niedziela, 14 sierpnia 2016

Mother Love Bone - Apple (1990)




Gdyby nie tragiczna lub po prostu głupia śmierć Andrew Wooda nie powstałby Pearl Jam, a może numery podobne tym z Ten zamiast Veddera zaśpiewałby właśnie Wood? Gdyby nie zgon charyzmatycznego wokalisty Mother Love Bone rozwój sceny grunge przebiegłby zupełnie inaczej, a może i scena nie eksplodowałaby z taka mocą? Może, może - ciężko spekulować jak losy ostatniej wielkiej rewolucji w rocku by się potoczyły. Jedno jest pewne był to moment przełomowy, jak twierdzi Chris Cornell scena wówczas straciła swą niewinność i to już moje słowa, po takiej tragedii podniosła się ze zwielokrotnioną siłą, a sam trzon Mother Love Bone jak pokazał czas przedzierzgnął się w kultowy Pearl Jam. Stone Gossard i Jeff Ament osieroceni trafili na poszukujących muzyków i tego jednego wyjątkowego o głębokim głosie wokalistę i stali się legendą. Jednak nie o twórcach najlepszego debiutu w historii rocka tu będzie, tylko o grupie, która wydając wyłącznie jeden pełnowymiarowy album w annałach rocka się nim zapisała. Tutaj wtrącę osobistą dygresję, że dzięki praktykowanej od jakiegoś czasu manii spisywania własnych refleksji w temacie muzyki czy filmu sięgam do krążków, które zaczęły pokrywać się już warstwą kurzu. Dodam, że tą bezpośrednią inspiracją do odkurzenia Apple były ostatnio obiegające sieć informacje o trasie koncertowej i ewentualnym nowym materiale studyjnym Temple of the Dog. Jak ze sobą są powiązane nazwy Mother Love Bone i Temple of the Dog nie muszę chyba wyjaśniać, a jeśli ktoś nie zna związku niech momentalnie ten karygodny brak wiedzy zniweluje. :) Wieści od T.O.T.D. przypomniały, a nałóg pseudo dziennikarski pozwolił na nowo głęboko przeżyć dźwięki z Apple. :) Wracam zatem do meritum i po kilkunastu ostatnio zainicjowanych odsłuchach longa Mother Love Bone twierdzę, że niewiele w tych numerach cech zbieżnych z tym co w 1991 roku ekipa z Vedderem zaproponowała. Oprócz może zbliżonego brzmienia więcej na Apple podobieństw do Alice in Chains czy nawet Guns'n'Roses. Zarówno pod względem sposobu budowania kompozycji jak i podobieństw w obszarze wokalu. Jak słucham Wooda to gdzieś pobrzmiewa mi głos zarówno Axla Rose'a jak i Layne'a Staley'a, który już po dekadzie z hakiem dołączył do Wooda w zaświatach. Jednak gdy maniera wokalisty Mother Love Bone wybrzmiewa to pierwsze skojarzenie wędruje do gościa co w kilka lat później pod szyldem Ugly Kid Joe chwilowe, lecz głośne swoje pięć minut miał. Whitfield Crane z kompanami był i zniknął dosyć szybko i jak mi teraz wszechwiedzący net podpowiada nawet cztery lata temu po ciszy powrócił z albumem studyjnym, jednak znajomość jego mi obca i pewnie tak pozostanie. Niezły to zespół był, ale w świadomości na tyle mocno swego miejsca nie wyrył - i tyle. :) Inaczej z Apple ma się sprawa, bo ta przebojowa porcja energetycznych, a chwilami chwytających za serducho i ściskających gardło dźwięków z odpowiednią młodzieńczą pasją, emocjonalnym zaangażowaniem ale i luzem zagrana przetrwała próbę czasu i chociaż teraz nie spotyka się tak grających ekip to w moim, weterana przekonaniu poczucia zażenowania podczas odsłuchu absolutnie oszczędza. Duch rebeliancki i refleksyjna natura w nich żyje, a to cechy które (i tutaj stary dziad przemówi) dzisiejsza młodzież może znać tylko z opowieści tych rodziców którzy w swoim życiu o rockową rewolucje się otarli. Teraz małolaty wyłącznie w kategoriach ja myślą, egoizm jest religią, a roszczeniowość to ich sposób na życie. Jak już jakiejś ideologi buntowniczej się chwycą to pierdoląc swoje mądrości bez poczucia wstydu, bo świadomości przecież brakuje, swoją niewiedzę obnażają. Tutaj tekst urywam, bo zbyt blisko polityki się znalazłem, a miało być o rzeczach przyjemnych. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj