poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Carcass - Heartwork (1993)

 


Wybitnym znawcą, a nawet oddanym fan-boyem death metalu nie śmiem się nazywać. Szczególnie współcześnie nie sięgam głęboko w ofertę sceny i tylko z rzadka coś świeżego w swe spracowane łapska wezmę, skupiając swoją kuszoną masą artystycznych bodźców uwagę jeno tylko na tych krążkach z przeszłości, które jako małolata/dojrzewającego młodzieńca, w tym kluczowym dla budowania przyszłych postaw życiowych i mentalnej podbudowy okresie mnie zafascynowały. Stąd na stronach bloga nie publikuję w encyklopedycznym porządku posegregowanych death metalowych albumów, a tylko w chaosie nowości i sentymentalnych wycieczek sobie tutaj one miejsce odnajdują. Przyszedł akurat dziś dzień w którym podzielę się osobistym stosunkiem (wypracowanym latami) do Heartwork - krążka legendy, jednych z kilku ikonicznych europejskich ojców gatunku. Carcass to kult, Carcass to podwaliny estetyki i jej u zarania najdoskonalsi innowatorzy, którzy w zaledwie kilka (w porywach do dekady) przeszli drogę od szaleńczego grind-core'a do klasycznego w formie i oryginalnego w autonomicznym wydaniu death metalu. Heartwork natomiast (co wiedzą kumaci i mają w dupie wszyscy inni), to ostatnie naprawdę imponujące dokonanie Brytoli i nawet jeśli od kilku lat znów obdarowują podstarzałych fanów nowymi kompozycjami, a już wkrótce drugim po powrocie długograjem, to wciąż każdy metaluch wzdycha przede wszystkim do czasów minionych i osadza swe dupsko po stronie tandemu 88-89 lub 91-93. Nie będąc obsesyjnym wielbicielem rzezi, ja rzecz naturalna przysiadłem po stronie najtisowych carcassowych podrobów, stąd już sporządzony wpis w temacie Necroticism, a teraz zakończona praca nad refleksją wokół Heartwork. Dla jednych może być Heartwork rozwodnioną emanacją pomysłów z początków działalności, dla mnie dla równowagi w przyrodzie jest wzbogaconą wersją tychże archetypicznych pomysłów. Znacznie bardziej uatrakcyjniony aranżacyjnie, bowiem trudno nie zauważyć, iż Carcass w wersji z lekka motorycznie urockendrollowionym, jest formacją zarazem rozwojową, ale też najzwyczajniej bardziej chwytliwą, a że po wydaniu owego poszli drogą wprost na ścianę (lub bardziej ugrzęźli na mieliźnie) nie oznacza raz, że w samej estetycznej formule albumu z 1993 roku nie było szans na wielokierunkowość ewolucyjną, dwa - sam Swansong tak prosto można zaliczyć do produkcji nieudanych (o czym może wkrótce). Problem w tym że jak doświadczenie i przyszłość pokazała, można było nieco inaczej - mniej banalnie i z mniejszym parciem na szkło. Może nie odkryli wówczas (wtrącę jeszcze słówko o Łabędzim śpiewie) przełomowych form dla rytmu czy harmonii, a tylko dali dobry produkt zdatny do intensywnego machania banią, ale nie nagrali też totalnego badziewia. Heartwork jednak w tej konfrontacji wygrywa wszystkim - od kapitalnego spiętrzenia dźwięku po słyszalną pasję wykonawczą. Rozedrganiem death metalowego brzmienia, death'rollową łobuzerką (liderem oczywiście pozostaje Entombed), chaosem rozzuchwalonych solówek, chwytliwością (wówczas niebanalnych) tematów melodycznych, czy wspomnianą (ale podkreślę) ekspresją wykonawczą. Jak wspominał sam Jeff Walker - nie chcieli grać wyłącznie brutalnie, a chcieli nagrać normalne (w sensie dojrzałe) i brzmiące wciąż ekstremalnie utwory, w których wszystkie detale będą wyraźne i nie zginą pod naporem nawałnicy. Znudzili się surowymi motywami, czyniąc Heartwork (i myślę że już wcześniej Necroticism) bardziej umuzykalnionym i jednocześnie cholernie ciężkim. W moim przekonaniu świetnie im się ta przemiana udała, lecz w ogólności niestety na dobre nie wyszła. Ale mają przecież teraz szansę aby pomysł stylistyczny z Heartwork rozwinąć właściwie. Dlatego też czekam z wypiekami na nadchodzący Torn Arteries. 

sobota, 28 sierpnia 2021

Turnstile - Glow On (2021)

 

To (zaprawdę powiem Wam) niezwykłe, że tak krótkie numery stanowią kompletną i domkniętą całość, a zarazem mnogość fantastycznych motywów, zarówno przebojowo melodyjnych (tych zachwycających chwytliwością) jaki i kombinatoryką czy siłą ekspresji, powoduje że drzemie w nich potencjał na znacznie bardziej przestrzenną rozbudowę. Lecz Turnstile nie ulegają tej pokusie i trzymają się korzeni nawet wtedy, gdy w piosenkowość zapuszczają się bardzo szeroko, pozostając mimo flirtu z (tak, tak, PRZEBOJAMI) wierni punkowo hardcore'owemu etosowi, zarówno w kwestii bezkompromisowości jak i długości poszczególnych numerów - które dodatkowo jako całość stanowią pozbawioną przerw całość. Cieszę się ogromnie także z faktu, iż wydając większą chwilę wcześniej  mini z zawartością w postaci T.L.C. (Turnstile Love Connection), nie pozbawili nowego longa (ha ha 35 minut, co i tak stanowi o 9 minut więcej niż czas trwania poprzednika), tych właśnie powyżej wymienionych fantastycznych numerów, które to zaprezentowane równolegle w wersji z obrazem symbolizują ich otwartość na łamanie schematów oraz w ujęciu artystycznym awansują do kategorii majstersztyku wizualno-muzycznego. Ciśnie się przeto na klawiaturę potok komplementów, poczynając od słów uznania dla kapitalnych instrumentalistów w składzie (każdego innego - z osobna), kluczowego zjawiskowego w swym spontanie frontmana, dalej na poziomie nostalgicznym pięknego wskrzeszenia klimatu początku lat dziewięćdziesiątych, poprzez fenomenalne korzystanie z muzycznej wyobraźni i jak słychać doskonałego obycia pośród estetycznych wytrychów, a kończąc na wyrywającej z butów ekspresji i wreszcie braku jakichkolwiek ograniczeń, których odrzucenie zagwarantowało Glow On walor eklektyzmu i usunęło ryzyko popadania w banały. W moich uszach rządzi dziś Glow On i jest on w moich oczach czymś na kształt tego czego dokonali jeszcze równie wybitni, choć o znacznie bardziej rozpoznawalnych nazwiskach muzycy udzielający się w projekcie Girrafe Tongue Orchestra. Chłopaki (JAK FAJOWO!) wchodzą z buta do ekstraligi i nie będę zaskoczony jeśli za lat trochę ich nazwiska będą zapisane złotymi zgłoskami w historii rocka. Wszystko na to dzisiaj wskazuje, a ja nie mam najmniejszego oporu by określić ich największą nadzieją błyskotliwego rocka i najbardziej rokującym składem na lata. Już nie mogę się doczekać z czym będę w ich przypadku mieć do czynienia, kiedy kolejny album nagrają. PRZEKOZACY wszyscy - każdy z innej bajki i dzięki temu Glow On tak błyszczy. Znaczy świeci! 

czwartek, 26 sierpnia 2021

Megadeth - Youthanasia (1994)

 


Jestem niemal pewien, iż pisząc kiedyś o Countdown to Extinction nawiązałem w tekście do Czarnego Albumu, powszechnie (he he) znanych i lubianych amerykańskich metalowców, z którymi to lider Megadeth był swego czasu blisko związany i zaznaczyłem wyraźnie fakt, iż był to album odpowiedź na mulit platynowy krążek właśnie wspomnianej tajemniczo (he he) Metalliki. Tako w przypadku refleksji wokół Youthanasii czuję się zobligowany przypomnieć, że tak jak Countdown to Extinction odnosząc wcale nie mało znaczący, ale jednak znacznie mniejszy niż Black Album sukces komercyjny oraz będąc krążkiem z rodzaju szokujących dla fanów-szalikowców thrashowej twarzy Megadeth, w konfrontacji z właśnie Youthanasią zaczął być naturalnie odbierany jako pomost pomiędzy starym, a nowym. Tylko mam pytanie czy aby te różnice stylistyczne pomiędzy wyżej wymienionymi nagraniami, odpowiednio z 1992 i 1994 roku są na tyle (odrzucając emocje tuż popremierowe) różne, by pierwszy z nich traktować jako bardziej tradycyjny od tego drugiego? Nie czekając na rozbudowane dywagacje z obowiązkowo mądrymi minami uskuteczniane, sam sobie we własnym sumieniu rozważając temat odpowiem, że NIE i kropka. :) Na obydwu płytach przecież wyraźnie słychać wpływy rockowe i to (szanuję bardzo) pomimo napędzanych koniecznością rynkową powodów - wpływy rockowe w wielce oryginalnie przez Mustaina zbudowanej estetyce. Nawet jeśli tylko ja słyszę to o czym tu piszę, nie mowy abym przygnieciony argumentacją większości wycofał się z powyżej wyartykułowanego przekonania, dodając równolegle z innej odrobinę beczki i tym samym dostarczając dowodów stanowczych na jedną z wcześniejszych tez, że przeskok stylistyczny pomiędzy czwórką, a piątką jest o niebo i piekło bardziej jaskrawy niż ten pomiędzy piątką i szóstką. Czwórki nigdy jakimś wyjątkowym sentymentem nie darzyłem, za to piątka i szóstka stanowią dla mnie dwie części tej samej i najlepszej w dyskografii ekipy niewyparzonomordego i rudowłosego Dave'a Mustaina muzycznej opowieści, która w moim odczuciu za szybko się skończyła. Nawet jeśli Dave w którymś momencie wrócił zarówno do rockowej thrasherki, jak i czystej w formie thrasherki dosłownie, to już nie był w stanie zaskarbić sobie mojej przychylności, a zainteresowanie nowym starym Megadeth bardzo szybko zgasło. Może wiele tracę praktykując przywiązanie do już lata temu przyjętej stałej i niepodważalnej opinii, lecz póki jakimś niebywałym cudem zmiana nastawienia nie nastąpi, będę tylko wracał do mojego ulubionego tandemu i opowiadał (jeśli zostanę zapytany :)) jakie są jego walory. Znaczy powiem, że to ten fantastycznie dudniący bas, który wraz z perkusyjnymi kanonadami odpowiada za świetny groove, dalej zarazem piosenkowy i aranżacyjnie rozbudowany charakter kompozycji oraz oczywiście świetne linie wokalne i rzecz jasna kapitalne partie solowe wiosła kierownika tego całego zamieszania. I tak będę o nich opowiadał i opowiadał (jeśli ktoś zechce mnie słuchać :)), w głębi duszy zastanawiając się i żałując że ten genialny Megadeth to tylko Countdown to Extinction i jego siostra Youthanasia.

P.S. Tą recko-refleksję należy obowiązkowo czytać wspólnie z reco-refleksją Countdown to Extinction! 

środa, 25 sierpnia 2021

Czarna owca - Aleksander Pietrzak

 


Po osiemnastu miesiącach powróciłem na salę kinową i miało to być w założeniu świadome zbliżenie z kinem łatwym i przyjemnym. Seans okazał się jednak pełnym paradoksów, od zaskoczenia zaskoczeniem i sytuacji zdezorientowania, kiedy najlepiej w komedii wypadały sceny dramatyczne i nostalgiczne, po aktorstwo, które raz raziło topornością i schematycznością (Jakubik był Jakubikiem, a Popławska Popławską, natomiast młodzi byli nieźli), by zrazu uderzyć scenami niemal fenomenalnymi (ale tu tylko chyba Popławska z tą młodą zasłużyły na poklepanie po pleckach ;)). Tak sobie w czasie projekcji pomyślałem, że gdyby ta produkcja leciała akurat w porze najlepszej oglądalności na TVN-ie, to zapewne po pierwszej przerwie reklamowej przerzuciłbym na stałe na inny kanał i nie przekonałbym się że było to w sumie działanie troszkę pochopne, bowiem okazało się, że od mniej więcej połowy mi się to na co wraz z całkiem sporym jak na środek tygodnia gronem widzów lukałem nawet podobało i całkiem sprawnie z czasem w uroczo dziurawą fabułę wkręciło – choć nie popadajmy zbyt szybko w nawet minimalne zachwyty, gdyż były też chwile (finał o matko bosko), gdy również w tej ostrożnie pochwalonej części coś wyraźnie nie pykło i między logicznymi trybami na wyraźne życzenie twórców mocno zgrzytało. Mimo że dałem powyżej do zrozumienia że komedia to mało w moim przekonaniu „heheszkowowata”, mimo iż przeładowana gagami (wszyscy na sali dziwnym trafem oprócz mnie się śmiali), to licząc na palcach jednej ręki, co stanowiło niewielki procent wszystkich w mniemaniu reżysera i scenarzysty zabawnych fragmentów mnie kilka z tych mniej kulawych (najczęściej zaskakujących akcji nastawionych na śmiechu wybuchy) odrobinę rozbawiło. Stąd ocena (maksymalnie subiektywna) nie jest tak niska jakbym na starcie zasugerował i ogólnie jako rozrywkowe kino rodzime da się przyjąć te 107 minut na klatę bez szkody dla w miarę dobrego gustu. Dlatego mogę uznać, iż należy Was na seans pogonić. :) 

P.S. Jeszcze będę pisał! Może najpierw w jednym zdaniu o samej historii, a potem będę się chyba powtarzał. ;) Dla jednych patchworkowa propaganda, dla innych naturalna droga w poszukiwaniu satysfakcji z życia bez względu na konwenanse czy inne sztuczne ograniczenia. Dla mnie oparta na kliszach i spranych chwytach komediowych rozrywka bez większej historii i z jakimś tam głębszym dnem, humorem zwyczajnie takim bezpiecznie nijakim oraz (tu tkwi chyba tajemnica powstrzymania jednoznacznej krytyki) przyjaznym duchem. Problem jednak w tym że miało to się spodobać prawie wszystkim i (brak problemu dla producentów) podobało się chyba zdecydowanej większości, o czym świadczy obtrąbiony dotychczasowy bardzo jak na pandemiczne okoliczności zadowalający sukces finansowy. 

wtorek, 24 sierpnia 2021

Lorde - Solar Power (2021)

 


Pierwsza uwaga, uwaga niepierwszoplanowa, choć wokół niej sprytnie zbudowane zainteresowanie trzecim krążkiem wciąż bardzo młodej Nowozelandki. Mam na myśli kwestię okładki albumu, a niej powabny tyłek w ruchu i odważnym ujęciu, więc jasne że tyle samo zwolenników takiego wizualnego oblicza koperty Solar Power, co osób może nieco zmieszanych tą prowokacyjną prezencją. Jeszcze więcej natomiast zapewne biedaków zszokowanych i ZNIESMACZONYCH takim obrazem, którzy zawartością muzyczną i przekazem krążka nie są absolutnie zainteresowani, a ich znajomość dotychczasowej twórczości wokalistki ogranicza się własnie do tego szoku i NIESMAKU jaki zgrabna pupcia u nich wywołała. Oni jednak niech sobie te oczy w przerażeniu zamykają i nie patrzą. Ich zdanie ma dosłownie znaczenie żadne - liczy się raz to co w środku i dwa pytanie dlaczego tak a nie inaczej brzmi ten krążek, bowiem trudno uznać że Lorde takim zabiegiem z kopertą chciała wyłącznie zainteresowanie większe na sobie skupić. Odpowiedzi na to ostatnie pytanie musicie jednak poszukać gdzie indziej, poszperać w wywiadach, odkryć założenia i intencje - pozwólcie że ja się skupię na nucie. Zatem po drugie (kluczowe, najistotniejsze) czym muzycznie Solar Power jest? W moim przekonaniu jest zdecydowanie krążkiem w sferze dźwiękowym rożnym od dwóch poprzednich, a to dlatego że prym zamiast elektroniki wiodą tutaj instrumenty strunowe, a dokładnie brzmienia gitarowe. Subtelnie zawieszone pomiędzy akustyką, a delikatną elektryką, jednak ze zdecydowaną przewagą mocnych akordów bez prądu. Motywy instrumentalne są wyraziste i zagrane z energią oraz kapitalnym groovem, a by podkreślić co mam na myśli zaryzykuje stwierdzenie  są na Solar Power momenty które mnie akurat na myśl przywodzą dokonania ikony w osobie Georga Michaela. Prawda że intrygująca i wielce zaczepna argumentacja? :) Stąd aby nie zostać z miejsca przygniecionym falą oburzenia, że jak to śmiem takimi porównaniami szafować dodam (podkreślę), iż te skojarzenia są tylko fragmentaryczne, a brzmieniu Solar Power pomimo "czarnych" rytmicznych inklinacji równie blisko do współczesnego popu o orientacji na akcenty folkowe. Innymi słowy jak Pure Heroine i Melodrama miały w sobie głównie klimat estetyki w której przoduje na przykłąd ALT-J, tak nowe nagrania można położyć na podobnej półce co styl przykładowo Phoebe Bridgers, Holly Humberstone, a nawet Lany Del Rey (szczególnie numer California). Dlatego też twierdzę,  to świeży rozdział w jej karierze i po wymagającym wsłuchania kilkudniowym z nim obcowaniu stwierdzam, że Pannie Lorde z taką nieco psychodeliczną, jednocześnie wciąż popową nutą bardzo do twarzy, a jej śpiewne numery i niekoniecznie wielki ale świetnie zaaranżowany wokal w hipisowskiej poświacie w większości kompozycji wypadają wręcz zjawiskowo. Nie będę ukrywał że pierwsze doniesienia i fragmenty płyty wzbudzały pewne obawy. Obawy do momentu kiedy WSŁUCHAŁEM się! :)

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Radio Days / Złote czasy radia (1987) - Woody Allen

 

O charakterze wdzięcznego mitu autobiograficzna opowieść. Luźno oparta o wspomnienia z dzieciństwa Allana Konigsberga. Z urokliwą dopieszczoną scenografią, w każdym ogóle i też w szczególe genialnie zrealizowana. Może akurat (co w jego filmach jest stałą) nie tak fascynująca na poziomie wielkich emocji, ale fantastycznie wciągająca w swoją lekką, aczkolwiek niepozbawioną błyskotliwych poważnych wtrętów formułę. Z kapitalnym, obowiązkowo na autorski sposób przerysowanym ironicznym poczuciem humoru i równie zabawnie przestylizowanymi aktorskimi kreacjami. A w tle przełomowe wydarzenia historyczne i standardy muzyczne z epoki. Czarująca ścieżka dźwiękowa do zupełnie innego niż współczesne dorastania. Radio w nim jako medium wokół którego codzienność była opleciona. Barwne życie powszednie i niepowszednie bohatera, ale i całego stada wujków i cioć, osobliwych postaci sąsiadów i wszystkich tych, którzy gdzieś przez młode życie Allana Stewarta (realizując własne ścieżki) się przewinęli. Woody Allen potrafi bawić się w takie ciepłe, nostalgiczne kino, a to jest jeden z najlepszych w jego karierze na to przekonanie dowodów. Bez względu na to ile w tym całym beztroskim micie czystej prawdy.

niedziela, 22 sierpnia 2021

Times Of Grace - Songs Of Loss And Separation (2021)

 


Times of Grace (zespół powołany do życia dekadę temu w atmosferze przyjacielskiej komitywy :)) powraca i jak wiemy, My wszyscy którzy śledzą od lat tą nieco mniej lub też tą nieco bardziej mainstreamową scenę rockowo-metalowego grania zza oceanu, że powrót ten następuję w zgoła innych okolicznościach towarzysko-personalnych istniejących w obozie macierzystej formacji Pana Dutkiewicza i Pana Leacha. Krótko, w gwoli ścisłości i przypomnienia - ten drugi od dość już dawna, ponownie jest wokalistą Killswitch Engage i jak widać po sukcesach (bardzo dobre krążki, świetne koncerty) tej współpracy nic nie wskazuje aby między liderem, a frontmanem znów coś się popsuło. Fajnie, bo szanując możliwości głosowe Howarda Jonesa, to jednak Jesse Leach jest tu lepiej wokalnie wpasowany. W tym miejscu płynnie przechodzę do tematu bazowego, czyli Songs Of Loss And Separation, bowiem po kilkutygodniowych odsłuchach przeplatanych jedną większą pauzą dochodzę do wniosku, iż niby w sposobie artykulacji Leacha nie ma nic aż nadto wyjątkowego, ale przyznaję że jest w tych jego zaśpiewach coś co z prostych aranżacji i idealnie podpiętych pod sznyt kompozycyjny linii melodycznych potrafi doskonale wykrzesać cały potencjał w postaci masy emocji. Oczywiście można (nie zamierzam się kłócić, bo też tak myślę) wysuwać pretensje, że to emocje takie banalne i osadzone na fundamencie zbytniego patosu, ale też niewątpliwie emocje prawdziwe, w żadnym wypadku płaskie. To też słucham sobie w niezbyt przesadnych proporcjach Songs Of Loss And Separation i w takim rozsądnym kontakcie wciąż odczuwam zainteresowanie dziesięcioma przebojami, które mimo że niczym ponadstandardowym mnie nie zaskakują, to jako fajne towarzystwo odprężająco-emocjonujące sprawdzają się wybitnie skutecznie. Tylko jedno mnie w tym krążku i sytuacji promocyjnej wokół niego mierzi, że muzycy nawijali iż muzycznie to coś innego niż klonowanie Killswitch Engage, jakie miało wyraźnie miejsce w przypadku debiutu - a tak przecież w istocie nie jest. Dwójka może i jest jeszcze bardziej skupiona na klimacie uciekając od szybkich temp na rzecz przestrzennego zmetalizowanego rocka, a Jesse częściej śpiewa głęboko i ciepło, będąc wspieranym też przez Adama Dutkiewicza, lecz czy na albumach Killswitch Engage nie doświadczamy także bliźniaczych nastrojów? Czyli modyfikacje nie tkwią w zmianach stylistycznych, ale tylko w proporcjach użycia od dawna używanych patentów. Tak czy siak, fajna porcja bezpretensjonalnej metalowo-rockowej muzy dla (uwaga!) wrażliwych dusz. Innymi słowy, jak nawet nieprzesadnie lubię/jak lubisz posłuchać romantycznych zaśpiewów Coreya Taylora w Stone Sour, to coś podobnego dostaniesz od duetu Dutkiewicz/Leach. 

P.S. Napiszę po amerykańsku - wali mnie że ktoś z moją oceną może się nie zgadzać. :)

piątek, 20 sierpnia 2021

The World According to Garp / Świat według Garpa (1982) - George Roy Hill

 


Roy George Hill odpowiedzialny za mega sukces kultowego Żądła i jego kolejny, chyba równie kasowy przebój kinowy. Jak na owe czasy odważny pomysł na komediodramat, inaczej/lub rozbudowaną stylistycznie obyczajówkę z wkładką, którą bardzo życiowe przesłanie, oczywiście w tym przypadku mega poważnie i jednocześnie przekornie z przymrużeniem oka forsowane. Świat według Garpa, to taki protoplasta Forresta Gumpa, jeśli wziąć pod uwagę estetykę i formułę, natomiast temat dojrzewania i ta oryginalna, bowiem odważna perspektywa spojrzenia o pro tolerancyjnym charakterze, nieodrzucająca na margines osobliwych postaci, a stawiająca je wraz z tak samo naturalnymi jak i uznanymi przez społeczne normy anormalnymi zachowaniami wręcz w centrum uwagi. Z wykorzystaniem gigantycznego komediowego talentu nieodżałowanego Robina Williamsa i równie wielkiego Johna Lithgowa oraz na drugim planie, a i tak w pierwszoplanowym aktorskim wydaniu dramatycznego potencjału i fenomenalnego kunsztu aktorskiego Glenn Close, powstała wciąż intensywnie fascynująca, pełna wyobraźni opowieść. Opowieść wówczas w epoce Reagana uznana za kontrowersyjną, bowiem konfrontująca się z manifestowanym konserwatyzmem i obnażająca ironicznie hipokryzję. Ponadto opowieść anty radykalna i o walorach bardzo ludzkich i wielce terapeutycznych. Doskonały film, jednak jak to bywa w przypadku ekranizacji powieści, zapewne niepozbawiony wady obcinania/spłycania wątków i ograniczania pełnej barwności smaczków jakie zakładam, że w literackim oryginale obecne.

czwartek, 19 sierpnia 2021

The Front Page / Strona tytułowa (1974) - Billy Wilder

 

Legendarny Billy Wilder za kamerą i równie zacny duet aktorski przed. Jack Lemmon i Walter Matthau, znani mojemu pokoleniu przede wszystkim dzięki rolom dwóch zgryźliwych tetryków, to przecież aktorzy o gigantycznym dorobku, jakby co przecież niepodważalne ikony hollywoodzkiego kina. Aktorzy przesympatyczni, urokliwi i charyzmatyczni - z wielkim talentem tragikomicznym. Wilder zaś zbudował swoim dorobkiem wespół z kilkoma innymi twórcami wielkość amerykańskiego powojennego rozrywkowego kina. Chociaż jego filmy nie należały do mega poważnych, to nie są po prostu głupie, gdyż kapitalne wyczucie materii nie pozbawiało jego zwariowanych komedii nie tylko groteskowego "dramatycznego" pazura. Poza tym zmysł estetyczny pozwalał na pogodzenie atrakcyjności wizualnej ze spektakularnym jak na owe czasy budżetem. Tylko że w roku 1974, kiedy już zupełnie inaczej się blockbustery kręciło, The Front Page wyglądał jak relikt przeszłości, który mógł co bardziej zainteresować wyłącznie sentymentalnych romantyków odchodzącego w przeszłość wysokobudżetowego kina. Strona tytułowa jest właśnie schyłkowym nawiązaniem do tego mitu kina lat czterdziestych i pięćdziesiątych, wyprodukowanym w nieprzyjaznych dla lekkich obyczajówek czasach, kiedy podbijające widownię amerykańskie filmy wyglądały już zupełnie inaczej. Wyglądały surowo, często wręcz odpychająco. Z pewnością nie zwiewnie i niezobowiązująco. Mimo to The Front Page przytulił nominacje do Złotego Globu, ale przepadł z kretesem, wziąwszy pod uwagę kaliber nazwisk. Wszystko się przecież kiedyś kończy. Kończą się mody, trendy - wreszcie kończą się złote czasy dla największych sław.

środa, 18 sierpnia 2021

In the Heat of the Night / W upalną noc (1967) - Norman Jewison

 

Uzupełnianie żelaznej klasyki sprzed lat to zawsze niezwykła przygoda. Podroż do miejsc z czasów ówczesnych, ukradkowe spojrzenia na przeszłość lub przyszłość z perspektywy sprzed lat i chwilowe doświadczanie kontaktu ze sztuką kinową produkowaną według starych wzorców, przepisów i obowiązujących wówczas trendów. To też nie zawsze jest łatwo na określoną estetykę się przestawić i nie dostrzegać bądź skutecznie ignorować te słabości technologiczne, które dzisiaj nie ma możliwości by w kompozycji filmowej mogły się pojawić. Najlepiej jednak jeśli film jest fachowo warsztatowo i z taką artystyczną wrażliwością nakręcony, że emanuje swoistą silną magią, która ma moc zahipnotyzowania widza pochodzącego z zupełnie innej epoki. Wtedy jego siła magnetyczna wyrównuje wspomniane powyżej niedostatki. Sporo zarówno obrazów z jednej jak i drugiej kategorii, ale większość to filmy tkwiące gdzieś pomiędzy, a W upalną noc to przykład właśnie takiej sytuacji. Jest w nim charakter surowy i hollywoodzka maniera z epoki. Potrafi on zarówno wciągnąć, jak i wzbudzić konsternację przez swoje stylistyczne słabości. Niemniej jednak najważniejsza jest sama opowieść, a obok niej sposób wyeksponowano jej za sprawą aktorskich kreacji i charyzmy reżyserskiej. Nie zawsze te scenariusze leciwe były błyskotliwe, częściej dość toporne i oczywiste. Bazujące bardziej na nakręcaniu interakcji pomiędzy postaciami niż przemycaniu do historii głębokich podtekstów czy społeczno-kulturowych kontekstów. Tutaj jednak w scenariuszu niezbyt odkrywczym, wybornie bo nieschematycznie ukazano relacje rasowe i tak samo jasno ogólne i szczególne ich konotacje. Powstał tym samym (jak koneserzy piszą) pionierski kryminał społeczny, podnoszący do wyższej rangi kino klasy B. Tyle i aż tyle, a i tak świetnie się je wolnym przed południem oglądało. 

wtorek, 17 sierpnia 2021

Rebel Without a Cause / Buntownik bez powodu (1955) - Nicholas Ray

 

Pokoleniowe zgrzyty, tak plus minus 65 lat do tyłu. Przepaść czasowa - a to te tylko kilka pokoleń wstecz. To jakby moi dziadkowie tkwiący w konfrontacji ze swoimi starymi, gdybym rzecz jasna mieszkał w Ameryce, a moi starzy byli dziećmi Jankesów. :) Jednak ta buntownicza postawa, to nic rożnego w sensie uniwersalnym, a tylko w szczegółach tkwi to, co może nieco wzbudzać poczucie nieporozumienia, czy niezrozumienia. W ogólności nic się nie zmieniło, mechanizmy te same, a powody to tylko zmienne wywołujące reakcje i one są odmienne, epoka, sytuacja, moda. Ale tak samo w każdym osobnym przypadku, dorastanie i dojrzewanie może przebiegać z rożną intensywnością i w konsekwencji przynosić inne reakcje. Tak po prostu, tak zwyczajnie. Chce przez to powiedzieć że ikoniczny obraz z Jamesem Deanem wówczas otwierał dyskusje, która do dzisiaj trwa, a nasza wiedza mimo miliardów sytuacji jest wciąż uboga, bo kolejne pokolenia wciąż na nowo i świeżo przez ten cykl przechodzą. Niemniej jednak nie trudno momentami zrobić wielkich oczu, gdy autora scenariusza ponosi brawura, a emocjonalność postaci niejednokrotnie zaskakuje nieadekwatnością reakcji. Na czoło w tej kategorii wysuwa się zaplecenie fabuły wokół honorowej postawy, przejawiającej się podejmowaniem niedostosowanego do sytuacji ryzyka, bo nazwano go cykorem - twierdzę że to chyba lekka przesada. :) To i tak nie wszystko, bo ta miłosna naiwność i cały wątek zemsty zbyt grubymi nićmi szyty, stąd idealnie oddający charakter ówczesnego hollywoodzkiego kina, które jest nazywane tylko ze względu na sentyment na wyrost kultowym. Chyba że wziąć pod rozwagę fakt, iż cała trójka jego małoletnich gwiazd, począwszy od Jamesa Deana w ciągu kilkudziesięciu lat zginęła tragicznie. Takie wydarzenia przecież dodają całej filmowej otoczce pikanterii. Zastanawiają się miłośnicy kina czy może to tytuł wyjątkowy, bo to tytuł przeklęty.

P.S. Natomiast co o Buntowniku bez powodu piszą źródła encyklopedyczne, dla spokoju sumienia streszczę. Piszą między innymi że jego reżyser przez branże niedoceniony, że to przecież przełomowy film w temacie przestępczości nastolatków, wynikającej częstokroć z ich frustracji wywołanej kryzysem nowoczesnej rodziny. Dalej że o problemie wyobcowania, bycia outsiderem we własnej grupie rówieśniczej i o wrażliwości młodego człowieka w konfrontacji z pragmatyzmem dorosłych, czy wręcz o nieumiejętności zagospodarowania wolnego czasu, czyli obijaniu się po okolicy poszukując problemów. Wreszcie że to obraz o młodzieńczym idealizmie i najlepsza rola w błyskawicznie zakończonym życiu Jamesa Deana. Wszystko to prawda. Prawda też że dziś trudno go traktować z należną mu powagą. I to chyba nie jest wina Nicholasa Raya, który kręcąc chciał zrobić po prostu obraz o tragedii bez powodu. 

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Billie Eilish - Happier Than Ever (2021)

 


Drugi pełny album największej sensacji ostatnich lat w „muzyce młodych” (komponowanej przez młodych dla młodych) duetu rodzeństwa (tak, Billie to tylko pięćdziesiąt procent sukcesu, a reszta to kapitalna łapa jej brata do syntezatorowych motywów) już od ponad dwóch tygodni na rynku i wypadałoby kilka zdań w tym temacie spisać, szczególnie w sytuacji gdy karierę Billie i Finneasa śledzi się od startu. Nie nazywajcie mnie jednak fanem, bowiem jedno szacunek do twórczości i poddanie się dłuższemu lub krótszemu efektywnemu oddziaływaniu tej nuty, drugie to jednak własne upodobania pod zbiorczym hasłem gusta występujące, a dalekie jednak od współczesnych bitów. One akurat w takim wydaniu niezwykle ciekawe, a ostatnimi czy nawiązywanie w nie tylko ambitnym graniu, ale i w mainstreamie do tradycji zimnej fali czy synthpopu, zaskakująco dla mnie atrakcyjne. Słucham zatem z wielką przyjemnością całego tego retro trendu i tym bardziej czuję się żywo nim zainteresowany, kiedy tak intrygująco zostaje z młodością i współczesnością spięty. Ale Happier Than Ever to oczywiście nie tylko zimna elektronika, lecz też masa ciepłych brzmień, które jasno kierują skojarzenia w stronę aranżacji soulowych. W sumie zatem nie byłbym kłamcą gdybym napisał, że nowy album (przypominam, duetu!), to w sensie przynależności stylistycznej powtórka z rozrywki, gdyby nie okazało się że produkując krążek w podobnej  estetyce do poprzedniczki i debiutanckiego mini, rodzeństwo nagrało materiał znacznie dojrzalszy i z większą subtelnością korzystający z aranżacyjnych niuansów, jak i jednocześnie pełnymi garściami czerpiący z wielkiego bogactwa muzyki rozrywkowej. Robiąc to rzecz jasna po swojemu, ze świeżością i werwą małolatów oraz wyczuciem materii jak u starych wygów. Na koniec dodam jeszcze aby subiektywnie kontekst właściwie wyeksponować, iż kobieca muzyczna Skandynawia u mnie króluje, ale przyznaję że Ameryka nie śpi, tym bardziej że jak słychać Billie nie zasypia gruszek w popiele. Do tych zachwytów (beczki miodu) dorzucę łyżkę dziegciu (która w tym przypadku jakimś cudem nie psuje finalnie całego smaku), bo trudno nie dostrzec faktu, iż proces spieniężania talentu i obecnie już sławy panienki Billie przybiera formy komiczne (przykład, książkowa autobiografia), jednak co by krytycznie na popowy model marketingowy nie spoglądać, to muzycznie dziewczyna (przypominam, wraz z bratem) wciąż broni się wystarczająco znakomicie, by docenić  jej drugie pełnowymiarowe przyjście w chwale.

P.S. Powyżej dałem chyba wystarczająco wyraźnie do zrozumienia, że ta smarkula wraz z braciszkiem wydała album o którego kształt niepotrzebnie się martwiłem i że Happier Than Ever to monolit składający się ze znakomicie napisanych numerów, ale jak to zawsze bywa w każdym krążku są momenty które wyjątkowo w danym momencie na mnie oddziałują, więc nie omieszkam (skoro dałem sobie tu okazję) ich teraz wymienić. Raz NDA, dwa I Didn’t Change My Number, trzy Oxytocin, cztery OverHeated i pięć - (od połowy to już na maksa) kawałek tytułowy. Na nie najbardziej podczas odsłuchu zmysły wyostrzam.

Drukuj