Uprzejmie donoszę że sprzeciw wnoszę co do miejsca w którym obecne wcielenie stylistyczne Amorphis zakotwiczyło i nie zmienią tego przekonania nawet te sporadyczne sytuacje, kiedy nośny potencjał dzisiejszych przebojów grupy na moment moją rozszarpywaną kulturalnym dobrostanem uwagę przyciągnie - po czym błyskawicznie tracę jednak zainteresowanie tym co jeszcze przed chwilą całkiem cieszyło. Raz że bez względu na pełny profesjonalizm z jakim Finowie podchodzą do własnej misji krzewienia ojczystej kultury stał się zwyczajnie nudny, dwa że właśnie pisanie albumów odbijanych jakby od sztancy nie stanowi nawet w najmniejszy sposób atrakcji, kiedy wokoło sporo nuty świeższej i znacząco bardziej intrygującej. Przyznaję że mam oczywiście swoich "amorphisowych" faworytów z czasów wokalnego zaangażowania obecnego frontmana, ale są to pojedyncze krążki lub nawet kompozycje. Kiedy jednak idę w Amorphis to w towarzystwie przede wszystkim albumów z końca najtisów i przełomu wieków, a do Elegy to już mam wówczas stosunek mimo że przerywany, to w tych momentach intymności niezwykle bliski. W pamięci siedzą konkretne wydarzenia i sytuacje powiązane z towarzyszeniem mi podczas ówczesnej, dalekiej już potwornie ówczesności. Walkman i taśma z Elegy wszędzie tam gdzie szedłem lub biegłem. Elegy na śniadanie, po obiedzie i przez połowę wieczora. Na zmianę z równie cenionym lecz o sznycie brutalniejszym Tales from the Thousand Lakes. Elegy wydana dwa lata po powyżej przywołanym robiła wrażenie płyty cholernie odważnej, bowiem już bez większych sentymentów przerzucającej nazwę grupy ze stylistyki death metalowej do miejsca które mogło wynieść zespół na zdecydowanie wyższą orbitę rozpoznawalności, lub tracąc przychylność mocno przywiązanego do gatunkowych formuł środowiska death metalowego, skazać Finów na niebyt. Z obecnej perspektywy nic strasznego się jednak nie wydarzyło, a Ci co odpadli zostali zastąpieni tymi co się zainteresowali. Muzyka też mimo przeobrażenia nie wydaje się aż tak radykalnie różna i tylko boli że nic więcej w zasadzie po tym przełomie w obrębie charakterystyki dźwięków ekipa z Helsinek nie wymyśliła. Elegy jest więc zasadniczo początkiem końca przyciągającej uwagę ewolucji, a mogła być jak myślę dużo bardziej inspirująca, a nie tylko stabilizująca. Jej siła tkwiła wówczas w artystycznej nieoczywistości, bez względu na korzystanie z folkowych inklinacji, które po prawdzie mogło i może nawet zostało uznane za dość banalne. Jej moc była bowiem na tyle brutalnym brzmieniem podszyta, ze te wszystkie klawiszowe tła jej nazbyt nie rozmywały. Klimat tym samym uzyskany wciągał, a aranżacje pobudzały. To co dzisiaj nagrywają, a co wprost wywodzi się ze ścieżki na którą w owym czasie wkroczyli, tylko produkcyjną mocą i sznytem refrenowym pobudza. Poza tym jest wydmuszką niestety.
P.S. A gdyby... gdyby zamiast w potęgę brzmienia uciekli w potęgę aranżacji i rozwinęli rockowy model z Tuoneli i Am Universum? Mogliby teraz być wśród moich faworytów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz