Uzupełnianie żelaznej klasyki sprzed lat to zawsze niezwykła przygoda. Podroż do miejsc z czasów ówczesnych, ukradkowe spojrzenia na przeszłość lub przyszłość z perspektywy sprzed lat i chwilowe doświadczanie kontaktu ze sztuką kinową produkowaną według starych wzorców, przepisów i obowiązujących wówczas trendów. To też nie zawsze jest łatwo na określoną estetykę się przestawić i nie dostrzegać bądź skutecznie ignorować te słabości technologiczne, które dzisiaj nie ma możliwości by w kompozycji filmowej mogły się pojawić. Najlepiej jednak jeśli film jest fachowo warsztatowo i z taką artystyczną wrażliwością nakręcony, że emanuje swoistą silną magią, która ma moc zahipnotyzowania widza pochodzącego z zupełnie innej epoki. Wtedy jego siła magnetyczna wyrównuje wspomniane powyżej niedostatki. Sporo zarówno obrazów z jednej jak i drugiej kategorii, ale większość to filmy tkwiące gdzieś pomiędzy, a W upalną noc to przykład właśnie takiej sytuacji. Jest w nim charakter surowy i hollywoodzka maniera z epoki. Potrafi on zarówno wciągnąć, jak i wzbudzić konsternację przez swoje stylistyczne słabości. Niemniej jednak najważniejsza jest sama opowieść, a obok niej sposób wyeksponowano jej za sprawą aktorskich kreacji i charyzmy reżyserskiej. Nie zawsze te scenariusze leciwe były błyskotliwe, częściej dość toporne i oczywiste. Bazujące bardziej na nakręcaniu interakcji pomiędzy postaciami niż przemycaniu do historii głębokich podtekstów czy społeczno-kulturowych kontekstów. Tutaj jednak w scenariuszu niezbyt odkrywczym, wybornie bo nieschematycznie ukazano relacje rasowe i tak samo jasno ogólne i szczególne ich konotacje. Powstał tym samym (jak koneserzy piszą) pionierski kryminał społeczny, podnoszący do wyższej rangi kino klasy B. Tyle i aż tyle, a i tak świetnie się je wolnym przed południem oglądało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz