Byli i pozostają nadal forpocztą
zmetalizowanego grindcore'a mimo, iż niemal trzy dekady od debiutu minęły.
Gdzie tkwi ich siła, w jaki sposób osiągnęli niepodważalnie wysoką pozycję w
branży, jakby nie protestować także w sporej mierze zależnej od trendów. Ano paradoksalnie w
byciu sobą ta moc sprawcza, jakby to banalnie nie zabrzmiało i jakby to określenie nie było ostatnimi czasy przez celebrytów deprecjonowane. Żaden trend ich
nie zniewolił, nie miał takiej możliwości, kiedy w składzie grupy sami
ponadprzeciętnie świadomi, wyjątkowo inteligentni i o silnej osobowości ludzie.
Wystarczy lektura jakiegokolwiek wywiadu z muzykami Napalm Death by zrozumieć o
czym tutaj koślawo chcę pisać. Fakt przez te lata sporo się w ekipie Brytoli
działo, bo do cholery musiało zważywszy na potencjał i szerokie horyzonty
poszczególnych członków kapeli. Nie będę jednak teraz szerzej historii
przedstawiał i o analizę wpływu napalmowych muzyków na rozwój ambitnego łojenia
czy dogłębnie rozumianej alternatywy się silił. Są mądrzejsi w tym temacie ode mnie
i im pozostawiam te głębokie rozważania. Sam być może przy okazji opisywania
subiektywnych odczuć względem krążków Napalm Death gdzieś między wierszami
wtrącę własne trzy grosze, lecz zastrzegam nie mam ambicji w buty eksperta
włazić. Wrzucam od czasu do czasu na słuchawki albumy wyspiarzy i jakie mi
emocje wówczas towarzyszą bez zbędnej filozofii napiszę. A zaczynam o napalmach
właśnie od Enemy of the Music Business, gdyż dla człowieka, który w poważne
zainteresowanie gitarowym mięchem dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych
wchodził to naturalne. Nie było opcji by wszystko z miejsca poznać, internetu z
wiedzą wszelaką wtedy człowieku nie mogłeś uświadczyć zatem informacje
czerpałeś z mniej lub bardziej profesjonalnej prasy muzycznej, ewentualnie od kolesi
starszych z odpowiednio właściwym zajobem i cierpliwością do młodzieży. :) Zresztą
nie kręcąc, potężna ściana dźwięku i prędkości osiągane przez Embury'ego i spółkę
były nie do ogarnięcia u początków mojej metalowej przygody. Moment przełomowy
nastąpił w roku milenijnym za sprawą "wroga" właśnie, a recenzje
entuzjastyczne znacznie przyspieszyły proces ogarniania miażdżących dźwięków
generowanych przez tych muzycznych szaleńców. W przekonaniu wielu, także i moim, teraz znacznie
bogatszym od ówczesnego to właśnie tym albumem dokonali nowego otwarcia
wkraczając na ścieżkę prowadzącą ich wprost na drogę do doskonałości. W jej
kulminacyjnym miejscu symbioza entuzjazmu i dojrzałości, młodzieńczej pasji i
dorosłej pokory. Enemy of the Music Business to hipnotyzująca dawka precyzyjnej
brutalności, furii nastawionej na miażdżenie wszelkiej hipokryzji, podłości
kamuflowanej szerokim serdecznym uśmiechem - pazerności i obłudy. Na poziomie
rzecz jasna tekstów jak i dźwięków potraktowanych takim brzmienie, że głośniki
zmuszone do zniesienia ekstremalnych przeciążeń. Blasty, punkowe galopady i
piekielnie masywne zwolnienia z kroczącymi riffami. Potworna dynamika, obłędne
tempo czasem tylko skondensowana masa rozbijana względnie chwytliwym motywem. Soniczny
gwałt na moim słuchu i ideologicznych przekonaniach. Za sprawą instrumentów
podpiętych pod piece i eksploatowanych w warunkach wykluczających gwarancję producenta oraz dzięki mocy głosu Barney'a wypluwającego z trzewi z przenikliwym publicystycznym zaangażowaniem i wściekłą dosadnością wszystko co go wkurwia, by po wszystkim
odnaleźć spokój i sprawiać wrażenie wyjątkowo zrównoważonego człowieka.
Właśnie, jak nie jesteś w stanie powstrzymać skurwiającego się na potęgę świata
to nie daj chociaż skurwić się sobie samemu i nie pozwól by ta nadęta banda korporacyjnych i politycznych pajaców o frustracje cię przyprawiła! Manifest inspirowany muzycznie stworzyłem. :)
P.S. Osz cholera zakładałem, że tekst
będzie znacznie krótszy, a tu paplanina rozrosła się do rozmiarów odwrotnie
proporcjonalnych do długości kompozycji Napalm Death. Obiecuje, że nawijając o
kolejnych krążkach powstrzymam się od zalewu słów. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz