Od prawie dziewięciu lat bezwstydnie strugam sobie mądrale i ważniaka, kiedy o muzyce i kinie właściwie to piszę do internetowej szuflady. Czynię to uparcie i z przekorą, wbrew zdrowemu rozsądkowi, posiadając świadomość, iż nawet ta garstka zainteresowanych, która jakimś cudem poświęci czas na zapoznanie się z recenzjo-refleksjami mymi, sama dobrze wie co w trawie piszczy i posiada własne wyrobione zdanie na temat większości materiału jaki na bloga przemycam, więc nie muszę ich prowadzić za rączkę, przekonywać i za moje niezgrabne filozofowanie nie oczekuję tym bardziej od muzyczno-filmowych pasjonatów entuzjastycznych reakcji. Pomimo to i abstrahując też od incydentalnych ciekawych, bo często radośnie zdystansowanych dyskusji, nie uważam godzin przed monitorem za czas bezpowrotnie stracony i dostrzegam jeden wielki plus takiej formy archiwizacji, powiązanej z prezentacją własnych myśli i przekonań. Jest bowiem to działalność, która w żadnym stopniu nie podnosi mi poczucia własnej wartości przez wzgląd na sporadyczne wyrazy sympatii, zrozumienia czy te najbardziej pożądane, czyli niebywałego podziwu. Tkwi w niej niemniej jednak (szczególnie obecnie) potrzeba uporządkowania chaosu i kolekcjonowania przeżyć wraz z przemyśleniami, dopingująca wielokrotnie, by powrócić do materiałów którym przed laty nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi, bądź nie byłem wówczas gotowy by docenić tkwiącą w nim wartość lub potencjał tejże wartości. To dość zabawne, że ten obfity wstęp, kuriozalnie pojawia się w kontekście recki czwartego studyjnego albumu Arcturus, gdyż po powrocie do jego odsłuchu jakiejś wyjątkowo inspirującej przyjemności nie odczułem, a było to spotkanie zwyczajnie zabarwione po trosze sentymentem i dla mojego zaskoczenia jednak odrobiną szoku, że coś chyba jednak po jego premierze przeoczyłem. Być może znacznie mniej krytyczne spojrzenie na zawartość Sideshow Symphonies spowodowane jest raz zawodem po wydaniu względnie niedawno, powrotnego i niestety rozczarowującego albumu, dwa, głębszemu z perspektywy czasu przyjrzeniu się przełomowemu La Masquerade Infernale i jak dzisiaj myślę najbardziej godnemu ołtarzyka Sham Mirror. Z punktu widzenia roku 2021, słyszę iż czwórka zasługuje na ciepłe słowa, mimo iż absolutnie nie jest tak teatralnie awangardowa jak dwójka, ani nie stanowi produkcji tak zjawiskowo osadzającej nutę Arcturus w kontekście i czasie jak trójka - a jest tylko (i tu sedno) płytą z porządnymi pomysłami, ale bez ich pełnego rozwinięcia i wyeksponowania. Zgadzam się z powszechnym przekonaniem, że zabrakło zaskoczenia i szaleństwa i że zmiana frontmana może nie odbiła się aż tak wyraźnie na jakości wokaliz, ale gdzieś z pewnością brak Garma spowodował w zespole rodzaj niepewności. Stąd album sprawia wrażenie przyczajonego lub wprost pisząc pozbawionego dziwacznego charakteru, mimo że wszystkie składniki i osobliwości nuty Arcturus są tutaj zagospodarowane i fanom w dobrej jakości sprzedane. Słuchalność jest jednak na zupełnie innym poziomie, bo też poszczególne kompozycje pozbawione są zdecydowania i tak soczystych aranżacji, aby jako pojedyncze struktury, a nie tylko poszczególne fragmenty monolitu w pamięci pozostały. Niemniej jednak stwierdzam, iż po przypominających odsłuchach był powód aby takie, a nie inne wprowadzenie do powyższej refleksji zaaplikować oraz co ważniejsze - jest w Sideshow Symphonies coś żywego, coś na tyle intrygującego abym może wciąż próbował się z nim pomocować.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arcturus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arcturus. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 15 listopada 2021
sobota, 8 lutego 2020
Arcturus - The Sham Mirrors (2002)
Jest wiosna 2002-ego roku, Arcturus po niemal pięciu latach pauzy od premiery La Masquerade Infernale wydaje nowy krążek i cóż słyszy miłośnik teatralno-psychodelicznej metalowej awangardy? Pozornie i niepozornie... zmiany słyszy zmiany. Tak jak album z 1997-ego roku był na swój oryginalny sposób pociągająco obłąkany, tak The Sham Mirrors wciąż skupiając uwagę na nietuzinkowym charakterze stylu grupy, odpływa jednak w rejony bardziej powściągliwe. Trzy fakty pozostawały mimo tego bez zmian - kapitalny interpretatorsko, nawiedzony głos Garma, gęste partie bębnów Hellhammera oraz barokowo-kosmiczne (sic!) klawisze Sverda. Te same składniki, a efekt zaskakujący, bo właściwie to wszyscy spodziewali się odważnego ubogacania formuły, lecz niewielu obrania takiego akurat kierunku. Tyle że czego można było oczekiwać po zaskakującym sukcesie mega dziwacznej poprzedniczki? Że na nowej płycie zagrają jeszcze odważniej awangardową kartą, albo że nagrają może krążek który będzie dopieszczoną wersją La Masquerade Infernale? O tym że kilka lat wstecz dotarli jednak do ściany, niech świadczy fakt, iż dzisiaj jej odsłuch obnaża wadę fundamentalną, którą jest nieprzetrwanie wymagającej próby czasu, a powrotny album z roku 2015-ego dość wyraźnie nawiązujący do tej formuły potwierdza niestety tą tezę. Mimo iż The Sham Mirrors może być obecnie rozpoznany jako zdecydowanie mniej odważny, a nawet jako motywowany kalkulacjami krok wstecz, to dziwnym trafem słucha się go na początku 2020-ego roku zaskakująco dobrze i w przynajmniej moim przekonaniu znacznie lepiej niż La Masquerade Infernale. Wydaje się bowiem doskonałym przykładem zrównoważenia formalnego - postawienia na osiągnięcie kompromisu, złotego środka pomiędzy olbrzymią wyobraźnią, podpowiadającą z pewnością ekscytujące ambitne rozwiązania, a powściągliwością ośmieloną dojrzałością aranżacyjną. The Sham Mirrors sprowadzone do esencji, to takie trip hopowe inspiracje w klasycznych epickich formach ujęte - z pompą i duchową wrażliwością, ale i pazurem, bo nawet jeśli obficie użyte klawisze rozcieńczają zwartą strukturę, to ciężar wioseł i dynamika sekcji rytmicznej nie pozwala zapominać, że Arcturus to zespół metalowy. Fakt, znacznie bardziej progresywny od innych ówczesnych graczy z ligi metalowej, jednak bez wątpienia heavy.
poniedziałek, 27 lutego 2017
Arcturus - La Masquerade Infernale (1997)
Poniżej sentymentalna wycieczka
w czasy dość zamierzchłe, zapowiadana już w połowie roku 2015-ego, tuż po
premierze Arcturian, a zrealizowana dopiero teraz. Poślizg znaczący jednak usprawiedliwiony,
bowiem dziś daleko mi z obecnymi zainteresowaniami do podobnych klimatów jakimi
ówcześnie Arcturus mnie hipnotyzował, a i ostatni album posiadaczy wymyślnych pseudonimów przyniósł miast
rozpalenia zmysłów, zimny niestety prysznic. Po prawdzie to nie wiem nawet, czy tego
rodzaju stylistyka na scenie ma swoich kontynuatorów, ewentualnych propagatorów,
może chociaż zwolenników, którzy po dwudziestu niemal latach potrafią z podobną
jak wtedy ekscytacją chłonąć dźwięki z La Masquerade Infernale. Nie mam wiedzy,
czasu brak na jej zdobywanie, a jedyne co mogę tutaj napisać to kilka zdań
refleksji z pamięci wydobytych i tych pochodzących z dzisiejszej konfrontacji z
materią z drugiego, przełomowego krążka Norwegów. Jak zasygnalizowałem, w roku
1997 kontakt z grupą złożoną z tuzów black metalowej sceny był szokiem
zupełnym, stycznością ze sztuką (świadomie użyte górnolotne określenie) wychodzącą poza moje wyobrażenia, spotkaniem z
materiałem definiującym w mojej świadomości określenie metalowa awangarda.
Bo pomimo, że na albumie masa klawiszy i dodatkowo jeszcze
kwartet smyczkowy pierwsze skrzypce odgrywa, a cała
teatralno-groteskowa oprawa z patetycznym, napuszonym wokalem nijak się ma do
sceny ekstremalnej, to jednak pochodzenie muzyków i ekstremalnie jazgotliwa,
trudno przyswajalna formuła stawiała i stawia ich pośród formacji nadal metalowych.
Przynajmniej takie miałem wtedy przekonanie, a dzisiejszy odsłuch płyty
znacząco tego wyobrażenia nie zmienił. To co słyszałem w tej muzyce wtedy, a to
co współcześnie w niej dostrzegam to w miarę spójne przekonania i odczucia.
Różnica zasadniczo zmieniająca ogląd rzeczywistości polega wyłącznie na tym, iż kiedyś był to kult absolutny, obecnie zaś
rodzaj ciekawostki, która nostalgią jedynie zostaje pobudzona. Żeby jasno być zrozumianym już wyjaśniam,
iż te 45 minut z dźwiękami absolutnie osobliwymi nie były męczarnią, ani też
doświadczeniem na nowo rozbudzającym pasję. One uświadomiły mi jak długą i kształcącą drogę
przebyłem, ile musiałem ostrych zakrętów pokonać, w jak wiele ślepych uliczek
zabrnąć, by znaleźć się tu i teraz i posiadać takie, a nie inne priorytety w
obrębie muzycznych zainteresowań. Szanuję pomysł i realizację, odwagę i
bezkompromisowość, jednocześnie trudno mi znieść cholernie płaskie brzmienie, już
na standardy sprzed dwóch dekad nie do przyjęcia. Tutaj wszystko rzęzi
nieprzyzwoicie szarpiąc nerwy i odbierając wybornym instrumentalnym popisom oraz aranżacyjnym odlotom głębię. To grzech podstawowy, chociaż w przypadku
rozprawiania o piekielnej maskaradzie, ilość sprzeniewierzeń zasadom powinna
być wprost proporcjonalna do zawartości diabła w pięciolinii. :) Żart się pojawia
i on też usprawiedliwiony, gdyż odnoszę wrażenie, że ten ośmioaktowy spektakl
to rodzaj świadomego przerysowania, bo ten patos i próba stworzenia
wyrafinowanej opery na bazie „parapetu” nie mogła być do końca poważna. Z
drugiej jednak strony jak przypomnę sobie śmiertelną powagę ówczesnych
muzycznych „Panów Ciemności” to uśmieszek politowania na twarzy spod fikuśnej maski
założonej dla uchwycenia klimatu się przebija. To jest prawdopodobnie mój
największy problem z tego rodzaju twórczością, bo nie mam do końca pewności jak
sami muzycy efekty własnej pracy spostrzegali, jakie były źródła ich motywacji. Do tej "niepewności" czy aby między innymi ze mnie żartów sobie nie robili, dodaje teraz niemal stu
procentową pewność, że tego rodzaju mocno przestylizowana awangarda próby czasu
nie przetrwała. Świadczy o tym brak (ja akurat nie znam) kontynuatorów oraz
porażka samej formacji, która nagrywając dwa lata temu nowy album sama
dostarczyła masy argumentów dla wydania tak radykalnego osądu. Mierząc się z
Arcturian przeżyłem tortury, powracając do La Masquerade Infernale doznałem w miarę przyjemnego, aczkolwiek tylko chwilowego niestety spełnienia. Sentyment ogromny
we mnie tkwi nadal, prawdziwa, czysta miłość do tych kompozycji bynajmniej już dawno wygasła.
piątek, 22 maja 2015
Arcturus - Arcturian (2015)
Zaskoczył
mnie powrót Arcturus, bo nie śledziłem już od ładnych kilku, a może nastu już lat,
co w obozie Norwegów się dzieje. Miałem przekonanie, że ten skądinąd przed laty
nader awangardowy band pożegnał się ze sceniczno-studyjną egzystencją i pozostanie
w pamięci osób, które w latach ich największych sukcesów fanami się określało.
Zaliczałem się w owych czasach do tego gremium, a La Masquerade Infernale
jeszcze na taśmie, kasetą nazywanej zdarłem niemalże pod naporem ilości
odtworzeń. Kontakt z dźwiękami zawartymi na tym albumie był wtedy dla mnie
doznaniem z pogranicza nieomal mistycyzmu. Piekielną maskaradę smakowałem w
pełnym pasji uniesieniu, chłonąłem maksymalnie zaangażowanymi zmysłami i wyjść
z podziwu nie mogłem, z jaką niezwykłą w swej formie sztuką mam do czynienia.
Takie to były czasy, kiedy spod wpływu grunge’u pod oddziaływanie forsowanej przez
Mystic Art artystycznej awangardy świata metalu dałem się wkręcić. Starczy może tego wstępu nostalgią inspirowanego, oszczędzę opowieści weterana, który piesze wycieczki po nośnik czynił, bo kwota odłożona już na transport komunikacją miejską nie wystarczała. :) Daruje sobie tu i teraz także historycznej
charakterystyki późniejszych poczynań grupy. Myślę, że odświeżę sobie w tych
okolicznościach dyskografię Arcturus i w autonomicznych tekstach zdanie z
perspektywy czasu w ich temacie jeszcze kiedyś przedstawię. Przejdę teraz
gwałtownie do współczesności i sedna tych rozważań, czyli w ogólności o
Arcturian napiszę. Podstawowa refleksja, jaka po kilkukrotnym przesłuchaniu
nowego longplaya się nasuwa jest taka, iż są płyty, istnieją formuły, które sprawdzają
się wyłącznie w określonych okolicznościach - miejsca i czasu. Nie jestem w
stanie doświadczyć kontaktu z Arcturian z perspektywy osoby, która nigdy
wcześniej nie spotkała się z twórczością Arcturus – to oczywiste! Odbieram
zatem dźwięki Arcturian przez pryzmat wcześniejszych doświadczeń i myślę, że
w moim przekonaniu „to nie powróci”. Nie doszukałem się pośród wielowarstwowej
muzycznej materii tych podniet, które przed laty napięcie powodowały. Próbowałem
przez wzgląd na sentyment czy nostalgię odczuć, chociaż we fragmentarycznej odsłonie to, co kiedyś tak intensywnie porywało. Przeświadczenie mam zatem, że czas ambitnej, nietuzinkowej muzyki,
jaką Norwedzy komponowali minął bezpowrotnie, ich awangarda dzisiaj niestety
myszką trąca. Miast wzbudzać lawinę komplementów nieco uśmieszek politowania
wywołuje. To co u schyłku wieku dwudziestego odkrywczym było, dziś znając drogę
jaką awangardowe projekty z szeroko rozumianej blackowej niszy przebyły w
żadnym wypadku odkrywczym nazwać nie mogę. To zarzut fundamentalny, że Arcturus
poszerzając niegdyś percepcje, współcześnie co smutne stał się przewidywalnym błaznem. Bo jak w tym miejscu inaczej pomyśleć, kiedy zawartość Arcturian to
tylko zręcznie sklecony produkt z charakterystycznych mocno zmęczonych elementów.
Miejscami chwytliwy, innym razem pełny rozjazdów aspirujących do przemyślanie i
precyzyjnie wykreowanych dysonansów, a w rzeczywistości będący emocjonalnie
jałową plastikową popłuczyną. Niczym zimny manekin, blady, bez życia – tylko ekscentrycznie
przystrojony by zwieść swą nietuzinkową fasadą. To materiał drażniący
kartonowym brzmieniem perkusji, irytujący wokalnym rozchwianiem i pseudo
symfonicznym kiczem wylewającym się z keyboardu. To co w 1997 roku w piekielnej
maskaradzie intrygowało, dziś na Arcturian nuży i mierzi. Konwencja bękartem została - odrzucona i osamotniona. Może parchami nie straszy, ale karykaturalnym obliczem śmieszy i zawstydza. Stylistyka próby
czasu nie przetrwała? Nowe kompozycje jakości nie zachowały? Pewnie jedno i
drugie? Odpowiedź poznam, kiedy na powrót klasykę grupy w rodzaju La
Masquerade Infernale i Sham Mirrors przesłucham. Kiedy ochoty i przede
wszystkim odwagi nabiorę by zmierzyć się z przeszłością. Przyznaje, że po zaznajomieniu z Arcturian obawiam się tej konfrontacji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)