Drugi pełny album największej
sensacji ostatnich lat w „muzyce młodych” (komponowanej przez młodych dla młodych)
duetu rodzeństwa (tak, Billie to tylko pięćdziesiąt procent sukcesu, a reszta
to kapitalna łapa jej brata do syntezatorowych motywów) już od ponad dwóch
tygodni na rynku i wypadałoby kilka zdań w tym temacie spisać, szczególnie w
sytuacji gdy karierę Billie i Finneasa śledzi się od startu. Nie nazywajcie
mnie jednak fanem, bowiem jedno szacunek do twórczości i poddanie się dłuższemu
lub krótszemu efektywnemu oddziaływaniu tej nuty, drugie to jednak własne upodobania
pod zbiorczym hasłem gusta występujące, a dalekie jednak od współczesnych bitów.
One akurat w takim wydaniu niezwykle ciekawe, a ostatnimi czy nawiązywanie w
nie tylko ambitnym graniu, ale i w mainstreamie do tradycji zimnej fali czy
synthpopu, zaskakująco dla mnie atrakcyjne. Słucham zatem z wielką przyjemnością
całego tego retro trendu i tym bardziej czuję się żywo nim zainteresowany,
kiedy tak intrygująco zostaje z młodością i współczesnością spięty. Ale Happier
Than Ever to oczywiście nie tylko zimna elektronika, lecz też masa ciepłych
brzmień, które jasno kierują skojarzenia w stronę aranżacji soulowych. W sumie
zatem nie byłbym kłamcą gdybym napisał, że nowy album (przypominam, duetu!), to w
sensie przynależności stylistycznej powtórka z rozrywki, gdyby nie okazało się
że produkując krążek w podobnej estetyce
do poprzedniczki i debiutanckiego mini, rodzeństwo nagrało materiał znacznie
dojrzalszy i z większą subtelnością korzystający z aranżacyjnych niuansów, jak i jednocześnie
pełnymi garściami czerpiący z wielkiego bogactwa muzyki rozrywkowej. Robiąc to
rzecz jasna po swojemu, ze świeżością i werwą małolatów oraz wyczuciem materii
jak u starych wygów. Na koniec dodam jeszcze aby subiektywnie kontekst
właściwie wyeksponować, iż kobieca muzyczna Skandynawia u mnie króluje, ale
przyznaję że Ameryka nie śpi, tym bardziej że jak słychać Billie nie zasypia
gruszek w popiele. Do tych zachwytów (beczki miodu) dorzucę łyżkę dziegciu (która w tym przypadku jakimś cudem nie psuje finalnie całego smaku), bo trudno nie dostrzec faktu, iż proces spieniężania talentu i
obecnie już sławy panienki Billie przybiera formy komiczne (przykład, książkowa
autobiografia), jednak co by krytycznie na popowy model marketingowy nie
spoglądać, to muzycznie dziewczyna (przypominam, wraz z bratem) wciąż broni
się wystarczająco znakomicie, by docenić jej drugie pełnowymiarowe przyjście w chwale.
P.S. Powyżej dałem
chyba wystarczająco wyraźnie do zrozumienia, że ta smarkula wraz z braciszkiem
wydała album o którego kształt niepotrzebnie się martwiłem i że Happier Than
Ever to monolit składający się ze znakomicie napisanych numerów, ale jak to
zawsze bywa w każdym krążku są momenty które wyjątkowo w danym momencie na mnie
oddziałują, więc nie omieszkam (skoro dałem sobie tu okazję) ich teraz
wymienić. Raz NDA, dwa I Didn’t Change My Number, trzy Oxytocin, cztery OverHeated
i pięć - (od połowy to już na maksa) kawałek tytułowy. Na nie najbardziej podczas
odsłuchu zmysły wyostrzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz