czwartek, 5 października 2023

Steven Wilson - The Harmony Codex (2023)

 


Uwaga! Bieżący solowy Wilson jest zarazem niczym nowe (nie wiem czy lepsze) otwarcie i kontynuacja tego czego od lat można po nim się spodziewać (nie wiem czy to dobrze :)) jednocześnie, zarazem pisanie o nim jednoznacznie w sensie kategoryzacji jest odrobine trudne. The Harmony Codex jawi mi się (maksymalnie subiektywnie) jako zarazem album bliski twórczości Porcupine Tree, a jednocześnie krążek udanie wychodzący poza szufladkowanie Wilsona jako artysty typowo progresywnego. W sumie muzycznie wygląda jak esencja trzech ostatnich jego wydawnictw solowych, gdzie udanie przecież powiązał wielowątkowe suity z ambitnym popem i to też w pigułce zawiera na najnowszym albumie, który być może w tym momencie dla mnie jest wciąż trudny do opisania, gdyż zanim się pojawił i Wilson dość dużo o nim w międzyczasie mówił, to wydawać mógł się w mojej wyobraźni znacznie odważniejszy, szczególnie iż ponadto The Future Bites znacząco uciekał w prostsze, co nie znaczy że gorsze jakościowo od rozbudowanych konstrukcji. Dzisiaj bogatszy już o wiedze pochodzącą z licznych odsłuchów THC mam jednako to przekonanie, iż Wilson lekko kurs w stosunku do poprzedniczki zmienił, a nawet spojrzał ponownie bardziej wstecz i dzięki temu powstał materiał bardzo przekrojowy, a jednocześnie przede wszystkim ilustracyjny, bowiem trudno by esencji twórczości jego nie można było sprowadzić po prostu do komponowania muzyki niczym malowania fascynujących pejzaży z poukrywanymi w tle, nie bez znaczenia detalami. Teraz gdy w słuchawkach ta piękna muzyka płynie, a ja staram się zebrać myśli i koncentrując się na niej wyrwać z siebie jakieś ciekawe chociażby spostrzeżenia różniące się od poprzednich, to po prawdzie musze polec z kretesem, gdyż tylko w głowie myśli ze schematem w postrzeganiu pracy Wilsona się kojarzą. Nie wiem w sumie skąd właściwie to uparte poddawanie się obsesyjnemu przekonaniu, iż w przypadku THC powinienem móc napisać coś oryginalnego, kiedy doświadczenie z nią kontaktu absolutnie do wystukania owych nie predestynuje. Stąd może powinienem się rozpisać na temat każdego z numerów z osobna i tym samym być może z małych wniosków powstałby automatycznie wniosek nadrzędny, w którym o dziwo coś zaskakująco świeżego o aktualnej formie kompozytorskiej lidera Porcupine Tree dałbym radę powiedzieć, albo może lepiej zamiast silić się na analizy detalicznie przytulić z czułością nową muzykę i sprowadzić puentę do lakonicznych trzech zdań ciekawego, bo celnie kompresującego treść stwierdzenia? Tego drugiego, ale i pierwszego nie mogę chyba już uczynić, bo zapętliłem się w mętnieniu, więc głupie byłoby teraz tłumaczenie co osobnego w każdym z dziesięciu utworów się dzieje, bo tekst przybrałby rozmiary wymuszonej pod pozory "wiem o czym w stu procentach piszę" deliberacji, a moje ograniczone umiejętności syntetyzujące akurat w przypadku tak wymagającego przedmiotu analizy nie pozwalają w zdaniach zwięzłych zawrzeć celnego spostrzeżenia w formie robiącej wrażenie na czytelniku, to tak z konieczności pozostanę więc przy deformującej klasyczną recenzję formie bicia się z myślami i licząc, że przypadkiem zbaczając ze ścieżki wyznaczającej ślad dla meritum, zbudowałem coś z czego chociażby nie wieje przeciętną nudą, zakończę tylko zachęcającym do zaprzyjaźnienia się z The Harmony Codex określeniem go tak inspiracyjnie bogatym, jak warsztatowo doskonałym i emocjonalnie oddziałującym,. Zatem w sumie bez odrobiny zawahania postawię jego obok ostatnich dokonań Brytyjczyka, aby stał tam dumnie i przyciągał mnie do siebie - w co nie wątpię. Dziękuję za uwagę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj