Być może jak na netflixowe zasoby i standardy mega filmisko. Trafnie jakbym może poniżej lekko nie krytykował rozsławiane postami zachwalającymi na fejsie. Klasyczna forma, myślę zgodnie z opinią publiczną bardziej rasowego kryminału (niż propsowanego w jego miejsce od lat thrillera), jaki świecił największe, albo ostatnie triumfy w latach dziewięćdziesiątych. Zatem od razu mam tutaj zawiązanie akcji i do końca trzymanie mnie widza w stanie zainteresowania - gęstniejącą atmosferą grubej intrygi i archetypem apatycznego, bądź po prostu mrukliwie zobojętniałego gliny. Poza tym z tym przywołanym czasem najtisów fajnym łącznikiem w postaci w roli drugoplanowej Alicii Silerstone powiązany - no wiadomo. :) Przywiązany mocno do przewidywalnego szablonu, ale mimo wszystko w detalach też całkiem zmyślny (premium kran i jego rola), a najbardziej dający nadzieję, iż pośród debiutantów reżyserów znajdą się w przyszłości też tacy, co posiadać będą nosa do konserwatywnych stylistyk - nie pozwalając kinu o nich zapomnieć. Benicio Del Toro Gada atutem kolejnym i niewątpliwym i chociaż nie jest to aktor stu twarzy, to akurat tutaj w tej która idealnie pasuje do jego zakapiorskiego oblicza i zblazowanego twardziela urody mimiki oraz gestów. Nie chcę sprzedawać ni grama treści, ale Justin Timberlake (tak ten Timberlake) w jednej z ról prawie głównych, gra tak jakby od początku był winny, bo ten jego wyrazu twarzy teatrzyk bije sztucznością, ale… ale wystarczy, bo skończy się spojlerem i zbiorę baty. Dodam tylko że On po prostu gra tak jak potrafi i gra tak po swojemu, że jedni będą zachwyceni, innych cholernie jego poza będzie irytowała. Ot, taki typ warsztatu aktorskiego, a może sposobu bycia, czy cech osobowościowych - cholera w sumie wie co to. Podsumowując dobre to było, ale mlaskania ode mnie nie oczekujcie. Klasycznie soczyste, niemniej jednak nie popadłem podczas seansu w taką euforię jaka obecna w internecie, a rozkręcona akurat w większości przez kinomanów bez przygotowania uniwersyteckiego, więc i widzów, którzy może i bez spektakularnego doświadczenia z bardziej niszowymi dziełami, ale za to też bez zmanierowania w kierunku filmowego snobizmu, więc może nawet bardziej godnymi zaufania jako ci oglądający przede wszystkim serduchem. Wystawiam zatem finalnie ocenę wysoką, przypominając sobie w kontekście jeden z filmów Denisa Villeneuve'a, który nie kitując zjechałem kiedyś, a nie do końca na twardą krytykę zasługiwał. Ona bardziej myślę wynikała z gigantycznych oczekiwań, niż może niskiej jakości, także Labirynt z Gadem mi się klimatem i poziomem kojarzy, stąd rehabilitując pracę Villeneuve'a, jednocześnie nie będę pisał, iż film Granta Singera, to przykład kina wybitnego, bo trzeba przecież być uczciwym. :) Dobry w szerokiej skali to tak (powtarzam), w porywach i w odniesieniu do zdecydowanej większości netflixowych propozycji mega filmisko, doskonale udźwiękowione i bardzo z pewnością dobrze że technicznie w jakości Q, bo w takim kryminale siła efektu, to też efekt użycia siły oddziaływania dźwięku. Zagadka też jest ważna, fajnie kiedy nie jest ni trochę nudna, ani też przegięta, ale dla uzyskania efektu otoczka techniczna (stawiam takie wymaganie) ważniejsza – spekuluje, że ona status hitu streamingowego wraz z uwielbianym przez wszystkich Benicio robocie Singera zapewniła.
P.S. Nie wykluczam jednako, że się nieomal po całości mylę, a sukces Gada, to inaczej wypadkowa obecnych sukcesów różnistych klimatycznych seriali policyjno-detektywistycznych i wspomnianego sentymentu do Del Toro, a nie jakichś szkolnych technicznych podstaw zaliczonych na celujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz