wtorek, 31 października 2023

Airbag - All Rights Removed (2011)

 
    

Pierwszy krążek Airbag na który wpadłem i też największy do niego sentyment posiadam, nawet jeśli nazwa mnie przy sobie na dłużej nie utrzymała. All Rights Removed pośród krążków Norwegów jest najbardziej zdaje się klasyczny i wprost nawiązujący do zawsze podnoszonego klasyka w postaci Pink Floyd, kiedy to (uwaga opisuję) nuta posiada klimat emocjonalny, a solówki płyną swobodnie wybrzmiewając falami w charakterystycznym dla legendarnych Brytyjczyków tonie. W zasadzie takich epigonów klasyków jest zatrzęsienie i też prawdę mówiąc Airbag trzymający bardzo wysoki poziom, ponad wysokie standardy naśladownictwa nie schodzi, jak i trudno o "dosłuchanie się" na  All Rights Removed jakiegokolwiek pierwiastka czyniącego ich twórczość wyjątkową. Być może więc tu tkwi problem, że trzymając się kurczowo stylu jaki w emblematycznej postaci mnie nigdy nie oczarował na dłużej, także dwójka w dorobku Airbag nie została ze mną, nie stając się płytą z absolutnego osobistego topu. Ona ma zadatki na materiał który od czasu do czasu dawkowany wybitnie wciąga i buja klasycznie progresywnie, więc przyjemność z nią obcowania zawsze elementarnie wysoka, jednak żeby wybić się do poziomu powyżej wysokiej ale zachowawczej średniej, to musiałoby coś w nucie ekipy z Oslo błyskiem oryginalności mnie oczarować - a ja na drugim ich krążku tego nie znajduję. Wspomniałem (jeśli dobrze pamiętam) przy okazji wydania ostatniego jak dotąd ich albumu (A Day at the Beach), że ten lekko uwspółcześniony elektroniką kierunek ewolucji mnie bardziej przekonuje, kiedy słuchając Airbag z roku 2020-ego mam wrażenie, iż bym odsłuchiwał jedną z około późnośrodkowych (najbardziej A Fine Day to Exit) płyt Anathemy, która notabene zmieniając bardzo stylowo swoje brzmienie oczywiście wzorowała się tak na pinkfloydowej legendzie, jak i i niemal równie szanowanym w elitarnych rockowych środowiskach Radiohead. All Rights Removed za ogólne wrażenie ma u mnie prawie maxa, ale za klonowanie i wtórność bez niczego swojego odejmuje kilka punkcików. W tej drugiej kwestii jest tutaj zupełnie inaczej niż na ostatnim albumie. Ale o tym to gdzieś w otchłani - otchłani Kos można doczytać.

poniedziałek, 30 października 2023

Acid Drinkers - Infernal Connection (1994)

 


Fakt no. 1 - Infernal Connection było najciekawszą płytą Kwasożłopów do momentu wydania Verses of Steel. Było też płytą najbardziej rozpoznawalną w ich dorobku zaraz po, albo obok Strip Tease oraz kawałki Drug Dealer i The Joker najbardziej kojarzonymi ze stylem z jakim w dwa lata po Infernal Connection powrócili. Fakt zatem no. 2, że w moim przekonaniu najbardziej przeze mnie eksploatowaną, najsilniej naładowaną crossoverową energią do chwili wydania wspomnianego Verses of Steel było jednak The State of Mind Report. Faktem natomiast no. 3 jest moje przekonanie, iż Acid Drinkers nie awansowało w moich osobistych rankingach do pozycji grupy nigdy nie zawodzącej, a poszukiwania Titusa i spółki pośród zmienianych dość intensywnie stylów nie zawsze przynosiły takie efekty, jakich bym mógł po grupie szczycącej się niemal kultowym statusem spodziewać. Wszystko co powyżej napisane nosi znamiona maksymalnie subiektywnej opinii i nie ma opcji aby większość zdeklarowanych maniaków zasłużonej dla polskiego rocka i metalu grupy mogło się ze mną zgodzić. Raz każdy ma swoje gusta i guściki, dwa szalikowiec miłośników taniego wina, to raczej kocha najmocniej te najbardziej klasycznie heavy-thrashowe uderzenia ekipy i przywiązany jest do niej właśnie sentymentem do starszego ostrego grzańska, które trzyma się brzmień raczej późnoejtisowych, niż tych w jakich w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Titusowa ekipa próbowała się odnaleźć. Kolokwialnie rzecz ujmując kocha on ostre gitarowe uderzenie i ten styl jajcarski, łączący cięte poczucie humoru i odpowiednio mocno zakrapiane alkoholem rock'n'rollowe życie. Przynajmniej ja spotkałem się z takimi opiniami i tylko roczniki znacznie znacznie powyżej mojego jako szczytowe osiągnięcie AD wymieniają, to bardziej poważne i dla mnie akurat kultowe Versus of Steel. Nie jednak o VoS ta samego ze sobą dyskusja, bo ja nawijam do siebie o Infernal Connection, a nie o albumie z nieodżałowanym Olassem, więc do rzeczy. Infernal kopie, kopie konkretnie i jako taki maksymalnie energetyczny krążek w momencie premiery był postrzegany, a ponadto było i jest wciąż jasne, że wówczas to zmienili ci goście kierunek stylistyczny - nie pozbywając się jednocześnie typowych cech stanowiących o ich na polskiej scenie wyjątkowości. Mimo że jest nowocześnie, w stylu bardziej hard core'owym niż archetypicznie heavy-thrashowym i w kilku momentach jest tu nawet więcej łupanki, to jednak rzuca się na uszy najbardziej eksploatowanie skocznych rytmów, to jednak wciąż z perspektywy czasu jest to klasyczne Acid Drinkers i nie ma dyskusji! Krążek brzmi wciąż doskonale i tutaj też nie ma do czego się czepić, bo wszystkie atuty instrumentalistów zostały wyeksponowane, a jak Titus ryknie to trzewiki spadają i jak Titus swoją poetyką liryków uderzy, to banan na gębie! Ponadto jeśli o zmianach czy zaskoczeniach sobie gadam, to wstęp i zakończenie przyklejone do numeru tytułowego robią największe wrażenie, które podtrzymuje (mimo i pomimo) zamykający po polsku płytę Konsument, zaśpiewany przez wówczas wbijającego w świat ostrzejszego łomotu. To jest kawał dobrego grania, lecz pamiętam i nie zamierzam zmieniać zdania, że zaraz po Versus of Steel i The State of Mind Report. Gdybym miał zabrać na bezludną wyspę jedną ich płytę, to jednak nie byłaby to IC - z tych dwóch pierwszych na pudle chyba musiałbym losować. :)

niedziela, 29 października 2023

Amorphis - Silent Waters (2007)

 


Gdy w chwili sprzyjającej odgrzewaniu starych muzycznych kotletów, porównam Silent Waters z co niektórymi "kompozycjami" jakie obecnie fanom Amorphis dość systematycznie w postacią albumów studyjnych podrzuca, to myślę sobie, iż ten wówczas drugim albumem z Tomim Joutsenem kontynuowany nowy rozdział w ich historii, można zapisać do kategorii "udane". "Pomimo iż", to nie jest dla mnie zaskoczeniem, że naprawdę przekonujące granie z Silent Waters, stawiam jednak poniżej poziomu sympatii jakim darzę albumy nagrane w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, czy też tych jakie Amorphis napisał i nagrał na przełomie wieków - jednym słowem sentyment. :) Silent Waters także w hierarchii ustawiając, pozycjonuje poniżej Eclipse (2006), chociaż gdyby obydwa krążki porównać, to tak jakbym słuchał jeden za drugim przykładowo z repertuaru The Gathering Mandylion i Nightime Birds. Niby to samo i niby nie to samo - zapewne nie kwestia stylistycznych różnic ani jakości, tylko znów przywiązania. Drugi materiał po zmianie wokalisty brzmi świetnie i jest znakomitym dowodem potwierdzającym tezę, że zespół się dotarł i kawałki napisane oraz forma wykonawcza to poziom najwyższy, a to co powstanie w kolejnych latach chyba już nie będzie miało szans na podobną bardzo wysoką ocenę. Przynajmniej ja po Skyforger (nie było słabo), to straciłem zainteresowanie nutą Finów (bo było kompletnie asekuracyjnie), a przesłuchiwanie kolejnych płyty w moim przypadku odbywało się przy okazji, bez poczucia oczekiwania na premiery. Były momenty że pojedyncze numery wpadały mi w ucho (to nie było trudne - charakterystyczna melodyka robi swoje), ale też rozwiązania rytmiczne oraz aranżacje motywów mogły chwilowo pobudzać apetyt. Niestety całościowo się nie kleiło z moimi gustami, a filozofią najbardziej, bo ja bym chciał aby Amorphis był programowo otwarty na rozwój, a nie jak w praktyce doświadczałem - do odtwórczego charakteru programowo straszliwie z każdym następnym studyjnym wypiekiem przykuty. Stąd akurat (jeśli dobrze liczę) ósmy krążek w ich historii lubię i dawać będę temu dowody, bo jeszcze wtedy liczyłem na ewentualne stylistyczne przełomy, które by ich muzykę urozmaiciły, a nie zapędziły w kozi róg, gdzie zespół myślę przy aplauzie mniej wymagającego fana się urządził. Uważam że to był błąd i szkoda tych możliwych muzycznych kierunków w których nie poszedł. Będę teraz snuł przez chwile wizję innego Amorphis, słuchając klasycznego Amorphis - bowiem jak zauważyłem, to Silent Waters lubię. :) 

sobota, 28 października 2023

Scrapper / Georgie ma się dobrze (2023) - Charlotte Regan

 

Coś ilustracyjnie wreszcie innego - nie dam sobie uciąć palucha, że nowego. Pamięć słaba, aby konkretnymi tytułami na zawołanie rzucać, ale wiem że oryginalności w kinie od wielu już laty sporo, chociaż przypomnieć sobie wyraźnie nową formę w kinie w ostatnich miesiącach trudno. Scrapper (Georgie ma się dobrze) ma to coś realizacyjnie świeżego - coś co przyciąga i zaskarbia sympatię, mimo iż jest o kimś kto trosk może zapewnić bez liku i mnożyć je i mnożyć, gdy z kimś takim dzieli się życie i to życie względnie w założeniach mające być ułożone i odpowiedzialne. Historia „kipiąca energią, wzruszająca i zabawna”, opowieść bezpośrednia, trochę taki rewers Aftersun - zgodzę się. Ot dziecko 12-letnie bohaterem i wciąż smarkaty mentalnie ojciec, który się odważył po tylu latach na przyjęcie naturalnej roli. Zanim jeszcze jednak to w wyniku tragicznych okoliczności następuje, dziecko niby współczesna Pippi Pończoszanka samo się wychowuje. Teren jednak w tym przypadku trudny, żadna bajka, warunki wymagające - spryt i pozbywanie się etycznych wątpliwości obowiązkowe, aby przetrwać. Jednak ktoś kto żyje na garbie innych niekoniecznie musi być spostrzegany jako społeczny pasożyt czy używając określenia naukowego patologia. Życiowe zakręty, może pech że przyszło się na świat tu a nie tam i wychowuje się bardziej na ulicy niż w cieplarnianych warunkach luksusowej rezydencji. Można współczuć, nie trzeba też od razu potępiać. Skomplikowane realia wchodzą w grę, więc powstrzymajmy się od opartych być może bardziej na pozorach niż faktach ocenach! Wartościować poniekąd aby zarysować realia jednak muszę, stąd proszę nie mieć mi za złe, kiedy to czynię, apelując w międzyczasie żeby nie działać pochopnie, gdy praktyka życia z podobnymi sytuacjami człowieka skonfrontuje. W sumie film Charlotte Regan jest prowokacyjny, w tonie cierpkiego brytyjskiego poczucia humoru, zamiast umoralniającej przypowieści i jest zdecydowanie bardziej o przyjaźni. Jest wprost o wspomnianej trudnej, ale bez względu na skrywane pretensje ciepłej relacją z człowiekiem, który nazywa siebie ojcem - on nie wie jak być ojcem, ona nie zna się na byciu jego córką. Jest równolegle aktualną próbą opisania z perspektywy dziecka przeżywanej żałoby, a precyzyjniej z pomocą fantazji przechodzenia przez ostatnią jej fazę, czyli czas akceptacji, pogodzenia się z sytuacją i bólem, a w rzeczywistości planowaniu ucieczki zmęczonej tęsknotą. Wreszcie jest o ukrywaniu prawdy przed opieką społeczną i jest to wątek potraktowany lekko mało realistycznie, lecz nie ma to większego znaczenia dla kluczowego tematu, kiedy na koniec wbija się w serducho mocny wzrusz. Wzrusz bez znamion szantażu i wzrusz prawdziwy, zatem absolutnie do przyjęcia wzrusz.

piątek, 27 października 2023

Squid - Bright Green Field (2021)

 


Słucham sobie obecnie (może nie namiętnie, ale jednak z przyjemnością kompletnie niewymuszoną potrzebą pochwalenia się że rozumiem go w stu procentach) debiutu Squid i cieszę się, iż dwójka szybciej mnie do siebie przekonując, sprowokowała do powtórnego (i kolejnego, kolejnego, kolejnego...) pomocowania się z nimże. :) Nie ukrywam iż taka formuła muzyczna nie przyciąga natychmiast, bo niewielka w niej dawka przebojowości i aby się w nią wgryźć skutecznie należy się wykazać tak determinacją, jak szczycić otwartym na niekoniecznie na co dzień praktykowane podczas odsłuchów gatunki. Kto nie jest zakopany po uszy w awangardzie i zna Squid, ten wie co chcę przez to powiedzieć, bowiem trudno mi uwierzyć że wszyscy miłośnicy rockowo-metalowych nutek w mocnym uproszczeniu rzecz jasna, tak bez zająknięcia z miejsca chwytają o co młodym typom działającym pod tym szyldem biega. Ja myślę (wciąż zasysając do własnego środka i wciągając się  w jego wnętrze), że w przypadku premierowych ruchów studyjnych chodziło im przede wszystkim naturalnie o wyjście ze swoimi muzycznymi wizjami do potencjalnego słuchacza, ale także (uwaga będzie z lekko przymrużonym okiem) o zabłyśnięcie w środowiskach które szukają, rozkminiają i się w tym zawieszonym rozkminianiu fiksują, aż do momentu, gdy zostaną obdarowani objawieniem i olśni ich, że w myszkowaniu w alternatywie nie chodzi przede wszystkim by się potocznie po fanowsku zajarać jakąś tam oryginalną nutą, ale właśnie aby poszerzać sobie granice i nie zamykać w dźwiękach bezwzględnie obeznanych - jako rodzaj ćwiczenia dla własnego gustu w sensie jego rozciągania, aż być może pęknie i zrobi się ten kolejny krok w rozwoju, albo podda stwierdzając "próbowałem, ale nie dźwigam - póki co jeszcze". Bowiem myślę też, iż kształtowanie gustów, to nie tylko powszechne pod rękę z mainstreamowymi trendami hasanie. Podpinanie się pod to co popularne, aby wybory gigantycznych grup publiczności umacniać, ale również to wspomniane rozciąganie w wielu kierunkach i na wiele sposobów form i formułek w których one zamknięte. Stąd nazywanie Squid grupą post punkową jest uzasadnione, choć trudno o łatwe przywołanie nazw, jakie będą z tego gatunku ze Squid tożsame. Oni tą stylistykę jak elastyczną gumę naprężają i robią to z takim wyczuciem, że nie uważam aby w jakimkolwiek momencie przegięli i z pozornego tylko dźwiękowego chaosu wpadli w otchłań kompletnego niezrozumienia - bo niekontrolowany żywioł, zamiast pobudzonej kreatywności i zdroworozsądkowej wstrzemięźliwości ku kompletnym dziwactwom ich skierował. Dla mnie BGF jest właśnie tego rodzaju badaniem co mogę na własną klatę przyjąć i do własnej piersi finalnie przytulić oraz jaki puls w nucie czy w niej zgrzyt dysharmonijny jest w stanie mnie nie odstraszyć. Pulsu jest tu co niemiara, zgrzytów mniej znacznie, ale co najważniejsze i już powyżej zasugerowane, to się wewnętrznie pięknie w spójny pomysł wiąże i nie jest jakby ktoś przepłoszony mógłby pomyśleć tylko sztuką dla sztuki - kombinowaniem dla zdobycia fejmu i masturbowania się przekonaniem o osobistej elitarności. Jakie natomiast można wyłuskać z aranżacji Squid wpływy estetyczno-stylistyczne, to niech lepiej ci eksperci muzyczni o większych od moich horyzontach się wypowiadają. Rozumiecie że chodzi mi o wymienianie ciurkiem wszystkich rzadkich tu inspiracji krautrockiem czy z innej beczki, dużo częstszych jazzem, bądź fusion  po prostu. Zresztą nie trzeba potrafić nazwać tych wpływów, by się móc muzyką Squid zachwycić, gdy korzystanie z eklektyzmu nie sprowadza się do topornego sklejania bez czucia. Ja się na koniec października 2023 roku Squid wciąż jeszcze po fanowsku nie zachwycam, ale zaintrygowany się czuję - maksymalnie nawet. :)

czwartek, 26 października 2023

Il primo giorno della mia vita / Pierwszy dzień mojego życia (2023) - Paolo Genovese

 

Temat na pewno zobowiązujący do głębszej refleksji. Temat potraktowany bardzo poważnie, znaczy jak należy i temat obrobiony spojrzeniem z rodzaju tych umownie fantastyczno-metafizycznych. Śmierć, a w tym przypadku śmierć w wyniku samobója, to sytuacja wstrząsająca, za której kulisami stoi wiele zmiennych współodpowiedzialnych i współoddziałujących na nią. Są tutaj „żywe” osoby i ich osobne historie, ale z perspektywy spojrzenia na własne odejście - po podjęciu tragicznej w skutki i (tak jakby) nieodwołalnej decyzji o targnięciu się na własne życie. Prawda że taki scenariusz może przyciągnąć uwagę i dokonać tego tym bardziej skutecznie, kiedy za projektem i jego realizacją stoi człowiek z popularnym reżyserskim nazwiskiem - dokładnie człowiek odpowiedzialny za sukces Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie. Tyle że jedno oczekiwania całkiem wysokie (pomimo iż Genovese w sumie ostatnio systematycznie lekko zawodzi), a drugie realia (bez zaskoczeń, bo Genovese z pewnością ostatnio nie zachwyca). Pomysł dobry, a wyszło dość licho, a na pewno mocno męcząco, bowiem ten film jest jak jakaś nabrzmiała od egzaltowanych dialogów snuja, bez nawet szczątkowej dynamiki czy jednego punktu kulminacyjnego porywającego. Oczywiście głupie to nie jest i do tępych umysłów nie jest skierowane, ale jakby nie było dojrzałe, to tak samo jest równolegle bez ikry i tożsamości. Mimo wszystko zalecam skorzystać z tej refleksyjnej oferty, bo nawet jeśli się nie mylę w kwestii właściwości filmowych, to dydaktyczna zawartość warta jest poświecenia dwóch godzin, a jeśli jeszcze forma wizualno-warsztatowa do kogoś trafi, to w bonusie dostanie wzrusz z satysfakcją i to będzie po prostu ważne.

P.S. Jeśli natomiast kogoś jednak wymęczy, jako dawka nakierowanej na szantaż emocjonalny lawiny nieznośnie banalnych spostrzeżeń, to znaczyć będzie że nie jestem sam w krytycznej ocenie odosobniony, a to będzie oznaczało jednocześnie, iż Genovese stracił już na dobre czujność, stracił również dobry smak ostatecznie, bo myślę że nie ma osoby której Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie się nie podobało. Przynajmniej ja takiej nie spotkałem lub nikt w moim otoczeniu nie zebrał się na odwagę aby to w mojej obecności głośno oświadczyć. :)

środa, 25 października 2023

Paradise Lost - In Requiem (2007)

 


Przyjęło się, iż In Requiem jest tym oficjalnym powrotem Paradise Lost na ścieżkę stricte metalową - tak przynajmniej wówczas twierdzili muzycy. Nawrotem po raz bardziej udanym, raz mniej romansem z elektroniką lub po prostu brzmieniami bliższymi popowo mainstreamowym klimatom. To fakt uważam nie podlegający dyskusji, że charakter tegoż albumu bliższy sposobowi okładania instrumentów jaki w metalu powszechny, ale też przecież już na IR poprzedniczce, czyli albumie zatytułowanym po prostu Paradise Lost słychać tak perkusyjne konkretne uderzenia, jak i gitarowe riffy bardziej mocarne, a także te immanentne dla oblicza muzycznego PL emocjonalne solówki Mackintosha - więc czy to jest właściwy powrót czy powrót nastąpił już w roku 2005, się zastawiam. Swoje myślę, kłócić się nie będę, tym bardziej że uważam,  rzecz nie w tym kiedy zwrot ku korzeniom zaczął na dobre następować, a która z tych płyt na nowo przyciągających wątpiących w "metalowość" Brytoli fanów jest najbardziej interesująca. Nie postawie swojej osoby pośród tych największych maniaków ikony brytyjskiego gotyckiego metaluchowania, o czym myślę od zawsze tutaj przy okazji tematu paradajsów trąbię. Ja jestem fanem wybiórczym i jako taki mam takie PL krążki, które darzę uczuciem obecnym jak i sentymentalnym żarem otaczam i nie jest to akurat In Requiem - gdybym pośród nowszych materiałów gitarowych ekipy Mackintosha i Holmesa miał wybierać. Tutaj w moim przekonaniu Faith Divides Us – Death Unites Us rządzi, bowiem jest zdecydowanie ciekawszy i tak skonstruowany, że nawet tak rytm płyty jako całości oraz rytmiczny szkielet numerów potrafi uwagę moją przykuć znacznie dłużej. Natomiast to co zarejestrowali w studiu w roku 2007 posiada momenty, jednak jako forma krążku niestety przynudza i zero tutaj świeżości. Ja bym nawet albumy z 2005 i 2007 roku nazwał bardziej doładowanymi ciężkim riffem, ale jednak kolejnym w dyskografii grupy, takim Symbol of Life - czyli całkiem mocarnie tak, ale przede wszystkim melodyjnie i żeby nie przekroczyć pewnych granic po prostu asekuracyjnie. Wyszło zatem coś co idealnie oddaje zespół w trwającej podróży do początków, ale ze zdecydowanym akcentem stylistycznym zapoczątkowanym na One Second i w dalszej kolei płytach tak szokujących dla metalowców estetycznie jak Host i już znacznie mniej na wspomnianej Symbol of Life czy Believe in Nothing. Taki nie przymierzając Unreachable mógłby śmiało zaistnieć na SoL lub BiN i nikt kto ceni te krążki nie miałby pretensji, jednak kiedy deklaruje się przemianę, to nagrywanie numerów o linii stylistycznej od której zaczyna się odżegnywać jest lekko słabe. Przez to album jest niespójny i wewnętrznie w nim ta niespójność powoduje ścieranie się muzycznych idei, ale w tym takim negatywnym znaczeniu, bo szerokiej amplitudy pomysłów oczekiwanie nie jest przecież same w sobie złe. Złe jest wówczas, gdy gatunkowy pejzaż powoduje obcowanie z chaotycznym kolażem pomysłów i ponadto pomysłów może i łatwo wpadających w ucho, ale tym samym bez przyszłości. Innymi słowy trzymam In Requiem na spodzie szuflady i sobie tam spoczywa. Odświeżam na przykład dzisiaj i odświeżę może jeszcze kiedyś - za miesiące, rok, może lata. Jeden albo dwa razy. :)

wtorek, 24 października 2023

Gry uliczne (1996) - Krzysztof Krauze

 


Gry uliczne to film poniekąd kuriozum, bo sposób filmowania sugeruje że Krauze chciał nakręcić obraz jak na epokę nowoczesny, którego forma jednak z biegiem lat okazała się nie wizjonerska, lecz (przepraszam fantastycznego reżysera za tą szczerość) tandetna. Z drugiej jednak strony temat polityczno-historyczny bardzo poważny, więc ta bezlitośnie przegrywająca z upływem czasu formuła straszliwie z nim się nie klei. Gdyby Krauze powstrzymał tutaj te bardzo liczne na starcie słabe wjazdy urozmaicające i być może w założeniach uatrakcyjniające dla ówczesnego młodego pokolenia pomysły, to film bardziej tradycyjny w kształcie zyskałby na mocy, a szczególnie przetrwałoby do dzisiaj, nie tak mocno nadgryziony przez ząb czasu. Rozliczanie się z narodową tożsamością i przeszłością mające miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych, a dokładnie śledztwo dziennikarskie dotyczące śmierci Stanisława Pyjasa, zamordowanego w niejasnych okolicznościach w roku 1977, prowadzone przez dwóch młodych (obyczajowo jak to po transformacyjnym przełomie rozpasanych) dziennikarzy prywatnej telewizji. Zderzenie tworzącej się nowej wolnej Polski z komunistycznym reżimem i całym z tym związanym bagażem bajzlu pozostawionego przez niby odchodzącą na margines siatkę politycznych zbrodniarzy, gdzie główną rolę rozgrywających przejęli byli esbecy oraz po trosze ich tajni współpracownicy. Czasy w sumie grubej kreski Mazowieckiego wykorzystywanej przez cwaniaków nie mitrężących czasu i skutecznie zacierających ślady. Budowanie w miejsce podłych czynów nowej legendy i kariery w anomijnych okolicznościach. Niby jawna niesprawiedliwość, być może cyniczna umowa albo umowa gwarantująca pokojowe przemiany, bez rozlewu krwi - dziś już w sumie trudno oceniać, kiedy rzeczywistość na wszelkie sposoby zmanipulowana pod dyktando uprzywilejowanej władzy i przez tą władzę na bieżąco dodatkowo komplikowana. Wtedy wszystko było niejasne, dzisiaj zdaje się być jeszcze bardziej zawile, bo zamiast realnych wyjaśnień opinia publiczna dostawała i łykała informacyjną watę, z premedytacją doprawianą mnóstwem lękowych fobii. Trudno z tą haniebną przeszłością się pogodzić, tak sobie myślę że bez sensu mimo wszystko obecnie ją rozgrzebywać, kiedy mamy bieżące skur Wy syństwa do rozliczania. Spójrzmy wokół i przypomnijmy sobie też wymowną treść finałowej sceny Gier ulicznych - prawda jest taka, że kapitalizm to ustrój egoistycznych ambicji, a szczególnie ułomny kiedy pozbawiony wrażliwości społecznej. Znieczulica rządzi, strach o własne bezpieczeństwo jej pomaga!

P.S. Powtórzę aby to co o Grach ulicznych myślę jasno wybrzmiało. Niby to dobre, bo wciąga, ale też irytujące, bo dla przyciągnięcia przed ekran młodzieży i zainteresowania ich historią współczesną przekombinowane, choć te mroczne czarno-białe wstawki czy animowana sekwencja były całkiem niezłe. Tak czy inaczej można tutaj doszukać się już talentu Krauzego, którego artystyczny szlif w filmach o tematyce społecznej, dopiero w kolejnych filmach eksplodował.

poniedziałek, 23 października 2023

Go Ahead And Die - Unhealthy Mechanisms (2023)

 


Nie pokochałem pierwszego albumu najmłodszego projektu Maxa i pomyślałem że nie zanosi się abym jakimś głębokim uczuciem obdarzył dwójkę. Unhealthy Mechanisms jednak może mi nieco bardziej wbić się w czerep, bowiem myślę odjeżdża od inspiracji grind core'm, a że ja zasadniczo niewiele zawsze więcej powyżej typowej metaluchowej normy z tej gatunkowej niszy znałem i nigdy nie kwapiłem się by w niej oraz w jej korzeniach pomyszkować, to puszczenie bardziej oka do może nie całkiem, ale jednak archaicznych czasów Sepultury, niżby deklarowanych kiedyś jako inspiracji Napalmów czy konstruujących legendę Carcassów, powoduje że jest mnie akurat po prostu bliżej do UM. Generalnie obydwa albumy GAAD nie różnią się od siebie niczym powyżej chyba większej zawartości cukru w niewielkiej, bo zrównoważonej surowym prymitywizmem "słodkiej" jak na estetykę melodyce, jaka wpuszczona w te ataki furiackiej rytmiki, jak też odważę się stwierdzić, bardziej koherentna z proto Sepą niż protoplastami grind core'a, badź tego bardziej rzeźnickiego punku. Tym samym zmierzam do finałowej refleksji, że Max z synem jakby usilnie nie starali się uczynić tego projektu wyjątkowym na tle innych muzycznych działań z jakimi kojarzony starszy w tym duecie, to w zasadzie jego wydźwięk sprowadza się do albo kopiowania startowych krążków właśnie Sepultury (wokale akurat kawał mięcha), tudzież wyrywania co mocniejszych akcentów z Cavalera Conspiracy. Żebyśmy się źle nie zrozumieli - to że na zabój nie pokochałem Unhealthy Mechanisms, nie powoduje jednakże, iż nie uznaję jej za jedną z najlepszych w ostatnim czasie materiałów sygnowanych przez Maxa i nie wykluczam, że w przyszłości może ona jeszcze w moich rankingach "maxowych" urosnąć, bowiem tak jak dźwięki zasługują na moje uznanie, tak oprawa graficzna Unhealthy Mechanisms, to jest sztos i obłęd w jednym i poza tym jest czarno-szaro-biała, a ja grafik w tych odcieniach tak bezrefleksyjnie w kąt nie rzucam. :)

P.S. No jprdl, no ej - nie spodziewałem się, że to mną może tak potargać jak targa nie tylko ten Cyber Slavery czy solówa z Drug-O-Cop. 

niedziela, 22 października 2023

Rival Sons - Lightbringer (2023)

 


Już jest, już się kręci! Po czterech zaledwie miesiącach po wydaniu Darkfighter, dostępny jest planowo właśnie na 20 października zapowiedziany Lightbringer i całościowo daje mi wraz z poprzednikiem 74 minuty, wciąż w przypadku Rival Sons ewoluującego retro rocka. Cieszy zawartość obydwu krążków, ale cieszy i decyzja grupy, iż zamiast kobyłowatego jednopłytowego, jednorazowo skumulowanego zestawu kompozycji, dostaję w dwóch ratach myślę fajnie wyważony zestawik wpierw takich ośmiu, a obecnie sześciu utworów, w które trzeba się ze skupieniem wsłuchać, jak i które z miejsca moją sympatię sobie zaskarbiają. Może Darkfighter i Lightbringer nie stanowią muzycznie zapisu dwóch skrajnych rodzajów emocji, jednak według zapowiedzi muzyków w warstwie lirycznej można się podobnej dwubiegunowości doszukać. Warsztatowo wszystko stoi jak zwykle na najwyższym poziomie i prądzi tak jak retro granie na bluesowych korzeniach powinno, a w dodatku struktura numerów jest kapitalnie rozwijająca tematy i wątki muzyczne, a że instrumentaliści Rival Sons potrafią technicznie rzecz biorąc bardzo wiele uzyskać, opierając się na podstawowym instrumentarium i doskonale też wykorzystać fantastyczne wokalne umiejętności Jay'a Buchannana, to słyszę teraz w zapętleniu kawał fenomenalnego grania. Proste narzędzia, ale finezja ich wykorzystania ogromna, bo jest czucie formy i jest talent do nasycania jej groove'm porywającym, lecz aby się wciągnąć w tego rodzaju granie, to należy przede wszystkim kochać organiczne brzmienia i lubić też kiedy dźwięki przyjemnie otulają, bo słodycz i subtelność takiego Redemption przykładowo, może sugerować, że Rival Sons to teraz ekipa nieco przygasłych ekspresyjnie muzyków, a rzecz uważam ma się zgoła odmiennie i zapoczątkowana na Feral Roots metoda budowania epickiego napięcia w formule balladowej suity tutaj właśnie potrafi znów rozkwitać. Sześć genialnych kompozycji, a Redemption pośród nich jak taki rozczulający pauzo-spowalniacz a'la bardziej ambitna tekstowo pościelówa - zawieszony pomiędzy nieco bardziej dzikimi czy szorstkimi kawałkami, które w sumie jak wspomniałem oscylują w skali dość wąskiej, bo ich struktura czy rdzeń na który nawinięte motywy, zagrania i smaczki podobny. Łączy je kapitalna głębia w lirykach i aranżacyjnych instrumentalnych niuansach, jakie pozornie tylko na pierwszy rzut "ucha" szablonowe, bo niby przecież w podobnym wykonaniu znane od ponad pół wieku. Rival Sons nie stoi w miejscu, ewoluuje, ale czyni to z godnym podziwu zamysłem - stając się z płyty na płytę coraz bardziej dojrzałym ansamblem, jakiemu pomimo dobrze obranej ścieżki rozwojowej taka niezrozumiale bardziej rozpoznawalna Greta Van Fleet, jak na razie nie jest w stanie przynajmniej w moim osobistym rankingu zagrozić. Mrok i światło jest w tej nucie i ona tak potrafi mnie mrocznie poruszyć, jak zdatna jest do rozświetlenia mi drogi którą kroczę. Thanks Panowie!

sobota, 21 października 2023

Damageplan - New Found Power (2004)

 


Napiszę teraz, iż pierwszy i wiadomo z jakiego powodu ostatni album projektu zastępczego po rozpadzie Pantery mnie akurat nie leżał kiedyś i nadal nie leży. Nie mam pretensji że powstał, bo Anselmo był się wraz z Rex'em Brownem wypiął, a że Dimebag miał ochotę hałasować w klimatach panterowskich nadal, to miał i prawo sobie bez dwóch starych kumpli grać i nagrywać. Mnie Damageplan nie leży przede wszystkim po prostu tak, jak nie leży mi wszystko co Sepa nagrała z Derrickiem Greenem, czyli najzwyczajniej przez wzgląd na brzmienie darcia ryja nowego wokalisty. Niby ten Pat Lachman wypada na tle mega blado growlującego Greena znacząco lepiej i jemu też charakterystyką głosu bliżej Anselmo niż Greenowi Maxa, ale słuchając New Found Power od zawsze i chyba na zawsze będą mnie prześladować powyższe skojarzenia, że to jakby zastępstwa bardzo ubogie w stosunku do oryginału, więc jeśli podczas korzystania z dobrodziejstw nuty ja nie czuję się komfortowo, to sobie to korzystanie odpuszczam. Tak to NFP prawie w ogóle się nie kręci i te odsłuchy bardzo rzadkie jakie jednak się odbywają, to one przynoszą mi zawsze oprócz uczuć wyłuszczonych w pierwszym fragmencie tekstu, także raz poczucie (lekkie zaskoczenie), że jest to materiał naprawdę kompozycyjnie z niezłym potencjałem - niestety w pełni z pewnością nie wykorzystanym i dwa, iż mega że bracia nie poszli w strategię wprost toczenia się na popularności Pantery i nie dopisali sobie do tego szyldu przykładowo jakiegoś A.D, bądź innego B.C.. Ogólnie słychać panterowskie patenty, zagrania wprost wykorzystujące specyfikę brzmienia legendy modern thrashu, tak jak i próby urozmaicenia dźwięków zapożyczeniami z modnego na samym początku XXI wieku grania z groove'm bliskiego na przykład Godsmack czy innych kornowato-illniniowych, pozwólcie że nie będę wymieniał, bo tych innych nie bardzo szanuję. :) Wiem jednak że nawet jak Pat Lachman skanduje czy wpuszcza się ścieżkę nowoczesnych jak na owe czasy wokaliz, to muzyka jednak bardziej płynie w kierunku post grunge'u, a nawet Megadeth z Risk czy Cryptic Writings, niż takiego Follow the Leader bądź Issues. Zasadniczo jednak Damageplane najbliżej Pantery i nie widzę za bardzo pola do dyskusji iż jest inaczej, a tym bardziej nie ma mowy abym podważał ten oczywisty fakt. Nie przepadam też za tym krążkiem, bowiem najzwyczajniej wydaje się mało spójny, a numery  na tyle mało przekonujące aranżacyjnie, że nużą z lekka. Pozwolę sobie w tym miejscu na kolejne i ostanie już porównanie, iż kiedy krążki Machine Head te nawet w ich dorobku kiedyś uważane za nie warte do końca uwagi, to one z czasem zaczęły odkrywać jakiś wcześniej dla mnie zawoalowany czar, a kiedy Damageplan odświeżam, to nic podobnego się nie dzieje, mimo iż czasu spędzonego z nim nie uznaję za kompletnie stracony. Coś tu zabłyszczy i coś obnaży jakąś kompozycyjną mizerię - coś kopnie mnie ciężkim buciorem i coś też spowoduje zażenowanie. Wahadło raz wychyla się na tak raz na nie i tak prawie od dwudziestu już latek. 

piątek, 20 października 2023

Årabrot - Of Darkness and Light (2023)

 

Of Darkness and Light jest w stu procentach po kilkunastu podejściach tym, czym była dla mnie, kiedy pierwsza pętla odsłuchowa początek płyty z jej końcem związała. Innymi słowy mam wrażenie, iż jej kształt z miejsca można odkryć niemal w całości i nie zdarzy się z biegiem czasu nic, coby miało to pierwotne wrażenie zmienić - tym bardziej jego wysoką ocenę podważyć. Po tygodniu z najnowszym krążkiem Årabrot obcowania, czuję się tak samo jak w dniu sprzed dni siedmiu i w sumie nie warto było czekać ten tydzień na spisanie refleksji, bowiem jej sedno sprowadza się do powstałego od razu przekonania, iż Of Darkness and Light stanowi bardzo oczywistą konsekwencję ewolucji jaką można dostrzec wpierw na Who Do You Love, a ostatnio Norwegian Gothic. Oczywiście nie miałem wówczas tej pewności, którą to zyskałem teraz, ale czy to zmienia coś w merytorycznym jej wydźwięku - zakładam że nie. Czym jest obecnie na scenie duet Szwedki i Norwega oraz czym czym był, a czym jest w ogólności stylistycznie Årabrot, nie będę tutaj pisał, bo o informacje dotyczące historii muzycznego dziecka Kjetila Nernesa  w sieci łatwo dostępne, więc skupiam się zamiast ględzenia około-muzycznego na istocie Of Darkness and Light i subiektywnym odczuciu jakie we mnie wywołuje.  to emocje wielce przyjemne, choć estetyka nie jest aż tak łatwo przyswajalna dla szerokiej populacji słuchaczy, mimo iż w porównaniu do poprzedniego albumu (to wiedzą fani) bieżący krążek jeszcze mocniej wbija w przebojową piosenkowość, której siłą tutaj tak melodyka i wokalne harmonie, jak specyficzna surowość, z którą zostały bardzo sprawie aranżacyjnie ożenione. Mniej albo wcale nie słyszę już noise'owych wibracji, które całkowicie (tak mi się wydaje) zostały zastąpione immanentnym dla stylu Årabrot mrocznym rock'n'rollem. Pozbawiony on tym samym został poniekąd pozornie szerokiej amplitudy gatunkowej, związując się ze średnimi tempami, a rezygnując z korzystania z ciszy w kontrze do hałasu - co najmocniej akurat było słychać na wydanym przed pięcioma laty Who Do You Love, a czego jeszcze dalekie echa wykorzystywała Norwegian Gothic. Ten wspomniany rock'n'roll to rzecz jasna nie te akcje podobne do retro z czasów zeppelinowych, tylko zimnofalowa tudzież nowowofalowa inaczej ekspresja. Postpunkowa scheda wtłoczona w ramy oryginalnej formuły duetu, którą to oryginalność od trzech płyt sukcesywnie rozwijają i uważam,  robią to w imponujący sposób, bo jak nie być pod wrażeniem tych mnóstwa smaczków jakimi przyozdabiają aranże. Poczynając od skandowanego w Swan Killer Hallelujah przy akompaniamencie rozedrganej solówki i wysmakowanych klawiszowych plam, po syntezatorowy bit, stanowiący rytmiczny szkielet takiego klimatycznego numeru jak Madness. Zapewne znajdą się tacy, którzy zwrócą uwagę, iż w sumie ten charakter Årabrot to nic w zasadzie nowego, bo przecież nie spostrzegając zbyt daleko czuć tutaj wibracje Killing Joke przykładowo. Jednak ja się uprę, że w specyfice nuty Kjetila i Karin jest coś oryginalnego, a na pewno wielce współcześnie inspirującego, bodaj dlatego że tak jak darzę ogromną sympatią obecne ich oblicze, tak oblicza KJ jak do tej pory za imponujące nie jestem w stanie uznać. Stąd być może usprawiedliwione jest moje stawianie wyżej pozornych tylko epigonów od odpowiedzialnych za powstanie zrębów gatunkowych ram, gdyż jednych nutę rozumiem, a drugich nie bardzo.

P.S. Bardzo proszę szczególną uwagę też zwrócić na indeks zatytułowany Cathedral Light i zadać sobie pytanie, jak bardzo twarde trzeba mieć przyrodzenie, aby w czasach poprawności pozwolić smarkaczom na użycie takiego a fe słowa - wielokrotnie. :)

środa, 18 października 2023

Crosses - Goodnight, God Bless, I Love U, Delete. (2023)

 

Lekko rozczarowany około ubiegłego grudnia byłem, kiedy duet dowodzony przez Chino Moreno wydał Permanent.Radiant w formie epki, bowiem bardzo potrzebowałem aby spod ich adresu przyszedł do mnie long, a nie ograniczona do kilku kawałków mini płytka. Tak sobie wówczas do siebie mówiłem, że zamiast się rozdrabniać, może by poczekali kilka miesięcy i zbudowani materiał na duży krążek, nie wiedząc naturalnie, iż oni z premedytacją rozbili przygotowany większy zestaw numerów na dwa wydawnictwa. Zatem pod koniec roku 2022 względnie cieszyłem się epką i kilkoma innymi numerami dość systematycznie pomiędzy debiutem, a PR prezentowanymi, natomiast obecnie raduje mnie już na całego Goodnight, God Bless, I Love U, Delete., jako drugi pełny krążek grupy. Raduje nie tylko dlatego że jest, ale raduje też że jest całkiem obszerny (50 minut, 15 kompozycji) oraz co najistotniejsze prezentuje bardzo wysoki poziom jakościowy - jednocześnie kontynuując przyjęty od początku kurs stylistyczny, jednak nie ograniczając się wyłącznie do powtarzalności. Dwójka jest myślę skonstruowana nawet znacznie świadomiej od pierwszego albumu, który tak naprawdę był zbiorem kawałków z mini wydawnictw, lub po prostu wrzuconych do sieci singli i mimo, że wyglądał w tej formie imponująco, to słuchałem go bardziej jako zbioru w rodzaju quasi greatest hits, niż świeżego i z myślą o longu stworzonego materiału. Goodnight, God Bless, I Love U, Delete. wygląda z tej perspektywy inaczej, a wrażenie spójnego konceptu jaki robi dodaje wiążąca tak obrazki jak sugestywnie też poszczególne numery obecność charakterystycznej już dla grupy postaci młodej ciemnowłosej kobiety. Album brzmi w sumie tak jakbym mógł się spodziewać, czyli tak samo po połowie syntetycznie (użycie wszędobylskiej elektroniki), jak i organicznie zarazem, gdyż emocjonalna czy duchowa nuty wymowa i samo zaangażowanie wokalne Chino, nie pozwala o niej myśleć jako wyłącznie wydobytej z chłodu ejtisowych retro syntezatorowych projektów. To muzyka też tak samo sięgająca inspiracjami do przeszłości i korzystająca, bądź w tym przypadku wręcz kształtująca dzisiejszą modę na synthpopowe akcje, ale również jednocześnie i jednoznacznie dodająca do klasycznego fundamentu sporo współczesnego ducha. Muzyka pięknie bujająca i jakaś taka nostalgiczne fluidy przywołująca, jak i gdyby odwrócić proporcje i w miejsce elektroniki wbić gitarowy sznyt deftonesowy, to w sumie aż tak bardzo od twórczości macierzystej formacji Chino się nie różniąca. Stad słucham Goodnight, God Bless, I Love U, Delete. jako bytu osobnego, ale i czuję że ten byt osobny posiada charakter bytu silnie podświadomie zespolonego ze sposobem myślenia o kompozycji, jaki Chino obecnie w Deftones prezentuje. Jest ponadto tutaj konkretnie coś ekstra, bo tym razem skorzystano ze współpracy z dwoma gośćmi z zewnątrz, a efekt tej pracy wspólnej z głosem dominującego obecnie w środowisku ambitnych rapsów Run The Jewels i legendarnego (wiadomo) Roberta Smitha, dają mnóstwo fantastycznych emocji do przeżycia. Kapitalnie ich wokalizy zostały wplecione w dźwięki Crosses i genialnie z głosem Chino zaaranżowane. Zresztą wszystko co znalazło się na drugiej płycie brzmi świetne, gdyż ciepła barwa głosu wyeksponowana została poprzez doskonałą studyjną obróbkę dźwięku - a sam (obok cudnej mrocznej melodyki oraz dynamiki często przypominającej wręcz bicie ludzkiego serca) śpiew dociera do słuchacza głęboko i wyrywa z niego piękne emocje. W sumie gdybym doszukiwał się tutaj jakiejś wpadki, czy przewidywał że zbyt szybko te przeboje mi się osłuchają, to i tak bym noskiem nie kręcił, bowiem jak nie kochać krążka zatytułowanego Dobranoc, Bóg zapłać, Kocham Cię, Usuń. :)

wtorek, 17 października 2023

The Thomas Crown Affair / Afera Thomasa Crowna (1968) - Norman Jewison

 

To jest ten ówczesny Olimp amerykańskiego kina akcji, które w tej formule zagospodarowało sympatię widza. To jest to dzisiaj kuriozalne dzielenie ekranu na części (nie wiem czy to autorski pomysł Jewisona), ta ofensywna muzyka wypełniająca pomieszczenie i ten widok jankeskich metropolii z obszarami wylewającej się na podjazdy kasy i dzielnicami w totalnej ruinie. Szczególność jednak taka oprawa muzyczna posiada swoje zalety, a przede wszystkim czar minionej epoki, ale prócz tych cech urokliwie archaicznych, istnieją również wady, niedoróbki lub po prostu wypadki przy pracy, których kiedyś się nie kontrolowało lub świadomie przez sito przepuszczało. Atrakcyjna partnerka postaci tytułowej przykładowo w jednej z pierwszych scen wstaje w pełnym makijażu i najogólniej w montaż powpychanych dość siermiężnych urozmaicenia sporo. To normalne że kiedyś filmy będąc znacznie surowsze produkcyjnie, uciekały też znacząco od detalicznego realizmu - traktując być może zbyt wiele nazbyt umownie. Przede wszystkim podobne lekkie kryminałki, w takiej dyscyplinie prym wiodły, ale Afera nie jest w tym akurat przykładem najbardziej oczy wykłuwającym, bywało gorzej i rzadziej lepiej, więc historia bogacza z przekory złośliwie i by coś chyba udowodnić obrabiającego bank, należy do kategorii sentymentalnie dobrego starego kina, nie tylko przez wzgląd na reżyserską łapę i oko kogoś tak dla branży zasłużonego jak Norman Jewison. Oglądając Aferę można się pod nosem uśmiechnąć, na szczęście bez konsekwencji potykając się o powyżej wymienione. :)

niedziela, 15 października 2023

Reptile / Gad (2023) - Grant Singer

 

Być może jak na netflixowe zasoby i standardy mega filmisko. Trafnie jakbym może poniżej lekko nie krytykował rozsławiane postami zachwalającymi na fejsie. Klasyczna forma, myślę zgodnie z opinią publiczną bardziej rasowego kryminału (niż propsowanego w jego miejsce od lat thrillera), jaki świecił największe, albo ostatnie triumfy w latach dziewięćdziesiątych. Zatem od razu mam tutaj zawiązanie akcji i do końca trzymanie mnie widza w stanie zainteresowania - gęstniejącą atmosferą grubej intrygi i archetypem apatycznego, bądź po prostu mrukliwie zobojętniałego gliny. Poza tym z tym przywołanym czasem najtisów fajnym łącznikiem w postaci w roli drugoplanowej Alicii Silerstone powiązany - no wiadomo. :) Przywiązany mocno do przewidywalnego szablonu, ale mimo wszystko w detalach też całkiem zmyślny (premium kran i jego rola), a najbardziej dający nadzieję, iż pośród debiutantów reżyserów znajdą się w przyszłości też tacy, co posiadać będą nosa do konserwatywnych stylistyk - nie pozwalając kinu o nich zapomnieć. Benicio Del Toro Gada atutem kolejnym i niewątpliwym i chociaż nie jest to aktor stu twarzy, to akurat tutaj w tej która idealnie pasuje do jego zakapiorskiego oblicza i zblazowanego twardziela urody mimiki oraz gestów. Nie chcę sprzedawać ni grama treści, ale Justin Timberlake (tak ten Timberlake) w jednej z ról prawie głównych, gra tak jakby od początku był winny, bo ten jego wyrazu twarzy teatrzyk bije sztucznością, ale… ale wystarczy, bo skończy się spojlerem i zbiorę baty. Dodam tylko że On po prostu gra tak jak potrafi i gra tak po swojemu, że jedni będą zachwyceni, innych cholernie jego poza będzie irytowała. Ot, taki typ warsztatu aktorskiego, a może sposobu bycia, czy cech osobowościowych - cholera w sumie wie co to. Podsumowując dobre to było, ale mlaskania ode mnie nie oczekujcie. Klasycznie soczyste, niemniej jednak nie popadłem podczas seansu w taką euforię jaka obecna w internecie, a rozkręcona akurat w większości przez kinomanów bez przygotowania uniwersyteckiego, więc i widzów, którzy może i bez spektakularnego doświadczenia z bardziej niszowymi dziełami, ale za to też bez zmanierowania w kierunku filmowego snobizmu, więc może nawet bardziej godnymi zaufania jako ci oglądający przede wszystkim serduchem. Wystawiam zatem finalnie ocenę wysoką, przypominając sobie w kontekście jeden z filmów Denisa Villeneuve'a, który nie kitując zjechałem kiedyś, a nie do końca na twardą krytykę zasługiwał. Ona bardziej myślę wynikała z gigantycznych oczekiwań, niż może niskiej jakości, także Labirynt z Gadem mi się klimatem i poziomem kojarzy, stąd rehabilitując pracę Villeneuve'a, jednocześnie nie będę pisał, iż film Granta Singera, to przykład kina wybitnego, bo trzeba przecież być uczciwym. :) Dobry w szerokiej skali to tak (powtarzam), w porywach i w odniesieniu do zdecydowanej większości netflixowych propozycji mega filmisko, doskonale udźwiękowione i bardzo z pewnością dobrze że technicznie w jakości Q, bo w takim kryminale siła efektu, to też efekt użycia siły oddziaływania dźwięku. Zagadka też jest ważna, fajnie kiedy nie jest ni trochę nudna, ani też przegięta, ale dla uzyskania efektu otoczka techniczna (stawiam takie wymaganie) ważniejsza – spekuluje, że ona status hitu streamingowego wraz z uwielbianym przez wszystkich Benicio robocie Singera zapewniła. 

P.S. Nie wykluczam jednako, że się nieomal po całości mylę, a sukces Gada, to inaczej wypadkowa obecnych sukcesów różnistych klimatycznych seriali policyjno-detektywistycznych i wspomnianego sentymentu do Del Toro, a nie jakichś szkolnych technicznych podstaw zaliczonych na celujący.

sobota, 14 października 2023

Talk to Me / Mów do mnie! (2022) - Danny Philippou, Michael Philippou

 

Przedniej jakości zabawa duchami - zabawa z duchami, a może duchów zabawa ze smarkaczami. Znakomicie zagrana i tym samym przypominająca poniekąd ikoniczne ejtisowe młodzieżowe horrory, bądź te lepsze pośród nich najtisowe produkcje - takie co je człowiek do dzisiaj w głowie nosi i nawet jeśli wydają się co niektóre dość naiwne, to wówczas ostro mogły pomóc gówniarzowi czy już młodzieńcowi narobić w majty. Talk to Me nie jest jednako tak wprost naiwny (choć odwagi eksperymentowania z niepoznanym bohaterów inaczej nie można nazwać), ale sama idea miesza we łbie i bardzo sugestywnie wytwarza atmosferę grozy, bazując zasadniczo na tych wszystkich mnóstwo razy opatrzonych trikach horrorowych. Na duży plus działa tu wspomniana świetna gra aktorska, szczególnie postaci głównej, której efekt oddziaływania zależny tak od pracy speców od charakteryzacji, jak i doskonałej mimiki. W sumie każdy kto usiądzie, uściśnie dłoń i zaprosi zmarłego odgrywa kapitalną mimiczną sytuacje, tak że no lekko uginałyby mi się kolanka, gdybym akurat nie leżał sobie na wygodnej kanapie. W moim przekonaniu (a mówię tu o przekonaniu człowieka, który zbyt często to nie podnieca się takim filmowym gatunkiem, a już absolutnie nie wykazuje ekscytacji, gdy ten gatunek leci wprost na kliszach i w dodatku wykorzystuje tandetne efekty CGI) to jest bardzo dobra robota w całej rozciągłości i powtórzę sentymentalne po części (po części podkreślam) odniesienie do tego co z dzieciństwa z gatunku pamiętam, ale niby klisza, a jednak coś mimo to intrygującego. Intrygującego, gdyż to nie tylko horror, to coś więcej - to groza z bardzo silnym ładunkiem tak dosłownie emocjonalnym jak i szerzej psychologicznym (dojmujące uczucie żalu, tęsknoty po stracie). Mając na myśli jednocześnie poważny poruszający sens jaki tutaj ukryty, a odnoszący się też do roli traumy i depresji, przesiąkających cierpiące wewnętrznie istnienia i przymuszający je do ostatecznych decyzji. Rzecz bardzo mocna i nawet do promowania jako kino z głębszym dnem zdatna.

P.S. Oby tylko z tego nie zrobili serii, bo cały czar pryśnie - bez względu na to że prawda jest też taka, że nieco z czasem wrażenie słabnie, bo film scenariuszowo lekko siada. Realizacyjnie jednak jest to sztos - przynajmniej w dwóch trzecich czasu trwania. 

czwartek, 12 października 2023

Bullitt (1968) - Peter Yates

 

Można by pozwolić się zmylić i puszczając fałszywe przekonanie dalej w eter, dawać do zrozumienia że Bullitt, to przede wszystkim popisy kaskaderskie i rajdy karkołomne legendarnym Mustangiem rocznik 68, lecz gdy się tak bliżej przyjrzeć i w filmowym kontekście czasów powstania go ustawić, to też znakomity przykład i w fantastycznym gronie towarzysz, takich ikonicznych dzieł hollywoodzkich jak (uwaga idę po całości) Midnight Cowboy, Rosemary’s Child i jeszcze kilku innych z myślę wielu biegunów gatunkowych tytułów. Myślę więc o nim niezmiernie ciepło, jako nie tylko o najmocniejszym przedstawicielu gatunku kina akcji swoich czasów, ale i w ogólnym rozumieniu tym z ikonicznych tytułów ogólnie dla nich emblematycznych - nie wyłącznie jak daje jasno do zrozumienia, w wąsko spostrzeganej stylistyce. Doskonały to dramat szpiegowski, kapitalny sensacyjniak i niezwykle klimatyczny poza tym obraz z tym charakterystycznym dla końca lat sześćdziesiątych, lekko akurat psychodelicznym klimatem, stawiającym na zbudowanie mrocznej atmosfery tajemnicy i surowej jej oraz tła społecznego alegorii. Druga fundamentalna sztos sprawa, to rola McQueena, który też na niej zasadniczo zbudował swoją karierę, zapewniając sobie wówczas ogromną wraz z oczywiście wspomnianym kultowym Mustangiem popularność – awansując z miejsca do grona aktorów symboli pokolenia. I tutaj mam też taką myśl ostatnio przez Tarantino podkreśloną, że McQueen przez historię został oceniony jako człowiek dość nieprzyjemny w obyciu, prywatnie arogant i awanturnik, a jako Frank Bullitt, to policjant zawodowiec opanowany i jakiś taki chyba nawet nieśmiały, mimo wiary w siebie. Będąc więc niejako przyszytym do roli, czy z nią przez pryzmat innych doskonałych przecież kreacji kojarzony on zimnokrwisty, a nie rozgorączkowany i to drugie jest jak się wydaje naturalne w jego wykonaniu, więc albo był znakomitym aktorem, albo doszył mu przekornie Tarantino łatkę i tą łatkę komisyjnie odpruwamy. Tarantino przecież to tak ostry w ocenach, jak i przebiegle ironiczny sukinkot, więc cholera go wie. ;)

P.S. Można niekoniecznie uznawać za sztosiwo, ale nie przyjmuję do wiadomości, iż nie zasługuje na kult ze względu na kapitalnie uchwycony pościg garbatymi ulicami San Francisco!

wtorek, 10 października 2023

The Offspring - Ixnay on the Hombre (1997)

 


Ostatnia akceptowalna płyta mega gwiazdy amerykańskiego punk rocka i ostatnia ich płyta jaką zakupiłem na nośniku zwanym potocznie taśmą, a oficjalnie kasetą magnetofonową, choć w 1997 roku bardziej majętni ziomale mogli posiadać ową na "sidiku". Mogłem wówczas im zazdrościć, albo mogłem mieć to gdzieś, bowiem żeby Ixnay on the Hombre mnie o ekscytacje na poziomie wyższym przyprawiła to chyba nie. Na pewno jednak pokręciła się w decku całkiem intensywnie i w sumie złego słowa o jej zawartości nie mogę napisać. Dobre punkrockowe granie, w stylu wciąż bliższym punkowym wzorcom i nieco z grunge'ową estetyką powiązaną, a jeszcze wolną od wpływów mainstreamowych pop lipnych sytuacji. Americany już nie zdzierżyłem i na stówę nie wysupłałem na nią zaskórniaków, bo teledyski z niej fruwające w muzycznych stacjach skutecznie mnie od rozrzutności odciągnęły - za to punkt za uczciwość dla ekipy Dextera Hollanda. Punkty też (obowiązkowo) za konkretne tempo Ixnay on the Hombre, za żywioł po prostu - za pazur, za rzężące jeszcze wiosła, za nawet te pomysły które mogły już zwiastować rozmiękczanie (Gone Away, I Choose, Amazed), ale jeszcze nie pajacowanie z jakim zaledwie ponad rok później zostali w moim łbie na wieczność skojarzeni. Jestem nawet wciąż skłonny małe punkty przyznać za wyrazistą oprawę graficzną, chociaż rysunek niczym wyrzeźbiony flamastrami na okładce zeszytu przez smarkacza z kontestacyjnymi skłonnościami objawiającymi się czachomanią nie jest dziełem sztuki wizualnym - tym bardziej na poziomie artystycznej abstrakcji. Niech też będzie mini punkcik za lekkie przymrużenie muzyczne oczu, bo Intermission jako chwila pauzy pomiędzy buzującym testosteronem, to niby jest coś charakterystycznego, nie kompletnie żenującego oraz za Don't Pick It Up, który z tekstem z ś,ź, sz i rz zaśpiewanym przez Big Cyca, mógłby śmiało znaleźć się na którymś z mniej legendarnych krążków ekipy Skiby. Żartuje, joke kWa! Nie cierpię, wręcz brzydzę się tych mniej legendarnych krążków Big Cyca!

poniedziałek, 9 października 2023

Eraserhead / Głowa do wycierania (1977) - David Lynch

 

Zebrałem się na odwagę i podejmuje w końcu wyzwanie zmierzające do pomocowania się z filmami mrocznego mistrza, czego owocem mają być prywatne i zarchiwizowane tutaj refleksje - z podstawowymi informacjami obiektywnymi związanymi z powyższymi włącznie. Jeśli tego dokonam i w międzyczasie dopiszę tu brakujące teksty o filmach  Almodóvara, to chyba tylko twórczość gigantów włoskiego kina mi do zgłębienia tylko pozostanie, po tym jak w najbliższej kolejności porwę się oczywiście na quasi analizy dzieł nadrzędnego chyba jednak w reżyserskim środowisku Bergmana. Awansuje wówczas zapewne do ligi koneserskiej i zacznę w końcu nosić głowę odpowiednio wysoko i stamtąd patrzeć na gusta maluczkich. ;) Natomiast poważnie, to fakt, prawda iż się obawiam tegoż mocowania, a że już wolę wpłynąć wpierw w wyobraźnię Lyncha niż Bergmana, czy innych mistrzów mniej bujających w obłokach, a nazywanych mistrzami włoskiego neorealizmu (patrz wszystkich tych Antonionich, Pasolinich, Fellinich, Rossellinich), bądź tym bardziej zmitrężyć swój cenny czas na monotonii nowofalowej Francji, to uderzam właśnie z debiutem Amerykanina. Głowa jest propozycją totalnie odjechaną, taką kosmicznie szeroką kategorie jak surrealizm nawet rozsadzającą, zawartą w niecałych dziewięćdziesięciu minutach projekcji, przeładowaną przedziwaczoną wyobraźnią. To że zgadzam się iż mam do czynienia z wizualnym majstersztykiem, tudzież konsekwentnym i spójny obliczem z zaczątkami oryginalności, kiedy to przecież pełnometrażowy debiut, jest tylko potwierdzeniem geniuszu Lyncha. Faktycznie jednak grzebiąc się w treści, geniuszem mało zrozumiałym i wzbudzającym uzasadnione podejrzenie, że treść może być tu drugoplanowa, a liczy się przede wszystkim nieograniczona ekspresja, fantazja i podążanie za osobliwymi pomysłami, jakie podpowiada twórcy umysł i nietuzinkowe poczucie kształtowanej przez różnorakie wpływy estetyki. Jako debiut posiada Głowa też walor podstawowy, jakim brak w stosunku do niej jakichkolwiek oczekiwań, dlatego też jest podobnie jak Pi Aronofsky’ego, w dorobku Lyncha najbardziej wizualnie projekcją nieograniczoną. Oglądała się Głowa w momencie premiery tak bez wymagań w stosunku do pracy młodego Lyncha, jak dzisiaj jest rozpatrywana na tle wszystkiego co mistrz surrealistycznego suspensu przez lata wyprodukował, więc zupełnie inaczej. Stąd pod koniec lat siedemdziesiątych widz uderzał szczęką o podłogę, a współcześnie się tylko zastanawia nad drogą jaką od Głowy Lynch przeszedł. Tym bardziej w kwestii interpretacji, te prawie pół wieku temu można było się kompletnie zapomnieć i snuć wielorakie teorie, a teraz co najwyżej jeśli film kogoś kto pierwszy raz się z nim styka przerasta (a mnie przerasta), to ucieka do przypisów, którymi czas obraz ten gęsto na marginesie udekorował, a które co ciekawe często jednak z braku jednoznacznego potwierdzenia interpretacyjnych domysłów ze strony samego autora (Lynch chyba od początku skutecznie unika odpowiedzi na pytania - o ch Ci tu człowieku chodzi? :)), sprowadzając się do być może dookreślenia jako giganta uniku oraz przystawiając własną pieczątkę z akceptacją do przekonania wyrażonego na początku tekstu, iż Eraserhead to przede wszystkim klimat (wszędzie ta przemysłowa apokalipsa i ta sycząca para), a on sam w sobie wsobny, związany z czystym niemieckim ekspresjonizmem, tylko bardziej brudny, gnijący, zatęchły, albo wręcz toksyczny. Poza tym to jest takie paskudne, obślizgłe że aż ŁEEE i nie rozumiem skąd te bezkrytyczne jajogłowe zachwyty. To ostatnie zdanie powinno pod Głową u mnie w archiwum pozostać, a cała reszta zostać wymazana, bądź WYTARTA, na przykład gumką z wiadomo czego.

niedziela, 8 października 2023

Metronom (2022) - Alexandru Belc

 

Produkcja dość w moich oczach egzotyczna bo rumuńska, ale że nagroda za najlepsza reżyserię w Cannes przytulona, to sprawdzam to - czego niby nie rozumiecie? Ekran zwężony, ekspozycja pozbawiona współczesnej szerokości, znaczy myślę sobie będzie ambitnie artystycznie i intelektualnie za jednym zamachem. Rzadko tak nie jest, kiedy wprowadzona idea skrócenia obrazu do proporcji względnie archaicznych, a mnie podoba się nawet nie ten oczywisty manewr, a w przypadku tymże kapitalny dobór kompozycji, jaka znajduje się w oku kamery i jest to coś bliskiego tego co wraz z Łukaszem Żalem robi Paweł Pawlikowski - tyle że tutaj w lekko wyblakłym, ale jednak wciąż wyraźnym kolorze. Podobają mi się estetycznie idealnie spasowane tony, dzięki czemu obraz nabiera charakteru epoki i można by go pomylić z filmem nakręconym w czasach w których akcja się rozgrywa. Początek lat siedemdziesiątych w rumuńskiej rzeczywistości, za żelazną kurtyną, w świecie dorastającego młodego pokolenia, które żyjąc w izolacji popkulturowej próbuje uszczknąć z tego mitycznego zachodu ile jest możliwe, pląsając w rytm doorsowego Light My Fire - być może nie do końca świadomie igrając tym samym z opresyjnym systemem. Oni jednak przede wszystkim zakochani, pochłonięci pierwszymi głębszymi zauroczeniami, własnym towarzystwem się cieszący, czyli tym co w sumie głównie w hormonami napędzanym i ustawicznie kształtującym się byciu rytm nadaje. Niby historia banalna, opowieść bez większych, bo pozbawionych eksplozji emocji, ale i rzecz która może okazać się dla widza fascynująca na poziomie uchwyconych subtelności i tła społeczno-kulturowego oraz rzecz jasna brutalnie upolitycznionego. Gdyby tylko widz oczywiście posiadał tą wrażliwość konieczną do ich wychwycenia i docenienia, a uważam że warto spróbować odszukać ją w sobie i wznieś się na ten poziom, bo wówczas pozornie mało ekscytujący seans może przemówić bardzo głęboko zapadającym w pamięć językiem.

P.S. Dodaje iż film Alexandru Belca ma dwie twarze, tą niewinną i beztroską (na ile wówczas młodość mogła taka być) oraz tą wbitą w totalitarne okoliczności państwa kontrolowanego przez tajną policję Securitate. Po prawie godzinie rozpoczyna się bowiem koszmar - wstrząsające oblicze represji bierze widza w obroty i wtedy zaczyna człowiekiem szarpać, kiedy patrzy na to szantażem wymuszone uwikłanie. Człowieka boli, człowiek się buntuje i człowiek chciałby coś zrobić, ale jest bezsilny. Emocje od tego momentu buzują jak cholera, gdyż w całym rozrachunku i po prawdzie jest to kino o ogromnej sile oddziaływania i znakomitej konstrukcji - wystarczy tylko odrobina cierpliwości na wstępie.

sobota, 7 października 2023

Bruce Soord - Luminescence (2023)

 


Tak właśnie zbieg okoliczności w przypadku solowego albumu Bruce'a Soorda zrządził, że jego krążek ukazał się w tym samym miesiącu co najnowszy i zapewne bardziej przez scenę progresywną oczekiwany świeży materiał Stevena Wilsona. Dlaczegóż obu Panów w jednym miejscu zestawiam, kiedy ich muzyka niby oscylująca w podobnych gatunkowych rejonach, to jednak dla chociażby elementarnie osłuchanych w rocku progresywnym uszu rzeczy z innych biegunów tej samej planety? Dokonuje tegoż całkowicie nieprzypadkowo i też nie z błahego powodu, albowiem kumatym przecież wiadomo, iż osobą obecnie silnie łączącą obu jest Gavin Harrison, czyli pierwotnie i znów na bieżąco pałker wilsonowego Porcupine Tree oraz równolegle bębniarz The Pineapple Thief, gdzie z kolei decydujące miejsce zajmuje właśnie rzeczony Bruce Soord. Prawda że w tej sytuacji nie może obyć się bez skojarzeń i porównań? Prawda! Nie zależy mi by ktokolwiek potwierdzał to, czego jestem pewny! :) Akurat albumy TPT od kilku lat cenie równie mocno jak ikoniczne już dzieła PT i nawet jeśli porównanie występów na żywo zadziałało na korzyść powracających Jeżezwierzy (Spodek), to gigowi Złodziei Ananasów (krakowski Klub Studio) nie brakowało nic poza może żywiołowością, bowiem technicznie/warsztatowo, to przyczepić się najmniejszego detalu nie mogłem. Mówiąc jednak o solowym dokonaniu Soorda (tuż po opisaniu podobnego Wilsona), nie napiszę że stawiam znak równości i zrobić tego nie mogę dlatego że Soord zawalił na całej linii, tylko ze względu na fakt, iż on zupełnie inaczej widzi własne solowe oblicze i jest ono niczym innym jak mniej lub bardziej akustyczną wizją melodyki The Pinneaple Thief - tylko bez tego właściwego dla jego macierzystego zespołu pulsu wewnętrznego, powodującego iż nuta żyje i drga. Stąd Luminescence po dwóch kontaktach mnie znudził - bez względu, że fragmentami potrafił emocjonalnie do mnie przemówić. Taka jednak duża dawka plumkania, nawet jeśli o wysokim jakościowym poziomie szybko się ulewa - nie wyciskając z Mariusza entuzjazmu napędzającego do powrotu do niej. Mariusz rozumie że tematyka niejako wymusza taką wyciszoną muzyczną interpretację, ale litości, Mariusz akurat nie jest w stanie tak na dłużej się delektować subtelnościami bez nerwa większego. Niemniej jednak polecam sercom kochającym lekki flirt akustycznego wiosła, smyczków i pianina z wysublimowaną elektroniką. 

piątek, 6 października 2023

The Veils - ...And Out of the Void Came Love (2023)

 


Nie dalej jak jak około trzech tygodni temu wypieściłem jak na moje możliwości całkiem zadowalający tekst dotyczący pierwszej studyjnej płyty The Veils, jaką bardziej dogłębnie poznałem i był to jak właśnie sugeruje debiutancki dopiero kontakt z muzyką angielsko-nowozelandzkiej grupy. Tak się jednak złożyło (jak nie omieszkałem poinformować w/w tekście), że wpierw nastąpił odsłuch ...And Out of the Void Came Love, a dopiero po nim zapoznanie z Total Depravity, a że ten drugi wydał mi się w dziewiczym kontakcie ciekawszy, to i do niego na dłużej się przyspawawszy mogłem coś od siebie więcej na blogu w sekcji wiecznej archiwizacji myśli umieścić. Teraz zaś przechodzę do rzeczonej pierwotnie ...And Out of the Void Came Love i spieszę zrazu donieść, że dziś już nie mam wątpliwości, że te dwie płyty różniące się od siebie zasadniczo, jakościowo sobie bezdyskusyjnie dorównują. Zamiast jednak zestawiać ich cechy szczególne i powtarzać tym samym słowa z refleksji poprzedniej napiszę li tylko o samej ...And Out of the Void Came Love, że ona płynie przede wszystkim w rytmie nostalgicznych smętów, które nie nudzą mi się nawet jeśli odtwarzanie ich w ciągu kilku razy pod rząd następuje. Dzieje się tak myślę dlatego, że przyjmują formę muzyki niezwykle dojrzałej aranżacyjnie - przemyślanej, dopracowanej, świadomej i wreszcie porywającej. Żeby jednak nie wprowadzać w błąd, pomiędzy wspomnianymi i zachwalanymi ambitnymi smętami, które zauważ dobrze posiadają zawsze jakiś puls intrygujący podskórny, niby kojarzący się tak samo z oczywiście brytyjsko sprecyzowanym indie, często lub może najczęściej wręcz z autorską solową muzyką wielkich lirycznych pieśniarzy drugiej połowy XX wieku w postaci Nicka Cave'a, Davida Bowiego czy innych mniej podobnych bo przystępniejszych estradowych gwiazd, jak i amerykańską wersją jak ktoś trafnie gdzieś zauważył, a ja nie będę wprost zdradzał "białego gospel", kojarzącego się filmowo z brawurowym dziełem Aż poleje się krew Paula Thomasa Andersona, a muzycznie wizualnie z tym co też prezentuje obecnie Kjetil Nernes pod szyldem Årabrot. Więcej jednak tego nawiedzonego kaznodziei w Finnie Andrewsie, kiedy kompozycje pokazują całkiem ostry pazur, chociaż nie spodziewajcie się ciętych riffów, bo mam bardziej na myśli tchnącą magią klasycznego bluesa rytmikę czy najbardziej wycieczki w stronę kompletnie nieagresywnego, ale jednak od strony pulsu bębnów, to quasi industrialu. Ogromnym walorem całości jest ciepły, wrażliwy wokal Finna, który kołysze, ale i wzbudza nastrój niepokoju, kiedy staje się ofensywny w kontrze do tej zasadniczo przeważającego intymnego kierunku. Teksty natomiast, to kwiecisty poetycki język, malownicze wręcz słowne pejzaże, ale dalekie szczęśliwie od pretensjonalności. Taka nastrojowa muzyka wraz z poruszającymi emocje lirykami, bez wątpienia oparta jest na wysokich artystycznych i intelektualnych aspiracjach, a zbudowana na fundamencie ogromnej wyobraźni, wrażliwości nietuzinkowej oraz fantastycznym warsztacie instrumentalnym i wokalnym. Werdykt - album myślę to kompletny, a poszczególne utwory dzieła wybitne, które wspaniale odnajdują się w towarzystwie, jak i mogą sobie radzić samodzielnie, jako przyszłe, wdzięczne standardy, gdyby The Veils nagle wystrzeliło w kwestii popularności. 

Drukuj