Branża i mam w tym miejscu na myśli
środowisko dziennikarzy muzycznych w większości entuzjastycznie najnowszy
krążek Scorpion Child przyjęła. W podsycającym ciekawość tonie także w sprawie Acid
Roullete jeden znajomy rozeznany w temacie się wypowiadał, stąd nawet jeśli w
planach odsłuchu najnowszego wypieku Amerykanów nie miałem to za sprawą
bombardujących mnie rekomendacji decyzje podjąłem, która primo miała w
założeniach wzbogacić moją wiedzę w temacie Scorpion Child, secondo dostarczyć
mi kolejnej porcji inspirowanego ikonami sprzed lat soczystego hard rocka.
Pierwsze założenie zrealizowane, bo już po kilku odtworzeniach klarowną opinię,
czytaj ocenę materiału miałem, drugie wynika z pierwszego i hmmm... tutaj
niestety zawód nastąpił, który to wypadkową sporych oczekiwań wynikających
dalej wprost z wysokich notowań u osób których opinia dla mnie znacząca. Gdybym
bez tych laurek do krążka podchodził pewnie i mniej surowo bym go zrecenzował,
jednak w ich kontekście jak i także ogromnej konkurencji o żadnym wyjątkowym
doświadczeniu nie ma mowy. W moim przekonaniu nie jest to poziom moich bardziej
lub mniej nabożnie czczonych obecnie faworytów, bo daleko tym zabiegom
dodającym muzyce transu i kwasu, do numerów przykładowo Monster Magnet, pustynne
inklinacje to nie jest piach na miarę Lonely Kamel, czy groove jak u Audioslave. Przede wszystkim klawiszowe pasaże i gęste tła na purpurową modłę są zwyczajnie bladym odbiciem
klasy Spiritual Beggars, a bluesowe naleciałości nie posiadają klimatu którym
czaruje Graveyard. Podobnie pazur jakim wyszarpuje co się da przykładowo Airbourne
jest w przypadku Scorpion Child znacznie stępiony, a luz ten z okolic
Turbonegro czy Backyard Babies występuje, ale w ilościach jedynie śladowych.
Nie pomaga także wokalista, który zbyt często zwyczajnie fałszuje nie dając
rady sprostać linii melodycznej, a sama barwa jego głosu jest mdła i dla moich
uszu przez wzgląd także na manierę nieatrakcyjna. Pomimo tych ułomności summa
summarum album głębokich ran nie zadaje i jako solidny średniak z ewentualnymi
optymistycznymi widokami na przyszłość przy odrobinie dobrej woli może być
rozpatrywany. Obecnie jednak nie stanowi dla mnie kąska na tyle smakowitego by
do niego wracać i nie wskoczy nawet do drugiej dziesiątki albumów/kapel w mutacji retro rock/hard rock. A może
zwyczajnie apetyt w tej kategorii mam już zaspokojony.
P.S. Zakrojona na wielką skalę
kampania promocyjna Nuclear Blast w moim przypadku nie przyniosła zakładanego
efektu. Zarzucenie przestrzeni wirtualnej masą (trzeba przyznać dla oka
atrakcyjnych) obrazków, wszelkiej maści klipów i lyric video wyłącznie na
chwilę przyciągnęło moją uwagę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz