czwartek, 11 lutego 2021

Bruce Dickinson - The Chemical Wedding (1998)



 
Accident of Birth i The Chemical Wedding dzieli (jeśli internet się nie myli) zaledwie szesnaście miesięcy i w równym stopniu oba albumy praktycznie nic nie różni, jak różni wręcz wszystko. W tym zdaniu logiki brak tylko pozornie, wystarczy że do odsłuchu obydwu zaprzęgnie się doświadczenie kontaktu z solowymi płytami najsłynniejszego wokalisty Iron Maiden, jak i osłuchanie w całej bogatej przede wszystkim w produkcje Żelaznej Dziewicy twórczości Dickinsona - wszystko w kontekście bieżącej wówczas popularności metalu obficie synkopowanego. Co ty człowieku chcesz tu udowadniać? Zapewne takie pytanie się rodzi, lecz jak arogancko rzeknę, tylko u tych osób które do moich powyżej zasygnalizowanych próśb się nie przychylą, bowiem naturalnie brak im jednej lub co gorzej której z dwóch konieczności. :) Czczego gadania tu nie będzie - już argumentuje, po raz kolejny w zawartość dwóch najlepszych jak dotąd solowych albumów Dickinsona się wkręcając. Za pierwszym świadczy od razu wychwytywany charakterystyczny rytmiczny kręgosłup kompozycji, w którym motoryczna praca basu (Eddie Casillas) i gitary rytmicznej (Adrian Smith/Roy Z) podpowiada ślad którym podąża perkusyjny drive Davida Ingrahama. Ponadto co oczywiste jedyne w swoim rodzaju zaśpiewy głównego bohatera całego zamieszania i melodie, niczym nie różniące się od tych, które zaledwie półtora roku wcześniej zapewniły spory sukces Accident of Birth. To by było pokrótce to co Bruce na nowo wykorzystał, bo trudno by nie pójść za ciosem kiedy poprzedniczka znakomicie została przyjęta. Jednak (i tu o tym co odróżnia) The Chemical Weeding to krążek znacząco cięższy, a wspomniany powyżej bas momentami bulgoce jakby towarzyszył gitarom nu metalowym (przepraszam, jeśli obrażam ;)), a nie jakby dźwięków powstałych w roku 1998 definicyjnie nie upraszczać to jednak heavy metalowych. Poza wszystkimi jednak subtelnymi polaryzacjami i bezpośrednimi koherencjami jedno ten kapitalny tandem różnicuje. Klimat mam tutaj na myśli, bo jak wcześniej Dickinson li tylko sugestywnie, aczkolwiek dość wstrzemięźliwie sygnalizował iż z mrokiem w nucie i lirykach mu po drodze, to już przy okazji omawianej właśnie płyty ciemność i całkiem odważny romans z okultyzmem staje się w pełni ciałem. Nie znaczy to oczywiście że czarna msza zostaje odprawiona, bo ten "okultyzm" jest taki wydumany, inteligentny, błyskotliwy, mocno zanurzony w historycznej spuściźnie - bardziej kuglarsko-filozoficzny niż sataniczny. Inspiracje starodawną alchemią i dorobkiem Williama Blake’a odcisnęły intrygujące piętno na atmosferze, zaś zainteresowanie popularnym wówczas nisko strojonym graniem zaś na heavy metalowej poetyce dźwięku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj