poniedziałek, 2 września 2024

Jack White - No Name (2024)

 

Sobie Jack wymyślił, że z zaskoczenia i że w atmosferze tajemnicy - cholera wie na jakich nośnikach i czy w ogóle. Jakieś akcje w sklepach płytowych sieci  Third Man w trzech znanych miastach, takim sławnym Londynie i takich Detroit oraz Nashville amerykańskich z tego co nety pisały fani dostawali vinyle podpisane jedynie No Name, bez opisów indeksów - ale za darmo. :) Potem już raczej względnie normalnie krążek bardzo niebieski pojawił się w obiegu i już na pełnej zaczął przyciągać uwagę nie tylko formułą promocji, ale swoją zawartością, bowiem najnowszy album Jacka jest archaicznie ognisty, czyli zawiera sto procent drapieżnego rocka w rocku. Bliżej No Name do tradycji The White Stripes niż wszystkiego innego wypuszczonego pod imiennym szyldem, co stanowi z pewnością mega zaskoczenie, ale umówmy się dla stęsknionych maniaków rzeczonego duetu to żaden powód do utyskiwania, a naturalnie sytuacja spełniająca ich wieloletnie marzenia. Każda kompozycja z nowego longa to tak pokłonienie się sobie samemu z okresu startowego jak oddanie hołdu wszystkim największym tuzom z pierwszego jak i tak drugiego czy trzeciego rzędu zespołom rockowym z czasów brytyjskiej rockowej prosperity. Oczywiście Stonesi, Zeppelini (przecudny i kozaczny Archbishop Harold Holmes) się nasuwają, ale i te ekipy o których gdzieś historia przez lata zapomniała, a jakie przykładowo zostały niedawno poniekąd opisane w formule encyklopedycznej w pracy Ra'anan Challeda "W bocznej ulicy". Piszę o tych wszystkich wspaniałych zespołach jakie (to dla wtajemniczonych) disc jockey jako rozgrzewkę puszczał przed około dziesięcioma laty na jednej z tras koncertowych Rival Sons. Pamiętam doskonale jak mnie ekscytowały te numery lecące z siedmiocalówek (7") i innych raczej mało znanych ówczesnym pocztówek muzycznych. Coś fajnego i ciekawego, a ja właśnie zawartość No Name tak sobie kojarzę i przywołuje ona bardzo miłe wspomnienia. Jest niby inaczej niż na maksymalnie eksperymentalnych krążkach poprzednich (niby tak, niby nie), które mnie jednocześnie kręciły i odpychały, bo przyznaje można było mieć wrażenie iż panuje tamże inspiracyjny bałagan. Powalały na kolana co niektóre motywy i rozwinięcia ichże, ale też wystawiały mnie na sprawdzian cierpliwości, gdy kombinowanie posunięte było zbyt daleko i nazbyt niezrozumiale numery ewoluowały. No Name od początku do końca jest spójny i ekscytujący, zatem ja włączam już jego natychmiast do faworytów ostatnich miesięcy, a być może i za pstryk kończącego się 2024 roku. Na koniec jeszcze wyjaśnię, bowiem każdy kto się tu na blogaska zaplątał zasługuje na szczerość i prawdy zakamuflowanej wyłuszczenie, że niby No Name jest inne, a jednak słychać, że to White solowy, a nie duetowy czy grupowy, bo zmieniły się priorytety udziwnionego na rzecz surowo klasycznego, ale nie zmienił się ogólny flow. Ja przynajmniej nie miałbym problemu aby to nowe postawić obok White'owego starszego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj