te metalowe ekipy, które korzystając z dobrodziejstwa melodyjnych fraz i formuły zwrotka refren nie przestały jednocześnie grać względnie ciężko czy nawet brutalnie. W moim przekonaniu Down to najwyższa forma w jakiej słuchacz Sentenced może zastać, a w mojej pamięci pozostają wryte pierwsze kontakty z albumem, kiedy kapitalne intro i każdy kolejny elektryzujący numer z mnóstwem świetnych riffów dostarczał patyczakowi przechodzącemu z wieku pacholęcego do dorosłego masę pobudzających wrażeń. Uważam więc że powinienem częściej puszczać sobie Down - chociażby po to by poczuć się młodszym. :)

poniedziałek, 22 lutego 2021

Locked Down / Skazani na siebie (2021) - Doug Liman

 

Łapiemy bieżący temat i korzystamy zamaszyście z wyobraźnią z fabularnego potencjału ”lokdałnu”. W brytyjskim wydaniu, z perspektywy jednej pary (która nota bene nie jest już oficjalnie parą) - „pary” mieszkającej w Londynie, która zmaga się z uniwersalnym dzisiaj problemami relacji partnerskiej. „Pary” zamkniętej 24/h w czterech ścianach i wszystkimi toksyczno-traumatycznymi wydarzeniami zawodowymi, które wbijają się w to nienaturalne obecnie życie za pośrednictwem łączy internetowych. Ludzie wariują pod wpływem okoliczności, przeżywają gigantyczne osobiste tąpnięcia radząc sobie słabo z wyzwaniami. Oglądam i się nieźle bawię, zadając sobie pytanie z punktu widzenia własnego doświadczenia - czy to nie jest zbytnio na poziomie scenariusza przeforsowane tudzież przerysowane? W sumie nie wiem czy to istotne, bowiem jak nadmieniłem dobrze się tą obyczajową tragikomedię ogląda, gdyż raczej przeintelektualizowanego nudziarstwa reżyser oszczędził i sama robota aktorska to wysokiej klasy warsztatowa biegłość. Jestem zatem za i nie zgłaszam większych pretensji, choć nie było to przeżycie filmowe jakichś okazale wysokich lotów. Dobre kino, żadne dzieło, ale polecam jako terapeutyczną rozrywkę lub rozrywkową terapię. 

P.S. Jak uatrakcyjnić kameralną dramę? Wstrzyknąć jej do krwiobiegu nieco zwariowany wątek sensacyjny i tym samym dodając dynamice (z początku puls był słaby) koniecznej adrenaliny, patrzeć jaki będzie efekt finalny tegoż eksperymentu. Taki miał pomysł scenarzysta, taki projekt sfinalizował reżyser. Całkiem przebiegłe z nich dranie. :)

niedziela, 21 lutego 2021

Pearl Jam - Vitalogy (1994)

 


Trudno mówić abym był wyjątkowo lojalnym fanem Pearl Jam(u), kiedy odkąd zrobiłem pierwsze odsłuchy dwójki żaden kolejny album jankesów nie wszedł w moim przekonaniu na poziom tandemu krążków startowych, a rozpoczęta już wówczas w roku 1994 na dobre transformacja w obrębie charakterystyki melodyki nigdy mnie do siebie w stu procentach nie przekonała. Stąd kiedy ta legendarna ekipa zaczyna promocję kolejnego polskiego gigu od zaj****** kosmiczną ceną wejściówki, to szybko godzę się z faktem iż nigdy największych evergreenów na żywca nie usłyszę. Vitalogy odbieram obecnie jako ostatni album który siedział jeszcze (choć jedną już tylko nóżką) w kapitalnym przebojowym szlifie i choć (jak już mam nadzieję wyraźnie zaznaczyłem) kompozycje z Vitalogy w ogólności tylko częściowo pachną debiutanckim Pearl Jam(em), to na tle tego wszystkiego co nagrali w przeciągu kolejnych lat wyróżnia się klasycznym podejściem do popem stuningowanego grunge'u. Jedyną stałą zawsze pozostawały u nich nagie emocje, a zawdzięczali to raz dramatyzmem przesiąkniętym aranżacjom, dwa wokalnym możliwością Veddera, a później jeśli idzie o warstwę instrumentalną surowym korzystaniem nawet z folkowych inspiracji, to ja z pełnym przekonaniem dialog nawiązywałem i nawiązuję wciąż z płytami z lat 1991-1994. Vitalogy jest w tym towarzystwie naturalnie na ostatnim stopniu pudła, ale w porównaniu z pozostałymi pozycjami w dyskografii (uwaga, nie twierdzę że ich fani są głusi - to ja mogę być pozbawiony odpowiednio wrażliwego słuchu) właściwie na wszystkim wzwyż rządzi programowa monotonia. Innymi słowy w przypadku Pearl Jam zanurzam się wyłącznie w retromanii, wznosząc mimo wszystko wciąż żarliwe modły by kiedyś jeszcze mnie zaczarowali. Póki co trzy ostatnie albumy tylko fragmentarycznie były w stanie to uczynić - ale o tym już w ich "reckach" pisałem. Dziękuję zatem za chwilową uwagę. :)

sobota, 20 lutego 2021

...And Justice for All / ...I sprawiedliwość dla wszystkich (1979) - Norman Jewison

 


W spółce Jewison/Lewinson ten mało chyba dzisiaj znany sądowy komediodramat został nakręcony. Obraz ze sporym wówczas przebojowym potencjałem, bo Al Pacino już wtedy w propozycjach ról mógł przebierać, a tematyka na tyle uniwersalnie atrakcyjna, że nie dziwi iż oscarowo nawet swoje triumfy święcił. Film już ponad czterdziestoletni ale z pewnością w treści merytorycznej aktualny, bowiem zawsze najsłabszym ogniwem każdego systemu i epoki są ludzie - obarczeni masą wad i słabości. Różnie przez życie doświadczeni, inaczej na okoliczności reagujący, z większym lub mniejszym do siebie dystansem, z ego ogromnym lub jeszcze bardziej gigantomanią spaczonym. Branżowe (środowiskowe) piekiełko i ofiary bezdusznej sądowej machiny - świat  absurdów bezpośrednio wpływający na śmiertelnie poważne reperkusje w życiu maluczkich. Ponadto może w sposób nieco przerysowany lecz tym samym sugestywnie i wciąż żywo uwypuklone zostały kluczowe kwestie interesów i układów. Nie zakładam nawet iż tak nie jest też współcześnie, myślę że tak będzie zawsze, a środowisko prawnicze nie jest w tym wyjątkiem, bo tym bardziej na pokusy systematycznie jest narażone. Chce przez to też powiedzieć, że Ameryka daleko, lata siedemdziesiąte przeszłością, ale temat żyje - pulsuje i w przypływie większej intensywności konkretnych przykładów prymatu interesu nad etyką opinię publiczną bulwersuje. Tutaj w po części dramatycznie analitycznej, po części rozrywkowej fabularnej formule na taśmie filmowej problematyka zarejestrowana. Kategorycznych ocen względem autentyzmu nie mam mimo wszystko zamiaru ferować, gdyż co ja tam o tych układzikach w świecie wielkich ambicji wiem i swoją drogą zbyt mocno polityczna to obecnie materia, ale śmiało mogę napisać że film dobry, nawet mając na uwadze charakterystyczne przywary kina sprzed lat. Te techniczne niedopracowania posiadają też swój urok, ale myślę również że obecnie któryś z młodych obiecujących reżyserów przeprowadziłby przez temat jeszcze ciekawiej niż niegdyś spółka Jewison/Lewison. 

piątek, 19 lutego 2021

The Dig / Wykopaliska (2021) - Simon Stone

 

Od początku rzuca się w oczy specyficzny montaż z krótkimi aczkolwiek bardzo poetyckim cięciami oraz szczególna w swojej charakterystyce praca kamery z ręki. Ciekawa perspektywa kadrowania z pływaniem kamery w dostojnym ruchu, która myślę wypływa z fascynacji unikalnym stylem kadrowania Emmanuela Lubezkiego, wykorzystanego w ostatnich jak dotąd w filmach Terrenca Mallica i wpływającego tutaj bezpośrednio na charakter nowej produkcji Simona Stone’a. Inspiracja owa sprawia u Stone’a jednak wrażenie bardziej powściągliwie (w sensie oszczędniej) stosowanej metody i tym samym narracyjnie szczęśliwie siedzi w konserwatywnym przekonaniu, iż obrazowy dźwięk i pięknie umuzykalnione kadry, wraz z czytelnym przekazem potrafią klasycznie urokliwie historie przedstawić. Arcysmutny to film o przemijaniu i uczuciach towarzyszących pozostawianiu po sobie wspomnień oraz historii zaklętej w przedmiotach. Świadoma reżyseria, dystyngowane aktorstwo, poruszające losy bohaterów, pełne szacunku ludzkie relacje, melancholijne spojrzenia, wysublimowane uczucia i emocje we wzruszającej oprawie. Piękny film wyłącznie dla wrażliwego widza, co nie oznacza iż stanowczo odradzam z nim kontaktu osobom jałowym emocjonalnie, bowiem kropla drąży skałę. Zniechęcam jednak usilnie osobników uczulonych na "lawendowo-naftalinowy" zapaszek. ;)

czwartek, 18 lutego 2021

Aktorzy prowincjonalni (1978) - Agnieszka Holland

 


Z jednej strony pięknie niedzisiejsze kino - bogate intelektualnie kino swoich czasów, kiedy polski film był zaangażowany i co istotne radził sobie z cenzurą władzy, dzięki przenikliwym i rezolutnym artystom i ich błyskotliwym koncepcyjnie podstępom. Dla widza świadomie spostrzegającego rzeczywistość z punktu widzenia historycznego i uważnie obserwującego polską mentalność w obliczu konfrontacji z wrogiem z obcego, ale i własnego łona, także współcześnie bez znacznego wysiłku poddający się właściwej interpretacji. Jedno w nim to sposób filmowania, znaczy montaż i cięcia oraz głębia psychologicznej analizy. Drugie specyfika gry aktorskiej opartej również na odnalezieniu się w zamieszaniu scen grupowych. Widowisko pozornie chaotyczne, lecz tym samym zasługujące na przymiotnik naturalne. Mimo że osadzone w konwencji kina moralnego niepokoju, to jednak myślę że na swój osobny sposób bezpretensjonalne, bo przecież do bólu autentyczne. Oglądam z wypiekami na twarzy, niczym bym obserwował dokument z życia nagrywany podczas rzeczywistych rozmów i dyskusji. Cholernie mądre kino, tylko jak już zauważyłem z pozoru chaotyczne i konteksty użyte wymagające - czasami nieco trudne, bo niby archaiczne, już tak odległe, a jednak obecnie paradoksalnie znów palące. Kino jednakowoż traktujące w miarę zrozumiale o aktualnych nie wyłącznie wówczas realiach politycznych i egzystencjalnych - funkcjonujących w złożonym systemie naczyń połączonych. Kino rozbudowane wielokierunkowo znaczeniowo (życie społeczne, polityczne, artystyczne - także historyczne uwarunkowania) i jednocześnie analitycznie skupione przede wszystkim na samym indywidualnym człowieku. Od wielkiego zbiorowiska ludzkiego w sensie społeczeństwa do znacznie mniejszych skupisk, w których najwyraźniej widać małe dramaty jednostek funkcjonujących w stałym konflikcie pomiędzy tym co jest w ustroju wymagane, a co świadomej i krytycznie myślącej osobowości moralność i własne przekonania podpowiadają. Ponadto leje się obficie wóda i idą równo z dymem fajki - te tak właściwe atrybut czasów, stanowiące lek na nerwy i frustrację! Aktorzy prowincjonalni podsumowując to ważna kameralna rozprawa, śmiertelnie poważne symboliczne kino, ale trochę w tym konkretnym anturażu miejsca (jak tak patrzę z perspektywy czasowej) też chwilami (przepraszam za porównanie) górnolotny archetyp kabaretu Olgii Lipińskiej. ;)

P.S. Jak pisałem to się trochę przez wysiłek intelektualny spociłem. :)

środa, 17 lutego 2021

Evergrey - Monday Morning Apocalypse (2006)

 


Newralgiczny moment w karierze Evergrey - obecnie nawet jeszcze bardziej ewidentnie zauważalny epizod z dużo bardziej przyjazną radiowym stacjom stylistyką. Szlifem znacząco mniej dark metalowym, choć wciąż bardziej heavy niż popularnorockowym. Wówczas w konstrukcji numerów sprowadzony do uproszczenia formuły i będący próbą odrzucenia ekstatycznego patosu na rzecz bliższej uniwersalnym trendom zwięzłej rockowej maniery. To już na Monday Morning Apocalypse nie był wspomniany dark heavy metal, czy innymi słowy (dla życzliwych grupie) mroczny progresywny dark metal, tylko po prawdzie względnie ascetycznie jak na spektakularne możliwości ekipy Toma Englunda zaaranżowany i zaskakująco interesujący heavy rock w formule zwrotka-refren-czasem solóweczka. Słucham teraz i rodzą się we mnie dwie konfrontacyjne z pozoru tezy ocenne, że częściowe oswobodzenie z pseudo orkiestracji i wbicie w ich miejsce całkiem zgrabnej, nawet futurystycznej fragmentami elektroniki oraz zarzucenie w ogólności atmosfery przesadnie podniosłej na rzecz konkretnej riffem gitary rytmicznej i basu chłostanej rytmiki, dało efekt świeży i przyzwoicie na przyszłość rokujący. Z drugiej jednak, szczególnie gdy dociekliwie przeanalizuję konteksty, w tym zwłaszcza skonfrontuję względnie surową teksturę kawałków z Monday Morning Apocalypse z całym przyszłym dorobkiem Szwedów, to mam wrażenie iż ciekaw jestem gdzie by byli dzisiaj gdyby z przekonaniem poszli scieżką z 2006 roku, ale mam też świadomość iż Evergrey rozbudowany klawiszową i melodyjną emfazą spełnia się estetycznie na scenie znacznie lepiej i dla wielu oddanych miłośników jest wówczas po prostu pełnowartościowy. Stąd będąc jak wielokrotnie dawałem do zrozumienia dość labilnym ich fanem pokornie stwierdzę, iż grają dzisiaj przede wszystkim dla tych fanów którzy kochają ich właśnie za ten nie do końca mnie na dłuższą metę ekscytujący majestat.

P.S. Żeby była jasność, bo jak riffem dosadnie ożywić tutaj potrafią, to tak samo wciąż prostotą środków w balladzie, oczy słuchaczowi załzawić. 

wtorek, 16 lutego 2021

Serpico (1973) - Sidney Lumet

 

Serpico, czyli w odświeżającym pamięć wydaniu gruby klasyk na ekranie. Mocarny obraz rozpoczynający się przy przeszywających dźwiękach syreny ambulansu - od sceny klamry, sceny podsumowującej ten kultowy dramat policyjny Sidney Lumeta. To właśnie tą bodaj główną rolą zagraną tuż po przełomowej kreacji w Ojcu chrzestnym na dobre Alfredo James Pacino rozpoczyna wielką karierę - ona i kolejne pozwalają stać się Pacino niemal błyskawicznie ikoną hollywoodzkiego kina. Archetypiczna z dzisiejszej perspektywy kreacja - historia starcia młodzieńczych naiwnych ideałów z brutalną rzeczywistością korupcyjnego bagna. Oparta na autentycznych wydarzeniach i realnie istniejącym Franku Serpico, wykorzeniającym korupcję i płacący za swoją bezkompromisową odwagę wysoką cenę. Napompowanego ideałami, teoretycznym mieleniem gębą w akademii policyjnej męczennika nazywanego Paco, traktowanego protekcjonalnie przez stare wygi doświadczeniem w bezczelności zahartowanych. Frank dla nich to typowa kula u nogi starająca się jakąś tam nic nieznaczącą uczciwością w pełnieniu służby zaburzyć fantastycznie funkcjonujące status quo pomiędzy półświatkiem kryminalnym, a stróżami ładu i porządku - więc zrozumiała ich wobec usuwającej spod nóg grunt sytuacji panika. Można by w tym miejscu idąc za ciosem rozpisywać się nad wszelkimi walorami filmu Lumeta, przybliżyć przy tym smarkaczom nie znającym legendarnego obrazu szczegółowy zarys fabuły, ale jest przecież tyle detalicznych opracowań tego dzieła, że nie widzę powodu by powielać coś co było już lepiej zrobione. Dodam tylko od siebie, że jak dziś patrzę na produkcje podobne tej, to myślę że ten klimat kina lat siedemdziesiątych wymiata i jest niepodrabiany. W tym przypadku rządzi nowojorska metropolia, a w niej tygiel emigracyjnego bogactwa nacji i obezwładniająco dołujący obskurną infrastrukturą klimat rozkładu miasta mnóstwa szans i tyluż też dramatycznych upadków. Ten rozgrzewający krew sznyt ówczesnej jankeskiej kinematografii - zahartowanych życiem wielkomiejskiej ulicy straceńców, bądź też pędzących radiowozów, gigantycznych z dzisiejszej perspektywy krążowników szos czy filmowania pościgów z wysokości zawieszenia i obowiązkowego pisku opon podczas pokonywania zakrętów. Klimat totalnie surowy - brudny, brutalny, też oczywiście na swój sposób kręcony archaicznie technicznie, ale za to bogaty autentycznym scenariuszem i aktorstwem bez wątpliwych jakościowo, często nadmiernych kombinacji. 

poniedziałek, 15 lutego 2021

Promising Young Woman / Obiecująca. Młoda. Kobieta. (2020) - Emerald Fennell

 

Zaiste całkiem oryginalna to produkcja. Ni to od początku do końca lajtowy romansik, ni to czarna komedia, ni to też tym bardziej moralitet bądź szablonowy thriller z zemstą w roli głównej, bowiem króluje tu ogólnie dość swobodne pomieszanie tych gatunków, więc może miłośników czystości stylistycznej odrzucić. Także mnie, mimo że niecodzienne podejście do tematu też sobie cenię, to tutaj miałem pewne obiekcje by w jednoznacznie entuzjastycznym tonie opowiedzieć się za. Temat nosi w sobie znamiona absolutnie dalekie od żartu, a sposób zarówno wizualny jak i merytoryczny jego prezentacji mógłby to sugerować, lecz pod fasadą z słodziutkiego pastelowego anturażu jest też spore napięcie i właściwy dla charakteru historii przejmujący smutek. On tkwi niczym drzazga w duszy tytułowej bohaterki, wpływa na jej stan emocjonalny, charakter obecnego życia i wreszcie na podejmowane działania. To wbrew otoczce naprawdę przejmujący obraz rozpaczy i ten kamuflowany, aczkolwiek mocno pulsujący dramatyzm jest i jest inny od takich jakie wielokrotnie oglądałem, stąd summa summarum był w stanie mną wstrząsnąć, a poszukiwanie przez Cassie równowagi wzbudziło moją ogromną dla niej empatię i spowodowało głębokie zżycie się z jej postacią. Tym samym niezwyczajność formuły zeszła na plan dalszy, dziwaczny charakter pozostał wyraźny, jednak stracił znaczenie na rzecz samej tragicznej historii i wyjątkowej kreacji Carey Mulligan - z tym jej zmysłowym niskim głosem i uroczą mimiką. Brawa dla jednej z moich aktorskich ulubienic, brawa także za pomysł ze smutnym finałem (chociaż nie musiało się to tak kończyć!) i za taką jedną scenkę przed lustrem, jak myślę nawiązująca do Jokera z Phoenixem. Brawa za film dostrzegalny - niezaprzeczalnie się wyróżniający.

P.S. Carey jest u wschodzącej gwiazdy amerykańskiej reżyserii (jak widać po reakcjach krytyki) wyborna, ale dla mnie numerem jeden pozostaje wciąż jako Jean Berkey z coenowskiego Inside Llewyn Davis.

niedziela, 14 lutego 2021

Bez znieczulenia (1978) - Andrzej Wajda

 

Dramatyzm poszczególnych, wypchniętych z równego szeregu scen robi wielkie wrażenie, a aktorstwo nawet jeśli jest w nich mocno teatralnie archaiczne, to do jasnej cholery w moim przekonaniu w tych miejscach odnajduje się znakomicie. Mam tutaj na myśli te wszystkie fragmenty z podsycanymi emocjami, natomiast między nimi narracja płynnie łączy poszczególne uczuć natężenia i doskonale ukazuje złożoność opowiadanej historii. To nie jest suche przedstawianie kolejnych faktów, lecz soczyste filozoficznie i autentyczne psychologicznie jak się wydaje relacjonowanie zachowań człowieka w obliczu sytuacji wymagającej zachowania rozsądnego emocjonalnego dystansu i inteligentnej rozwagi. Choć Wajda nie pochyla się nad każdym z drobiazgów w zaburzonych relacjach bohaterów i nie próbuje wejść w rolę terapeuty, jako świetny analityk i znakomity twórca filmowej sztuki potrafi celnie skupić się na kwestiach ważnych i ważniejszych. Dodaje do wartości treści także pierwiastek intelektualnego spojrzenia na sytuację, innymi słowy myślę że stara się ukazać prymat wartości wymiaru duchowego związku nad kwestią realizacji potrzeb podstawowych - mieszkanie, samochód, ogólnie byt materialny. Rozumiem że takie moje spojrzenie i próby tak pretensjonalnie ambitnego ubrania refleksji w słowa wiąże właśnie z charakterem spostrzegania specyfiki merytorycznej scenariusza i praktycznej warsztatowej pracy. Gdyby coś, mogę jednak alternatywnie napisać że On (Redaktor) był zainteresowany własnymi ambicjami i zakochany w sobie, a Ona (Redaktorowa) była rozpieszczana materialnie i porzucona emocjonalnie. Dlatego to jebło, a Wajda niepotrzebnie podsyca polityczne konteksty i oczami bohatera spostrzega i umysłem jego rozbija na atomy to, co jest przecież proste. To film straszliwie intelektualny i potwornie nadymany perspektywą Pana Redaktora. Niby widz Redaktora rozumie i sympatię w jego stronę kieruje, ale ten bezpośredni i zimny stosunek do sprawy Pani Redaktorowej nie jest pretensjonalnym, a przez to wydaje się znacznie bardziej prawdziwy - szczególnie gdy coś w niej zaczyna pękać, a jednak nie rozkrusza się ostatecznie. Ciekawe czy o to Wajdzie chodziło i taki efekt w zamierzeniach chciał uzyskać? Dwie perspektywy mam, tą która powinna naturalnie zjednać moją sympatię i ta druga zasługująca w oczywisty sposób na pogardę. Dziwnie ta zimna bardziej mnie przekonuje. 

P.S. Dwufazowa scena finałowa - pięknie oddająca groteskowość sytuacji, straszliwy cynizm prawniczy i zamykająca ją prawda o każdego człowieka wobec starcia z bezdusznym systemem bezradności. 

sobota, 13 lutego 2021

Serj Tankian - Elect the Dead (2007)

 


Nielichy czas minął odkąd Serj Tankian dał mi wielką nadzieję, że pomimo zamilknięcie System of a Down jego niepodrabialny styl interpretacji wokalnej będę mógł systematycznie usłyszeć, tym razem w konstelacji solowej. Niestety niespokojny duch wokalisty, a przede wszystkim zaiste jego nieszablonowe zainteresowania i odnajdywanie natchnienia w obrębie sztuki poszukującej, tak jak na Elect the Dead wręcz z nawiązka moje oczekiwania zaspokoiły, to już w kolejnych odsłonach mocno cierpliwość mą na próbę wystawiły. Pokrótce Imperfect Harmonies (2010) oraz tym bardziej Orca (2013) ze swoim penetrowaniem okolic około i wręcz w pełni symfonicznych nie trafiły w preferencje osobnika o zbyt mało wysublimowanym guście, abym mógł je docenić (a dziwnie Mondo Cane Pattona łyknąłem). ;) Natomiast jedynie Harakiri (2012) to był strzał idealnie wpasowujący się w wymagania i teraz kiedy na starcie 2021 roku pisząc tekst w temacie debiutu solowego podsłuchuje co tam Serj ma wydać na nadchodzącej epce, a co pierwotnie miało zasilić track listę powrotnej płyty jego macierzystej formacji - a nie zasili bo... zapytajcie samych bohaterów tego przykrego zamieszania, ja jestem smutny tak po prostu. Rozprawiając o tej sytuacji może więcej łez wyleję kiedy zapowiadana Elasticity ujrzy światło dzienne, teraz zamiast o przyszłości będzie o przeszłości i jak dotąd najlepszym w mym przekonaniu materiale sygnowanym nazwiskiem Tankiana. Wówczas w 2007 roku Elect the Dead był fantastyczną wyprawą w niby znane rejony folkowej egzotyki ożenionej z gitarowym ogniem i całkiem też ciekawym produktem popkulturowym. Bowiem popularność Tankiana była wielka, a muzyka którą nagrał wielce ambitna, jak i kapitalnie osadzona w klimatach na jakie czekali osieroceni fani System of a Down. Tak samo jak w tekstach słychać było wciąż żywe zainteresowanie wokalisty kwestiami społeczno-politycznymi, tak dźwięki jak i otoczka wizualna aspirowały do miana sztuki wysokich lotów. Połączenie ducha i materii, zaangażowania praktycznego i intymnej refleksyjności - znakomicie zaaranżowane i pomysłowo słuchaczowi sprzedane. Nie ma tutaj ani grama oczywistości w typowym ich rozumieniu, każda kompozycja zawiera w sobie ducha specyficznej wrażliwości Tankiana, jak i jest silnie osadzona w estetyce formacji w której składzie na popularność sobie zapracował. Jednak mimo zbieżności jest to album osobny i mnie trudno sobie wyobrazić by z łatwością mógł w tej formule stanowić naturalne rozwinięcie stylu System od a Down, gdyby następczyni Mezmerize/Hypnotize miała wtedy powstać. Nie chodzi o większą ich melodyjność czy wycieczki w quasi orkiestracyjne aranże, a o charakter - niezwykle dojrzały muzycznie, bez ograniczeń formuły i ponadto rozbudowany o nawet poukrywane pierwiastki psychodeliczne, a przez to barwniejszy od propozycji SOAD. Szanowałem od początku, a teraz z perspektywy czasu darzę wielkim uczuciem.

piątek, 12 lutego 2021

The Dead Daisies - Holy Ground (2021)




Skąd u mnie zainteresowanie stosunkowo mało popularną grupą, która rzeźbi sobie od zaledwie ośmiu lat w stylistyce, która z kolei to swoje największe triumfy święciła kiedy nawet ja, człowiek ponad czterdziestoletni do snu wysłuchiwałem matczynej kołysanki, zamiast gitarowej lawy być spragnionym? Klasyczny, może nie dosłownie archaiczny, bo w tej nucie jest żywioł, nie starczy uwiąd, ale jednak taki rock dla dziadków lub dla nielicznych smarkaczy, którzy urodzili się nie w tej epoce w której powinni. Nie jest to też ekipa bez nazwisk, bo tu są same wielkie nazwiska - znaczące dla gatunku w owych złotych czasach wiele, jak i tych którym zawdzięczać można względny renesans retro młócenia. Jest ich cała litania - jak na te kilka lat wręcz imponująca. Dzisiaj jednak obok założyciela, czy też inspiratora idei w osobie Davida Lowy'ego skład uzupełnia Doug Aldrich, Tommy Clufetos i ten którego debiutująca obecność właśnie na Holy Ground zmobilizowała mnie do zapoznania się z dźwiękami granymi przez The Dead Daisies. Glenn Hughes przyszedł i myślę wszystko co powinno na lepsze się zmienić w muzycznym obliczu grupy się zmieniło. Nie od dziś twierdzę że Hughes współczesny nie ma nawet odrobiny mniej pary od Hughesa sprzed lat, a nawet więcej - on teraz może mieć wszystko gdzieś i grać jak tylko mu się żywnie podoba, bez konieczności podporządkowywania się innym wielkim nazwiskom z mlekiem i miodem płynącej ery hard-rocka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. To słychać na każdym krążku jaki ten skubaniec zmontował w ostatnich nastu latach. Bez względu z kim, na jakich zasadach - wszystko porywa, z butów wyrywa! Jeśli ktoś ma inne zdanie to zazdrości mu werwy, talentu i wyczucia chwili. Dzięki niemu przede wszystkim (nie wierzę by było inaczej) Holy Ground ma to coś, coś to co karze przytulić krążek do starego serducha i wyśpiewywać soczyste refreny, energetyczne partie na powietrznym wiośle imitować. I nie wiem na ile bohater tej akcji ma zamiar zacumować w tej zatoczce, bo wiem (czytałem) że będzie nowa płyta Black Country Communion i inne zobowiązania zapewne też czas mu wypełniają. Jak będzie to się będę radował i tyle. Świetne granie - śpiewam sobie, udaje że gram. Mniam! :)

P.S. Sorki że tylko o Glennie było to pitolenie.

czwartek, 11 lutego 2021

Bruce Dickinson - The Chemical Wedding (1998)



 
Accident of Birth i The Chemical Wedding dzieli (jeśli internet się nie myli) zaledwie szesnaście miesięcy i w równym stopniu oba albumy praktycznie nic nie różni, jak różni wręcz wszystko. W tym zdaniu logiki brak tylko pozornie, wystarczy że do odsłuchu obydwu zaprzęgnie się doświadczenie kontaktu z solowymi płytami najsłynniejszego wokalisty Iron Maiden, jak i osłuchanie w całej bogatej przede wszystkim w produkcje Żelaznej Dziewicy twórczości Dickinsona - wszystko w kontekście bieżącej wówczas popularności metalu obficie synkopowanego. Co ty człowieku chcesz tu udowadniać? Zapewne takie pytanie się rodzi, lecz jak arogancko rzeknę, tylko u tych osób które do moich powyżej zasygnalizowanych próśb się nie przychylą, bowiem naturalnie brak im jednej lub co gorzej której z dwóch konieczności. :) Czczego gadania tu nie będzie - już argumentuje, po raz kolejny w zawartość dwóch najlepszych jak dotąd solowych albumów Dickinsona się wkręcając. Za pierwszym świadczy od razu wychwytywany charakterystyczny rytmiczny kręgosłup kompozycji, w którym motoryczna praca basu (Eddie Casillas) i gitary rytmicznej (Adrian Smith/Roy Z) podpowiada ślad którym podąża perkusyjny drive Davida Ingrahama. Ponadto co oczywiste jedyne w swoim rodzaju zaśpiewy głównego bohatera całego zamieszania i melodie, niczym nie różniące się od tych, które zaledwie półtora roku wcześniej zapewniły spory sukces Accident of Birth. To by było pokrótce to co Bruce na nowo wykorzystał, bo trudno by nie pójść za ciosem kiedy poprzedniczka znakomicie została przyjęta. Jednak (i tu o tym co odróżnia) The Chemical Weeding to krążek znacząco cięższy, a wspomniany powyżej bas momentami bulgoce jakby towarzyszył gitarom nu metalowym (przepraszam, jeśli obrażam ;)), a nie jakby dźwięków powstałych w roku 1998 definicyjnie nie upraszczać to jednak heavy metalowych. Poza wszystkimi jednak subtelnymi polaryzacjami i bezpośrednimi koherencjami jedno ten kapitalny tandem różnicuje. Klimat mam tutaj na myśli, bo jak wcześniej Dickinson li tylko sugestywnie, aczkolwiek dość wstrzemięźliwie sygnalizował iż z mrokiem w nucie i lirykach mu po drodze, to już przy okazji omawianej właśnie płyty ciemność i całkiem odważny romans z okultyzmem staje się w pełni ciałem. Nie znaczy to oczywiście że czarna msza zostaje odprawiona, bo ten "okultyzm" jest taki wydumany, inteligentny, błyskotliwy, mocno zanurzony w historycznej spuściźnie - bardziej kuglarsko-filozoficzny niż sataniczny. Inspiracje starodawną alchemią i dorobkiem Williama Blake’a odcisnęły intrygujące piętno na atmosferze, zaś zainteresowanie popularnym wówczas nisko strojonym graniem zaś na heavy metalowej poetyce dźwięku.

środa, 10 lutego 2021

One Night in Miami... / Pewnej nocy w Miami... (2020) - Regina King

 

Autentycznie wydarzenia z pewnej gorącej nocy roku 1963-ego osią i kulminacją scenariusza. Spotkanie czarnoskóry bohaterów masowej wyobraźni - dwóch sportowców, artysty estradowego i wreszcie lidera grupy ideologiczno-politycznej. Cassiusa Claya, Jima Browna, Sama Cooke'a i dominującego pod względem poświęconego mu czasu Malcoma X. Konfrontacja czterech kumpli, których dzieliła nie tylko detalicznie odmienna perspektywa spojrzenia na ówczesną amerykańską rzeczywistość, ale także różnica charakterów, temperamentu czy nawet spory rozstrzał wiekowy. Niemniej jednak bez względu na indywidualną percepcję to może nie skrupulatnie udokumentowany, lecz bez wątpienia niezwykle ważny moment w ich wspólnym przyjacielski życiu, jak i dla każdego z nich z osobna moment decydujący w kwestii kariery. W jaki akurat newralgicznie dramatyczny sposób, to można się dowiedzieć zapoznając ze szczegółowymi biograficznymi informacjami lub właśnie korzystając z ich zapisu fabularnego, będącego z kolei interpretacją sztuki autorstwa Kempa Powersa. Cztery wielce odmienne osobowości w różnych momentach  kariery, z sukcesem już osiągniętym, jednocześnie na rozstaju dróg, tuż przed podjęciem znamiennych dla losów decyzji. W dyskusji, w starciu na argumenty i w towarzyszących im emocjonalnych wzburzeniach - patrząc na rzeczywistość z osobistych subiektywnych perspektyw, przedstawiając żywiołowo własne przekonania i poddając się też poniekąd wartości sugestii przyjaciela. Wszystko w arcyważnych, niezwykle kluczowych czasach dla społeczności afroamerykańskiej. Okresie zwiększającej się świadomości, rosnącej odwagi prowadzącej do wzburzenia radykalizujących się czarnoskórych Amerykanów i oporu wobec trwałej dyskryminacji rasowej, ubranej w państwowe formalne ograniczenia wolności. Debiut reżyserski Reginy King jest bardzo dobry, bo nie tylko mądrze i ciekawie tutaj postaci nawijają, a temat sam w sobie pobudza często skrajne emocje, ale też proporcje formalne pomiędzy wstępem, rozwinięciem, a zakończeniem są takie jak trzeba. Stąd wielkie brawa dla niedawnej zdobywczyni aktorskiego Oscara za drugoplanową rolę w If Beale Street Could Talk, że potrafiła uszyć zgrabny kameralny dramat i co najważniejsze nie wpadła we wciąż w tej tematyce gęsto poukrywane miny jednoznacznej stronniczości czy doprowadzonego do ekstremum patosu. Wyszło elegancko, bo puls był intensywny, a przekaz możliwie stonowany, jak i aktorzy niewątpliwie swoimi kreacjami znacząco pomogli. 

wtorek, 9 lutego 2021

Tribulation - Where the Gloom Becomes Sound (2021)

 


Zacznę od wspomnienia motywu przewodniego z tekstów odnoszących się do dwóch ostatnich albumów Tribulation. Mianowicie podkreślę po raz kolejny, iż w obecnej stylistycznej odsłonie warkot Johannesa Anderssona byłby świetnym urozmaiceniem wokalnej strony kompozycji grupy, natomiast wykorzystywany monotonnie w dość bezbarwnej formule przyczynia się do obniżenia wartości każdej z dwóch poprzednich jak i tej bieżącej płyty o co najmniej jedno oczko punktowe. A teraz do rzeczy, prosto z mostu o zawartości instrumentalno-aranżacyjnej Where the Gloom Becomes Sound! Z punktu widzenia wciąż nie do końca zdecydowanego fana twórczości Szwedów napiszę, iż przełomu znaczącego za sprawą najnowszej odsłony talentu Skandynawów u siebie nie zarejestrowałem. Wciąż odczuwam podczas odsłuchów zarówno ciekawość, jestem tak zwyczajnie zaintrygowany ich w miarę oryginalnym podejściem do heavy metalu budowanego według poniekąd symfonicznych reguł oraz daję się uwieść wykreowanej mrocznej aurze ale... Ale niedosyt jakiś niełatwo definiowalny pozostaje, choć przecież Where the Gloom Becomes Sound to bogactwo pomysłów, fenomenalnych harmonii melodycznych, znakomitych partii solowych wioseł, jak i frapujących smaczków poukrywanych w gęstwinie hipnotyzujących motywów. A jednak z uporem powtarzam, bo tak k**** czuję i nie zamierzam poddawać się hurrraoptymistycznej presji metalowego środowiska, że Tribulation ma papiery na wypełnienie luki nie tylko pozostawionej przez Mercyful Fate i zbudowaniu statusu kultowego, jeśli tylko w odpowiedni sposób będą muzycy kierowali swoją karierą. Lecz póki co ja akurat wciąż czekając na kolejny materiał będę liczył na strzał który spowoduje oczekiwany przełom, dzięki któremu Tribulation także w mojej osobistej hierachii awansuje na czołowe miejsce, a albumy z charakterystycznym logiem będą nie tylko wywoływać moje uznanie, lecz także moją ekscytację. Oni są świetni, ale mogą być genialni - z tym przekonaniem w sumie się zgadzam. :)

poniedziałek, 8 lutego 2021

Malcolm & Marie (2021) - Sam Levinson

 

Nie wpadłem dotychczas jeszcze w sidła współczesnego serialu i zapewne póki ograniczony czas na kulturalne przyjemności mi nie zezwoli, to nadal będę znał te bardziej popularne wyłącznie z tytułu. Doba nie jest z gumy, dobra kulturalnego w obrębie muzyki (priorytet pierwszy), długometrażowego filmu fabularnego (priorytet drugi) oraz dokumentu (priorytet trzeci) zatrzęsienie, więc siłą rzeczy nie podszedłem do obrazu Sama Levinsona przez pryzmat obecnej serialowej kariery, czy nawet (czego już żałuję) wcześniejszych jego fabuł. Oceniam zatem to co zobaczyłem z punktu widzenia maksymalnego świeżaka, wyłącznie na podstawie twardych dowodów warsztatowej biegłości i emocjonalnego oddziaływania. Nawiązuje powyżej mgliście do między innymi netflixowej Euforii, dając do zrozumienia, iż naturalnie nie dostrzegam sygnalizowanych przez jej miłośników paralel pomiędzy treścią będącego w tym momencie obiektem mojego najwyższego uznania Malcolma & Marie, a wspominanym hitem serialowym. Malcolm & Marie to "broadwayowskie Hollywood" lub "hollywoodzki Broadway" - bez względu jak to kuriozalnie nie brzmi. :) Sztuka teatralna w ujęciu skazanym na wielki sukces w poszukującym ambitnych, a przede wszystkim emocjonujących produkcji świecie profesjonalnych krytyków. Zrealizowana z rozmachem - wciągająca widza w spiralę doznań. On w centrum wydarzeń, a wokół niego wirujący dynamiczny, fenomenalnym słowem pisany intymny show. Analizujący, inaczej rozgrzebujący relacje we współczesnym wrażliwie intelektualnym związku partnerskim. Drążący ponadto, obok wiwisekcji potrzeb postaci sugestywnie temat, który stanowi zasadniczy fundament wielkiego kina. Autentyzm w scenariuszu, prawda prosto z życia w inspiracji wzbogacona w finalnym efekcie filmowym o prawdziwy artyzm i wrażliwą perspektywę uwypuklającą emocjonalną siłę wartościowej sztuki. Fantastyczne dialogi, bardziej nawet spektakularne monologi – pobudzające, ekscytujące, poruszające. Poważna kameralna drama, ale drama z doskonałym poczuciem humoru, przez co unikająca nudnej emfazy na korzyść utrzymującej równowagę i koncentrację zabawy dynamiką. Aktorski koncert, popis autentyzmu i droga na oscarowe szczyty przede wszystkim dla Zendaya Maree Stoermer Coleman otwarta. Majstersztyk w którym znakomicie swoją rolę odgrywają też przedmioty stanowiące scenografię - te wszelakie detale wizualne i drobiazgi tła ilustracyjnego powpinane gustownie między wierszami. Zatopione w czerni i bieli, w srebrzyście połyskujących szarościach. Doskonale kadrowane w przepięknych ujęciach. I jeszcze ten saksofon i pianino jazzujące w pauzach - urzekająco nawiązujące do kina sprzed grubo pół wieku. Dzieło wybitne, jednocześnie cudownie zniuansowane, a w rzeczywistości wprost przekazujące prawdy o trudnej miłości skomplikowanych charakterów. Takie filmy kocham bezgranicznie!

niedziela, 7 lutego 2021

Soen - Imperial (2021)

 

Soen na dwóch startowych krążkach wyraźnie poszukiwał własnej tożsamości i chociaż już wtedy na scenie wydawał się pozytywnie wyróżniać i czuć było że w tych czarujących dźwiękach jest potencjał na oryginalność, to często w kontekście Cognitive szczególnie słyszało się uzasadnione głosy o zbieżności tekstury z gigantami z Toola. Jak się okazało już na trójce zespół wyraźnie okrzepł, a czwórka stawiała już grupę byłego pałkera Opeth w świetle własnym. Lykaia i Lotus stały się naturalnym celem podróży Szwedów, a obecny Imperial niczym właściwie mnie zaskakuje i mogę śmiało stwierdzić iż bez dyskusji może stanowić drugą część, czy dalszy ciąg poprzedniego albumu. Stylistycznie jest bowiem bliźniaczo i nawet jeśli oczekiwałem odrobiny świeżych rozwiązań aranżacyjnych i z tego punktu odniesienia mógłbym być rozczarowany swoistym constans brzmieniowym, to nie będę kłamał że Imperial nie potrafił przebić się do mojego serca. Wysoki współczynnik słuchalności i względnie nisko zawieszony próg wejścia powoduje, iż refreny i melodie jeszcze długo po odsłuchu pozostają w głowie i chodzą za człowiekiem uparcie. Zasługa w pozyskaniu sympatii tkwi we wzruszającej melodyce i pięknym pogodzeniu instrumentalnej biegłości z wyrazistością harmonii każdej z kompozycji. Inaczej pisząc, to że nowy Soen mnie porusza powiązane jest wprost z faktem że poprzednie dzieła ekipy Martina Lopeza mnie poruszały. Zastanawiam się jedynie czy mam już przyzwyczaić się iż Soen dotarł do miejsca swojego przeznaczenia i niewiele więcej niż pewności iż zawsze otrzymam bardzo dobre materiały w bardzo znanej mi stylistyce oczekiwać? Czy może już teraz zainteresowani muzycy wiedzą, iż kolejna studyjna realizacja musi przynieść więcej odważnych poszukiwań? Oczywiście będzie to zależeć od świadomości oraz poczucia satysfakcji "ojca założyciela" i jego kompanów. Dzisiaj wciąż są tu gdzie byli przed dwoma laty. Gdzie będą w najbliższej przyszłości nie będę jednak spekulować. Mam jednak nadzieję, że nigdy Soen nie znudzi, popadając tym samym w moją niełaskę. :)

sobota, 6 lutego 2021

Saint Maud (2019) - Rose Glass

 

We wzbudzającym nieprzyjemne (brrr) lęki gatunku filmowym horrorem zwanym nie gustuję i z racji braku większej sympatii dla prób przerażania z ekranu zbyt często nie sięgam po propozycje takież. Robię to jedynie sporadycznie, tylko i wyłącznie wówczas gdy bardzo wiarygodne źródła akurat tytuł polecają, a w rekomendacji jasno daje się do zrozumienia, że nie wyłącznie o grozę dla grozy tylko w konkretnym filmie chodzi. Takąż Saint Maud protekcją w necie może się pochwalić i nie jest ona absolutnie na wyrost przez znamienitych autorów (z zasady krytycznie entuzjastycznych opinii) w tym przypadku wypowiadana. Kiedy trzeba Saint Maud w fotel z impetem wciska i kiedy należy usuwa widzowi twardy grunt spod stóp, a przez cały czas intryguje i napięcie wysokie utrzymuje. Wizualnie kapitalnie skleja gęsty mrok tła ze sterylnym charakterem fasady, inaczej też spaja nowoczesne podejście do gatunkowej materii z klasycznymi zabiegami posiadającymi rodowód szczególnie w dreszczowcach z lat siedemdziesiątych. Ponadto obraz to zagrany koncertowo, a rola tytułowa gdyby pewnie nie dość wciąż jeszcze niewystarczająco mainstreamowy charakter produkcji zespołu wytwórni A24  (a może schiza na ekranie nie ma fejmu i hajpu wśród członków Akademii?), to Morfydd Clark powinna być w czubie faworytów do Oscara. Zgoda moja co do powyższych superlatyw i cech charakterystycznych - zachwyt mój formą może mimo walorów wyeksponowania nie gigantyczny, lecz względem treści (przefiltrujcie ją przez system osobistych przekonań!) to już naprawdę wielki. Jedna tylko uwaga na koniec, że trudno mówić w tym przypadku sensu stricto o horrorze w hollywoodzkim rozumieniu stylistyki, bowiem bliżej tej złożonej wypowiedzi filmowej ekstremalnie mrocznego dramatu psychologicznego niż właśnie współczesnemu kinu grozy.

P.S. Dodam jeszcze (ostatecznie ostatni), że nie przeglądając zapisków to pamiętam iż we względnie nieodległym czasie takie dobre, bo niecodzienne dzieło grozą karmiące to oglądałem za sprawą głośnego The Lighthouse i dzięki Aronofsky’emu kiedy wpierw nakręcił sugestywny Black Swan, a ostatnio potwornie obłąkaną Mother!. To chyba jest znacząca rekomendacja. :)

piątek, 5 lutego 2021

Black Pistol Fire - Look Alive (2021)

 


Donoszę iż mam już pewność jaki układ instrumentalny zdominuje u mnie początek bieżącego roku. Nim wyłączny duet perkusji i gitary (he he plus jakaś mała oldschoolowa elektronika :)), gdyż już w odsłuchu nowy materiał kanadyjskich blues-rockmanów z Black Pistol Fire, a wkrótce świeża produkcja Brytyjczyków z Royal Blood oraz najbardziej oczekiwany w tym towarzystwie zestaw ekscytujących najnowszych kompozycji (dla odmiany :)) również Kanadyjczyków z The Blue Stones. Wszystkie trzy formacje od jakiegoś czasu przypominają o sobie publikując fragmenty nadchodzących materiałów, a ja wraz z ich zapoznawaniem nabieram przekonania że słabo to absolutnie nie będzie. I tak jak to czym będą mi imponowali RB i TBS poznałem dotychczas zaledwie cząstkowo, to Look Alive BPF w całości kręci się już u mnie na kwadracie w najlepsze i nie mam żadnych uwag czy wątpliwości. Najbardziej surowo bluesowy tandem w powyższym towarzystwie stawia wciąż na czarny bluesowy drive z mocnym akcentem pałkerskiej roboty i zadziornym głosem frontmana. To jak słyszę (a porównuje na razie do dwóch ostatnich płyt) najszybciej przyswajalny zestaw kawałków w ich karierze, w którym tego nadmienionego bluesa jest wciąż wiele, lecz spory udział w finalnym brzmieniu zwartych utworów ma popowy szlif z fantastycznie wyeksponowaną, choć wciąż bez przesady przebojową atrakcyjnością. Stąd walor słuchalności Look Alive spory i mam nadzieję przydatność jej do spożycia długotrwała. Może mam małe obawy iż po miesiącu, dwóch, a może trzech te dość proste formalnie kawałki osłuchają się na potęgę, a powrót do nich nie będzie przynosił nic ponad samą przyjemnością niezobowiązującego kontaktu podczas wykonywania innych codziennych czynności. Tyle że jeśli nawet smaczków do odkrywania przez kwartał w nich zabraknie, to kapitalny flow i nieco uprzebojowiona bujającym groove'm garażowa natura jedenastu krótkich numerów wciąż bezkolizyjnie będzie mnie radowała. Tego akurat mogę być pewny, tak samo jak ochoty do kołysania bioderkami i tupania nóżką podczas każdorazowego odtwarzania tej świetnej płytki. Potencjał taneczny ona także posiada. :)

czwartek, 4 lutego 2021

Wszystko dla mojej matki (2019) - Małgorzata Imielska

 


Kino sprawnie, może nazbyt szkolnie zrealizowane - technicznie chyba trudno szukać dziury w całym?Zagrane wprost, zagrane wręcz znakomicie, natomiast na ile autentyczne nie mnie się weryfikacyjnie wypowiadać, choć zawodowa znajomość problematyki poniekąd z racji praktycznej po części powinna mi dać prawo autentyzm oceniać. Nie będę jednak tego zamaszyście robił, zanim nie spróbuję dokładnie od wewnątrz tematu skorygować. Póki co napiszę tylko iż merytorycznie wrażenie naturalności robi spore, a od strony psychologicznej to wręcz doskonale widać i czuć złożoną prawdę. Bohaterami debiutu fabularnego Małgorzaty Imielskiej po pierwsze podopieczne państwowego zakładu przywracającego zdemoralizowane osobowości społeczeństwu - w założeniu zawsze, w praktyce rzadko. Zepsute w sensie moralnym i mechanicznym gówniary. Złośliwe arogantki, które przypadkiem takie się nie stały, tylko najbliżsi dorośli im ten potworny los zgotowali. Każda z nich dźwiga na swoich barkach ciężar z przeszłości, dokładając z braku siły i dojrzałości kolejne - niczym spadające bezładnie klocki w prawdziwie życiowej grze dalekiej od zabawy w Tetris. Każda z nich inaczej znosi sytuację i różnie radzi sobie z rzeczywistością. Każda też musi przetrwać (nie ma taryfy ulgowej), czasem kosztem słabszej co absolutnie nie usprawiedliwia ich brutalności i podłości. Zagubione i bezsilne, nie zawsze przecież zasługujące na potępienie. Dwa to pracownicy z miejsca które ostatnią szansą uniknięcia przez smarkule dobicia do dna. Mało się mówi o tym, że do tej ciężkiej roboty nie garną się osoby z przypadku. By brać codziennie na klatę problemy trudnych smarkaczy, a przynajmniej próbując im pomóc względnie prawidłowo funkcjonować, trzeba mieć w sobie wielkie zaangażowanie, gorącą empatię (trzeba pamiętać że też smarkaczem się było) i serducho do tak niewdzięcznej harówki. Szanuję wszystkich pracujących w takich przygnębiających okolicznościach - uznaję niektórych z nich wręcz za herosów.  Zdarza się oczywiście że ludzie ci się wypalają i sami płacą za tą porażkę nielichą cenę. Nie ma opcji by na ich życiu osobistym ten trud i obciążenie psychiczne się nie odbijało. Ostatnia zaś kategoria, jednoznacznie negatywnie w scenariuszu akurat potraktowana, to ci którzy z różnych powodów dzieciom po przejściach chcą pomóc. Często sami żyjący w toksycznych relacjach przesiąkniętych wzajemnym pretensjami czy zrzucający za niepowodzenia winy nawzajem na siebie. Często, nie znaczy że zawsze i ten akurat wątek jest tutaj strasznie ekstremalnie przez ekipę Imielskiej pokazany. Ogólnie czuć w realizacji tego projektu rękę dokumentalisty, czemu niezależny surowy charakter produkcji znacząco sprzyja. Niemniej jednak dostrzegając pewne słabsze punkty w scenariuszu czy narracji nie napiszę, że debiut to mało obiecujący. To ważny fabularny debiut bardzo doświadczonej dokumentalistki.

P.S. Tak jak zasugerowałem autentyzmu zasadniczo powyżej nie oceniałem, przez co uciekłem od losów głównej bohaterki w szeroką perspektywę. Stąd nieco żałuję iż fundamentalnej "autorskiej" teorii "odcinania pępowiny" w refleksji nie podjąłem. 

środa, 3 lutego 2021

News of the World / Nowiny ze świata (2020) - Paul Greengrass

 

Paul Greengrass co oczywiste sroce spod ogona nie wypadł i jeśli bierze się za gatunek z którym do tej pory nie był związany, to musiał naturalnie wiedzieć czym ryzykuje i jakie wyzwanie na siebie przyjmuje. Western to ramy gatunkowe, ścisłe zasady, produkcyjne rygory, kanon do zachowania zwyczajnie. Brytyjczyk z hollywoodzkim już uznaniem poradził sobie znakomicie, dostosowując się do wymagań, nie wychodząc poza surowe paradygmaty - wykonując kapitalną rzemieślniczo robotę, tak jak do tej pory systematycznie przez cała karierę przyzwyczajał. Zatem niby nic co by w kategoriach szoku ujmować, lecz trzeba zauważyć iż jego twórczość chyba po raz pierwszy tak wyraźnie zeszła z inspiracji wydarzeniami autentycznymi, stając się bardziej nomen omen opowieścią niż dotychczas praktykowanym fabularyzowaniem dokumentu. Zaskakujące ponadto jest jednak także, iż nie stworzył jak można by przypuszczać z doświadczenia (agent Bourne się kłania) westernu z brawurową akcją, herosami profesjonalnie wyszkolonymi w ryzykownej sztuce zarabiania rewolwerem, a zaproponował widzowi nostalgicznie wzruszającą duchową przypowieść o tożsamości człowieka, przynależności i przywiązaniu, traumatycznych wspomnieniach i trudnej drodze do względnego spokoju i równowagi. Piękną tak po ludzku, uniwersalną historię osadzoną tylko stylistycznie w okolicznościach „dzikiego” Teksasu, chwilę po zakończeniu wojny secesyjnej. News of the World to też świetne zdjęcia, spektakularne panoramy i dynamiczny montaż, gdy przygoda z ospałej ballady momentami gwałtownie przyspiesza. Także odrobina ckliwości, lecz więcej surowych emocji i efekt mocno poruszający. Innymi słowy miłe dla oczu i duszy filmowe zaskoczenie i w moich na przyszłość wyobrażeniach spora szansa na rozwinięcie tego właśnie u doświadczonego reżysera nowo odkrytego potencjału.

P.S. Dodam że Tom Hanks jest taki jak to Hanks w każdej roli. Ekstremalnie charakterystyczny, a jednak maksymalnie autentyczny, a partnerująca mu smarkula naturszczykowato dobra. Stąd ta podróż pełna niebezpieczeństw wciąga, a postacie zyskują wyjątkową sympatię widza, któremu z głęboką empatią zależy by ich droga do oazy spokoju zakończyła się szczęśliwie. Ja przynajmniej się z nimi przez te dwie godziny projekcji mocno zżyłem i z dużym zaangażowaniem emocjonalnym ich losy przeżywałem.

wtorek, 2 lutego 2021

Jak najdalej stąd (2020) - Piotr Domalewski

 

Domalewski debiutem o mało nie pozmiatał i tylko od detali zależało by napisać iż zrobił najlepszy film w sezonie. Teraz ten utalentowany reżyser wchodzi z drugim filmem i ciężarem wielkich oczekiwań. Spieszę zatem donieść że gość daje rade, bo ma to czego brakuje wielu młodym reżyserom, którzy chcą kręcić o niedoskonałym (PRAWDZIWYM) życiu, ale nie czują klimatu i tylko powielają szablonowo stereotypowe przekonania, mając pretensje do nagród i uznania szarego widza. Tyle żeby być świetnym twórcą  kina surowego, trzeba cholera czuć temat i nie pozować na przekonywanie, tylko bez ciśnienia dramatycznym życiowym autentyzmem emocjonalnie poszarpać. Tak było w przypadku Cichej nocy, podobny też jak mam wrażenie (są tacy którzy kręcą nosem) jest elementarny walor Jak najdalej stąd. Domalewski po raz kolejny zdaje się „od wewnątrz” rozumieć temat i posiada konieczną umiejętność przekazania za sprawą obrazu i dźwięku tkwiący w nim potencjał emocjonalny oraz szerszą społeczno-psychologiczną wymowę. Nie widzę potrzeby aby opowiadać o czym to historia - należy zwyczajnie zadać sobie trud i poszukać możliwości odbycia seansu. Wejść w projekcję bez mądrego oczytania i wszystkich opinii lansujących się w internecie speców od tego co powinien Domalewski, a co mógł sobie darować. Wbić z biegu w inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami fabułę i samemu przekonać się jaka w niej siła ogromna. Stąd aby dostosować się do wyartykułowanych wymagań i uniknąć kamieni krytyki zaznaczę tylko (bez popisów), że wszystko ma swoje odbicie w ludzkiej psychice, a kiedy ona od dziecka w trudnych warunkach wykuwana, to zarazem silna i słaba. Skóra twarda ale wnętrze często mięciutkie - ciężkie sytuacje motywują, te pozornie niegroźne załamują. Taki paradoks! Tyle na to biedne dziecko spadło, że nawet Atlas by nie uniósł. Sprawa relacji rodzinnych na odległość jest złożona i Domalewskiemu udało się tą złożoność prostymi środkami z robiącymi różnicę elementami realistycznej bajki o spełnieniu prostego marzenia przekazać. Bardzo szanuję - znacznie mocniej swoje uznanie pewnie wyrażą Ci którzy podobne epizody w swoim życiu zaliczyli.

P.S. Jest też jedna uwaga, którą zaraz na zamknięcie mędrkowania uznam za pozytywną. Taki minus ze wzruszającym potencjałem, którego istnienie może nieco mniejszych wrażliwców uwierać. To mania Domalewskiego by o jedną scenę za dużo do fabuły wciskać. Przedobrzył poprzednio, zapomniał się i tutaj. Chociaż tak jak to teraz zrobił, pięknie mnie wzruszyło i tak jak lubię na koniec w długim refleksyjnym milczeniu i mimo świadomości brutalnej prawdy z pozytywnym przeświadczeniem pozostawiło. Dziękuję więc że Domalewski sam dobrze wie czego potrzebowałem. :)

poniedziałek, 1 lutego 2021

Steven Wilson - The Future Bites (2021)

 

The Future Bites w wymiarze dźwiękowym przynosi świeży powiem powietrza, lecz nie wytycza żadnych przełomowo rozumianych nowych szlaków, natomiast w warstwie tekstowej (na ile zrozumiałem) świetnie w lirykach odnajdują się wibracje futurystycznego spojrzenia na najbliższą rzeczywistość zatopioną w obsesji konsumpcjonizmu. Album jest krótki, taki zwięzły że aż zbytnio skompresowany i myślę że tylko z numerami z The B-Sides Collection daje pełny obraz momentu w którym zastajemy obecnie Wilsona. Dziewięć programowych kompozycji wzbogaconych o trzy wyselekcjonowane numery z mini (Eyewitness, In Floral Green, Move Like A Fever) i wówczas czuję, iż po wybrzmieniu ostatniej nuty jestem syty, lecz po odpowiedniej przerwie mam ochotę ponownie zasiąść do odsłuchu. Nie będę ściemniać, że ta ścieżka i perspektywa rozwoju bardzo mnie u Wilsona cieszy. Mimo iż nie napiszę w tych okolicznościach że The Future Bites to krążek lepszy od dwóch ostatnich albumów czy też debiutanckiej perełki, to w żadnym stopniu nie czuję iż Wilson kit mi wciska, czy idzie w mainstreamową komerchę. On doskonale się odnajduje w takiej stylistyce i zapewne przy okazji więcej krążków sprzedaje - szczególnie kiedy miało to miejsce za czasów cholernie ambitnych projektów (Grace for Drowning,  The Raven That Refused to Sing...). Nie mogę mu mieć za złe (bo niby dlaczego?), iż monetyzuje własny talent, tym bardziej kiedy zarzucenie mu pójścia na łatwiznę, tudzież poddanie się pokusie sławy nie wchodzi w grę. Jego granie wciąż posiada papiery na coś więcej niż wyłącznie radiową rozpoznawalność. To też taki rodzaj paradoksu, że Wilson oddalając się sukcesywnie od ramowych wytycznych rocka progresywnego, obecnie zdaje się intensywniej rozwijać niż było to za czasów eksperymentowania rozbudowanego o pierwiastek jazzowy. The Future Bites pulsuje kapitalnym funkowym groovem, nosi z dumą znamiona synthpopowe, ponadto urzeka nastrojowością i trip hopowymi bitami oraz nie wstydzi się też pójść w stronę beatlesowskiej przebojowości. Ktoś inny zapewne wrzucając tak różne składniki do jednego wora wytrząsnąłby z niego irytująco nieskładny chaos. Na szczęście Wilson nigdy nie był i wierzę że nigdy nie będzie kimś innym.

Drukuj