Mam takie marzenie, które od wielu już lat chciałbym spełnić, a które ziścić się od ponad dekady nie może, żeby w anturażu podobnym do tego w jakim widziałem Orchid także Graveyard zobaczyć. Mały zadymiony klubik, może nawet klimatyczne stoliki z małymi lampkami i Graveyard na scenie. Niestety jakoś im do naszego kraju nie po drodze, a ta sytuacja kiedy na Soulstone Gathering gdzie w 2019 roku zagrali, a ja jakimiś potwornie błahymi okolicznościami powodowany wyprawę do Krakowa sobie odpuściłem - to mi się śniło w postaci koszmaru niewykorzystanej szansy, szczególnie po tym jak dowiedziałem się że w chwile po tym gigu bodajże, karierę zawieszają i być może była to ostania nadarzająca się okazja. Okazało się jednak iż Peace to nie był finalny Graveyard krążek i działalność wznowili, a ja na nowo zacząłem żyć powyżej wspomnianą koncertową nadzieją. Zanim jednak może w końcu ich trasa zahaczy o (wciąż kwitnącą pod rządami konserwatystów opętanych komunistyczną obsesją absurdalnie socjalistycznych zbawicieli) moją ojczyznę, mam ja do odsłuchu nowy album i natychmiast donoszę, iż po kapitalnym singlu z obrazkiem (Twice), jaki nawiedził najpopularniejszą platformę z podobnymi formami, drugi numer promujący "szóstkę" nie zrobił już na mnie tak dużego wrażenia i miałem obawy co do tego, iż być może ten akurat album Szwedów nie sięgnie poziomu dotychczasowych. Nie powiem iż Breathe In Breathe Out nie dysponuje czarem retro grania, lecz za mdły mi się z pozoru na początku zdawał, a że pozory bywają mylące w dalszej części tekstu najwięcej pomiędzy wierszami wspominać będę. Nowa płyta bowiem bardzo powoli się słuchaczowi (mam na myśli mnie) w głowę zasysa i fakt że nie powtarza wyłącznie jeden do jednego patentów z poprzednich, to nie jest aż tak łatwo od razu ulec jej urokowi. Więcej tu ciepłego, niemal balladowego grania, gdzie nie tylko quasi akustyczne wiosła ale i pianino swój istotny ślad na konstrukcji kompozycji odciska. Ogólnie i finalnie jednak nie ma obaw że Graveyard zrezygnował z szorstkiego i dudniącego brzmienia w mocniejszych numerach, a i w tych lżejszych nie trudno o podobne akcenty i jak ja od razu zachwycony pulsującym cudownie Twice byłem, tak po odsłuchu premierowym całości najmocniej w pamięci pozostał mi rasowo nakręcający się Just A Drop - idealnie przekazujący emocje w sposób do jakiego nuta ekipy z Gothenburga mnie przyzwyczaiła. Chcę przez to powiedzieć że czasu też potrzebowałem aby resztę programu płyty docenić, a że nie trwało to miesiącami, to już dzisiaj w kilka dni po premierze śmiało mogę napisać, iż 6 uwielbiam tak jak każdy inny krążek "cmentarzyska", a najmocniej obecnie to wkręcony jestem w numer Brights Lights i szczerze wierzę, iż każdy z pozostałych ośmiu indeksów to coś wspaniałego. Twice i Just A Drop uznaję już za hity, ale intensywne powracanie do pozostałych musi przynieść przekonanie że Graveyard wciąż aranżacyjnie dojrzewa, a że jego ewolucja nie ma nic wspólnego z rewolucją tylko stopniowymi przemianami, to może i dla klasycznie rozumianego hard rocka na bluesowych resorach i lepiej. Niespiesznie, przede wszystkim odprężająco z tym charakterystycznym kołyszącym vibem i brzmieniem fenomenalnie pod dawno minioną epokę ukręconym oraz genialnym wokalem Joakima Nillsona, który z nostalgicznej chrypki i ckliwego tembru potrafi zrobić fantastyczny użytek miziając mnie po uszkach. Kocham ten band i czekam z utęsknieniem na gig!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz