wtorek, 31 maja 2022

Tydzień z życia mężczyzny (1999) - Jerzy Stuhr

 

Jerzy Stuhr reżyser, to podobna droga formalna i artystyczna wizja jaką zawsze szedł Feliks Falk i można by napisać, iż to żadne zaskoczenie bowiem kapitalna współpraca obu panów (aktor Stuhr plus Falk reżyser) wypromowała im nazwiska i w niewiele młodszym wówczas absolwencie krakowskiego PWST miłość do kina moralnego niepokoju zaszczepiła. W układzie Stuhr aktor, Stuhr reżyser, to więc tak, jakby sam Stuhr sobie zapewniał możliwość grania tego, co Falk mu niegdyś umożliwiał. :) Nie ukrywa też sam zainteresowany, że jego największym mistrzem filmowego oręża jest Krzysztof Kieślowski, zatem zaprawdę powiadam wzory wybrał znakomite. Tydzień z życia mężczyzny prezentuje się jako typowe rodzime kino obyczajowe, nieco bardziej naturalnie ambitne, gdyż aspirujące do miana psychologiczno-socjologicznego kina wysokich lotów. W tym przypadku bohaterem mężczyzna, w trochę więcej niż średnim wieku - z ułożonym życiem osobistym, zawodowo spełniony i niestety trochę znudzony codziennością. Problematyka w jaką postaci Stuhr ubiera zaiste bardzo trudna. Raz macierzyństwo, bo bezdzietność, dwa z własnej perspektywy relacji między dorosłymi doświadczenia. Potrzeba kobiecej samorealizacji, ale też samcze instynkty - kryzysu wieku słabości. Trochę komplikacji naraz na siebie się nałożyło i jak to w "post kieślowskim" kinie moralnego niepokoju, przy akompaniamencie wybitnie wpływającej na nastrój i emocje widza z tła muzyki, bohater wraz z najbliższym otoczeniem musi stawić im czoła. Mądra treść, ascetyczna forma i czasem tylko nieco przesady w dodawaniu wątków z (przepraszam) doopy, których większość zostaje porzuconych lub zakończonych co najmniej nonsensownie. Do tego Stuhr aktor tak schematycznie „stuhrowy” i w dodatku momentami kompletnie bez wyrazu, daje finalnie obraz z rozmytym potencjałem i (przepraszam jeszcze raz) nadętym jak sam sk******* pretensjonalizmem.

poniedziałek, 30 maja 2022

Coma - Pierwsze wyjście z mroku (2004)

 


Z debiutem Comy dość długo kontaktu nie miałem i nie ma w tym żadnego powodu, z drugim czy też dnem trzecim. Prozaicznie zalew dobrego grania, jeśli tylko jest chęć internetu wertowania, nie pozwala na bieżąco się nudzić, ni minut, godzin, dni mitrężyć, nawet na zbyt częste powroty do albumów, które miały swój czas w życiu fana, lecz z czasem naturalnie ustąpiły miejsca temu co tu i teraz. Cieszę się wciąż, iż nie żyję wyłącznie nostalgią do tego co było i nie mam ochoty nazywać współczesnej muzyki gorszą, a to co kiedyś stawiać na piedestale - przede wszystkim przez pryzmat mechanicznej nostalgii. To jeszcze nie teraz, to jeszcze nie ten czas - przyjdzie, nie przyjdzie? Oby nie nastał! Pierwsze wyjście z mroku może nie stawiam z racji okresu w jakim swoje triumfy święciło, pośród krążków które mnie kształtowały, bo dużo wcześniej solidne zręby dla gustu zbudowałem, a zainteresowanie pierwszym albumem Comy traktowałem jako fajną odskocznię od coraz bardziej skomplikowanych form, jakie mnie wówczas w ambitną otchłań wciągnęły. Poza tym też, jako powrót do łask szerszej młodzieżowej publiczności klimatów czysto rockowych. Takich jakie wprost smarkaczy najbardziej interesowały w latach osiemdziesiątych i przede wszystkim z równą mocą co najmniej do połowy dziewięćdziesiątych. Muzyki pobrzmiewającej mega popularnym grunge'm, ale namiętnie po inspiracje sięgającej także w obszary bardziej melodyjnego hard core'a, funky rocka czy rozwijającej swoje motywy na podobieństwo aranżacji bardzo progresywnych. W te rejony gdzie najważniejszy puls basu, groove ogólnie płynący z sekcji rytmicznej, zatapianie się w morzu bujających semi akustycznej atmosfery - proporcjonalnie równocześnie mroku i agresji ciężkiego dobrego riffu. Muzyki z serducha i z kapitalnie podkręconego pieca - z niebanalną melodyką i o sugestywnie udramatyzowanym charakterze. Fantastycznie wokalnie zinterpretowanej, głosem silnym i emocjonalnym. Takiej która niczego odkrywczego nie jest synonimem, ale potrafi przyciągnąć i uzależnić - daje szansę na utożsamienie się z nastrojem i tekstami, które akurat dla Piotra Roguckiego nie stanowiły li tylko mało znaczącego dopełnienia instrumentalnej warstwy. Tekstów bogatych w metafory - rozmarzonych i gniewnych, w immanentnym dla stylu autora poetyckim duchu. Dzisiaj wracam do Zbyszka, Sierpnia, Chaosu kontrolowanego, Czasu globalnej niepogody, Stu tysięcy jednakowych miast czy Leszka Żukowskiego i cieszy mnie ten powrót póki co niezmiernie. :)

niedziela, 29 maja 2022

Sonata (2021) - Bartosz Blaschke

 

Przez wzgląd na temat, pierwsze moje skojarzenie powędrowało w stronę znakomitego filmu Macieja Pieprzycy. Chce się żyć tak samo mocno poruszało, jak dostarczało ciepłej historii o wytrwałości i miłości. Także główna rola Michała Sikorskiego w filmie Bartosza Blaschke, podobnie do złudzenia wręcz bliźniaczo autentyczna jak kreacja Dawida Ogrodnika. Tak samo role rodziców, odpowiednio Doroty Kolak z Arkiem Jakubikiem i Małgorzaty Foremniak partnerującej Łukaszowi Simlatowi, są na najwyższym poziomie. Foremniak genialna, kompletnie zmieniająca swoje serialowe aktorskie oblicze, a Simlat cóż - ponownie postawiony przed nie lada wyzwaniem, gra fenomenalnie. Ogólnie obrazy to nakręcone dość podobnie i równie sugestywnie oddające życie osób z niedoskonałościami rozwojowymi i brakami w fizycznej sprawności. W nich za sprawą ludzkiego wymiaru człowieczeństwa nieskromna doza poczucia humoru, wyrozumiałość gigantyczna, ale również poczucie pulsującego w zmęczonych oczach smutku, nerwy, frustracje, ale zawsze z fundamentem miłości. Uparci jak osły, nieprawdopodobnie zdeterminowani, z anielską cierpliwością, niezwykłą atencją obdarzający problem rodzice i pomimo przeszkód i własnych słabości dźwigający swój krzyż bez cierpiętnictwa - bez względu że na granicy psychicznej odporności. Doskonale napisane życiowe dialogi, wysoki poziom skoncentrowanego na istocie scenariusza i tężejącego wraz z rozwojem sytuacji życiowego dramatyzmu oraz prawda, prawda i jeszcze raz prawda, że ludzie i ich funkcjonowanie nigdy nie jest czarne albo białe. Dwa piękne filmy o walce z ograniczeniami i poświeceniu najbliższych. Obowiązkowo do obejrzenia.

P.S. A finałowa scena koncertu? Wzruszenie i to nie takie zwyczajne na jedną symboliczną łzę. Wzrusz na łez jezioro. Jeziora, w którego tafli odbija się księżyc. Księżyc z Sonaty Beethovena.

sobota, 28 maja 2022

Rammstein - Herzeleid (1995)

 


Trzeba przyznać, że jakby bardzo popularność Rammstein nie była oparta na "szołmeństwie", tak w wydaniu teledyskowym jak i koncertowym, to ich zaskakująco skuteczna kariera, to nie tylko kapitalny marketing, ale też raz pomysł na siebie, błyskotliwa inteligencja (bo obserwacja, bo dosadny komentarz), ale i sprawność tak instrumentalna jak kompozycyjne rzemiosło rzetelne. Na piedestale od połowy lat dziewięćdziesiątych stoją i wciąż bez problemu utrzymujący pozycję, a to w obecnej rzeczywistości kolosalnego przesytu bodźców, ciągłej zmiany trendów i kompletnego zsunięcia się gitarowego grania na margines mainstreamowej popkultury, zaiste sztuka. To był zasłużony wstęp - wprowadzenie z przynależnym marce szacunkiem. Teraz zaś na prędce przechodząc do meritum, kilka linijek tekstu o debiucie niemieckiego giganta i przy okazji (bez tego się nie obędzie) wspominek ze smarkatych własnych lat wciskając. Herzeleid trafiło w moje łapska zbiegiem kilku okoliczności. Znalazło do mnie drogę oczywiście na nośniku zwanym licencyjną kasetą magnetofonową i jeśli dobrze pamiętam niemal natychmiast po swojej premierze. Nie przypominam jednak sobie czy za sprawą rekomendacji kolegi, czy sam wyciągając łapska po świeżą, pachnącą jeszcze farbą drukarską kopię, zabiegałem o jej wypożyczenie - jak się okazało wstyd jak cholera, na wieczne nieoddanie. Ale w sumie gdyby ofierze moich nieuczciwych praktyk na jej odzyskaniu zależało, to by przecież kolega wbił mi na kwadrat, bądź chociaż zadzwonił aby przypomnieć zapominalskiemu. Wówczas pokornie zwróciłbym własność, przepraszając oczywiście za zaniechanie - spuściłbym wzrok, w poczuciu winy tłumacząc się gęsto prosił o wybaczenie, obiecując iż nigdy więcej to się nie powtórzy! Bowiem starzy na złodzieja mnie nie wychowali, a tylko na zawieszonego w myślach pasjonata między innymi nuty. Wróć! Sam się takim stałem, bowiem przed codziennością (na marginesie rówieśniczego życia towarzyskiego funkcjonując) w muzyczny świat emigrowałem. :) Przesada, przesada, przesada, przesada aż bije po ślepiach - oddałbym własność rżnąc głupa i wrócił w objęcia szalonego rozrywkowego życia! Jak każdy dorastający mężczyzna w ówczesnych czasach! Ale kumpel o zwrot taśmy nie zabiegał, a wkrótce stała się ona częścią mojej wciąż rosnącej kolekcji takowych i istotnym, bo startowym fragmentem systematycznie od tamtej chwili kompletowanej dyskografii berlińczyków. Albumem wrastającym w nią naturalnie, co uczyniło ją po latach według prawa chyba ostatecznie MOJĄ. Teraz po zrzuceniu ciężaru z sumienia, mogę lżejszy o poczucie winy przejść do meritum. Hrzeleid był dla mnie jak powiem świeżości, jak coś zupełnie nowego na scenie skupionej na gitarowym łomocie. Jeszcze nie miałem pełnej świadomości, jakie klasyczne inspiracje stoją za ich pomysłem na nutę, więc spostrzegałem ową z naiwnym przekonaniem, że podobnych wycieczek, w takie marszowe tempa w siłowych brzmieniach jeszcze nie było. Jakby Laibach nie istniał i jakby ambitna elektronika monumentalna nie zaczęła się lata temu pod szyldem Kraftwerk. Wreszcie jakby ogólnie nasi zachodni sąsiedzi nie byli ekspertami od tworzenia dźwięków, które łączyły melancholię z żołnierską musztrą, a w latach osiemdziesiątych nie byli zagłębiem syntezatorowego rocka. Stąd chłopiec zrobił wielkie oczy i szeroko otwierał paszczę ze zdziwienia, że tak można i że nikt inny nie wpadł na taki pomysł. :) Prawda jest jednak tez taka, iż rzeczywiście nikt tak sprawnie nie powiązał w jednym precyzyjnego, twardego riffu z ejtisową elektroniką i nie skorzystał przy nagrywaniu cholernie chwytliwie sprofilowanych motywów, ze skrajnie sterylnego, potwornie wyrazistego brzmienia. Nikt też nie miał na pokładzie wokalisty z takim sugestywnym zapleczem wizualnym i takim możliwościami artykulacji niemieckiego akcentu. Chcę przez to powiedzieć, że to co zwróciło na nich moją uwagę, zapewniło im też szeroką rozpoznawalność u progu kariery. Bowiem bądźmy uczciwi, gdyby nie język Goethego ekipa Tilla Lindemanna mogłaby po prostu nie wypłynąć na szeroki przestwór mórz i oceanów muzycznego szołbisu. 

piątek, 27 maja 2022

The Hudsucker Proxy (1994) - Ethan Coen, Joel Coen

 

Kąśliwa satyra na korporacyjną rzeczywistość. Bliska orwellowskim wzorcom, ale wprost nawiązująca do klasycznego hollywoodzkiego kina Franka Capry. Malowniczo zainscenizowana, tak że dla oczu przyjemności nie szczędząc, fantastycznie w ten bogato dekorowany świat wciąga. Tak nie tylko po coenowsku wszystko architektonicznie i charakterologicznie zaaranżowane, bo czuć inspiracje burtonowskie, także oczywiste skojarzenia z fantazjami gilliamowskimi - jakby forma miała dominować nad treścią pozornie, a przekornie treść tu równie istotna, bo to przecież film zacnych i szczwanych intelektualistów. Postaci intensywnie jaskrawą kreską szkicowane, więc i mocno groteskowo przerysowane, aż po skrajnie wręcz karykaturalna pozę, aby wyraziście wyciągnąć z nich ich immanentną absurdalność i poddać dosadnie prześmiewczej interpretacji. To nie jest jednak to co Kosy najbardziej u Coenów lubią, bo lepiej kiedy mniej symbolicznego szaleństwa komedyjkowego, a więcej surowego realizmu. To jest bezdyskusyjnie gites i w punkt, ale aby nie poczuć w trakcie seansu znużenia i nie doświadczyć poczucia niezrozumienia, trzeba się zawsze na taką formułę przestawić i odpowiednio do niej i od niej zdystansować. Wtedy jest fajnie i można się doskonale wyluzować wciągając w daleką od banalności satyrę oraz rozkoszować genialnym mimicznie aktorstwem. 

czwartek, 26 maja 2022

Bad Omens - The Death of Peace of Mind (2022)

 


Taka zabawna sytuacja! Myszkuje sobie po tym "jutjubie" i nie dokonując wcześniej żadnych wyborów muzycznych w okolicy około emo-metal core'owej trafiam na video Bad Omens. Co jeszcze bardziej zabawne, tak obrazek jak i numer mnie zaciekawia, więc sięgam po najnowszego longa grupy, na którym to Nowhere to Go zamieszczony i sprawdzam co też teraz młodzież amerykańska zainteresowana bardziej graniem gitarowym niż rapsami słucha. Melduję iż gustuje ona w nutkach rzewnych, emocjonalnie oddziałujących, w których metal to tylko bardzo symboliczne wpływy w postaci zwiększających natężenie ostrych riffów, które to będąc powtarzalnymi, jednak struktur nie mają kompletnie banalnych, a czasem wręcz zaskakująco interesujące. W przypadku The Death of Peace of Mind gitarowe wpływy nu metalowych ojców założycieli z Korn są szalenie wyraźne, ale jednak więcej tutaj klimatu kojarzącego się z nowoczesnym popem, a wokal Noah w subtelnych rejestrach to taka do złudzenia męska Halsey tudzież Meg Myers, natomiast kiedy młodzian ryknie, to moje myśli biegną na przykład w kierunku frontmana Normy Jean, a w najbardziej agresywnym i wyszczekanym w stawce Artficial Suicide właśnie Jonathana Davisa lub Deza Fafary. Ogólnie słucha się tej kontrastowej hybrydy stylów bardzo dobrze, bowiem kompozycje trzymają słuchacza w napięciu, punkty zwrotne są fachowo poutykane pośród chwytliwych motywów, a aranżacje ciężkich partii płynnie zazębiają się z budującą konsekwentnie atmosferę elektroniką. Przyznaję iż jestem nieco zaskoczony, gdyż spodziewałem się więcej ognia, a The Death of Peace of Mind to bardziej syntezatorowe niż gitarowe granie. Granie przestrzenne, dobrze potrafiące uchwycić w falach intensywnych ducha nu metalu czy metal core'a, natomiast przede wszystkim znakomicie odnajdujące się w bujających motywach, stanowiących niewątpliwie fundament na którym rozwijają całkiem obiecująco dojrzałą formę. Oczywiście jest to formuła skierowana bardziej do fana popowych współczesnych gwiazdek po linii  The Weeknd czy Post Malone, niż ikon w postaci Deftones. Dlatego odtwarzając The Death of Peace of Mind i pisząc powyższy tekst nie spodziewam się bym nazbyt często do niego powracał i propsował w towarzystwie, bo chociaż w tym współczesnym zalewie niezłej popowej nuty, czasem wrzucę sobie dla równowagi i relaksu na odsłuch krążki powyżej wymienionych czołowych przedstawicieli nurtu, to jednak na dłuższą metę nie są oni w stanie utrzymać mojego zainteresowania, czy tym bardziej zrewidować mojego muzycznego gustu. Trzeci album Bad Omens jest jak transowy taniec w kompletnie pustym klubie - intymny, wiążący emocjonalne przeżycie z fizyczną aktywnością. :) Nadaje się tak samo do ruchu, jak kontemplacji - ogólnie może oczyszczać umysł i ciało z negatywnych emocji. I jest to jego istotny walor!

środa, 25 maja 2022

Evergrey - A Heartless Portrait (The Orphean Testament) (2022)

 


Evergrey nie zwalnia tempa, Evergrey w ostatnim czasie wręcz ten rytm wydawania nowych krążków podkręca. Dość stwierdzić iż od 2014 roku A Heartless Portrait to piąty album grupy, to jeszcze pomiędzy obecnym a jego poprzednikiem przerwa, to jedynie nieco więcej niż rok. Zaiste ostro to podkręcony cykl wydawniczy i w takiej sytuacji zawsze pojawia się obawa czy za cyklicznością bardzo intensywną, w sukurs idzie płodność na wystarczająco wysokim poziomie. Nie ma obaw, Evergrey ponownie dostarcza doskonały materiał, w równie doskonale obsłuchanej własnej stylistyce, która trzymając się od lat szeroko rozumianego dark heavy metalu, z progresywnymi inklinacjami, za każdym jednak razem potrafi ekscytować. Niby niczego wielce świeżego nie proponują, ograniczając się do eksplorowania poletka gdzie całą robotę wykonują świetne aranżacje wokalu i mocno emocjonalnej maniery w głosie Toma Englunda, wspomaganej bombastycznym klimatem zbudowanym z klawiszowej ornamentyki na fundamencie dość prostej rytmiki i kapitalnych harmonii gitarowych z chwytającymi za serducho nie tylko gitarowymi solówkami - a jednak w tym ich mocno udramatyzowanym i chwytliwym stylu zawsze jest mocarny sznyt i potężny ładunek magnetyczny. Mnie on za każdym razem bezwładnie do krążków Evergrey przyciąga i nie ma siły abym mu nie uległ, przynajmniej przez kilka tygodni, czasem nawet w porywach miesięcy po premierze. Najnowszy materiał nie jest tutaj wyjątkiem - jest wszystkim tym co dotychczas w Evergrey ceniłem i czemu ulegałem. Jest wspaniałym przykładem, że heavy metal czy power metal przy całym swoim czasem nazbyt kiczowatym obliczu zatopionym w patosie podniosłej atmosfery, nie musi być właśnie prostacko banalny czy tandetny. Może być wzruszający, może być poruszający - może wreszcie wprost wyzwalać w słuchaczu piękne ciepłe emocje, ale i posiadać ambicje sięgające artystycznych standardów wprost z metalu progresywnego czy art rocka, okraszanego w dodatku symfonicznym rozpasaniem. Gdybym miał polecać komukolwiek do tej pory z dźwiękami tworzonymi przez Szwedów niezapoznanemu jakikolwiek reprezentatywny ich krążek, bez oporu A Heartless Portrait wskazałbym w pierwszej kolejności, bowiem uznaję iż trzynasty album w ich dyskografii jest zdecydowanie jednym z najlepszych i najbardziej oddających istotę ich twórczości. Dla mnie (jak się okazuje i nie protestuję :)) duszy wrażliwej, każdy z nich był w swoim czasie co najmniej nieobojętny i każdy kojarzy się z silnymi emocjonalnymi uniesieniami, a ten właśnie do tej kategorii należąc, mimo iż na wyjątkowo ważny, czy przełomowy w moim życiu moment nie trafia, to otwiera mnie na wszystkie te wstydliwie tkliwe uczucia, które z wiekiem jednocześnie słabnąc, jeśli uderzają precyzyjnie, to są silniej niż zazwyczaj to bywało odczuwalne. I to jest zwyczajnie miłe. :)

wtorek, 24 maja 2022

The Northman / Wiking (2022) - Robert Eggers

 

Siedziałem jak wryty, totalnie zahipnotyzowany, wpatrzony niczym w transie w przesuwające się obrazy powstałe w wyobraźni Roberta Eggersa i przeniesione z monumentalnym rozmachem, ale i wyczuloną artystyczną manierą na ekran. To nie było więc zwykłe filmu oglądanie, bo i obraz absolutnie do kategorii zwyczajnych nie należał i nie mógł już w założeniach należeć, skoro za jego powstaniem kryła się osoba, która za sprawą produkcji o niekwestionowanym walorze oryginalności w ciągu kilku lat zdobyła solidną przychylność krytyki i równocześnie uznanie posiadającego wysublimowany gust widza. The Northman nie jest może tak "diabelsko" sprofilowany jaThe VVitch: A New-England Folktale ani tak wizualnie ascetycznie sugestywny jak The Lighthouse, ale z pewnością jest tak samo zajmujący i niepokojący jak obydwa i posiada dodatkowo w sobie wprawiający w lęk pierwiastek obrzędowy oraz rozmach epicki, jaki w tym rodzaju opowieści był absolutnie konieczny. A że umysł Eggersa to jakaś odjechana struktura, rzemiosło jego od początku kariery na poziomie ponadprzeciętnym, to powstał obraz z mnóstwem dopracowanych detali (przede wszystkim muzyka oraz do niej ludowa choreografia) i klimatem kunsztownym oraz zaciekle wgryzającym się w podświadomość - także z kreacją Nicole Kidman, której w takim anturażu i z takim obłędem w oczach nie mogłem się spodziewać. Poza tym cała scena, czyli spektakularne widoki z dziką surową przyrodą w dalszym planie. Wiedźmy, klątwy, zbrodnia i wcale nie taka bezdyskusyjna kara - niczym z klasycznej szekspirowskiej tragedii historia wendety, lecz z jeszcze głębszą i bardziej błyskotliwie przemyconą, wciąż aktualną puentą. Brutalny świat prostych zasad - oko za oko, ząb za ząb, zemsta jak religia, wręcz religia zemsty. Prymitywne potrzeby zaspokajania żądzy krwi i dominacji. Podboje za wszelką cenę, bez skrupułów podążanie za instynktem. Krwawe wierzenia, pozbawione głębszej niż tylko pozorna logiki działania, godne potępienia akty bezsensownej brutalności, najbardziej odhumanizowane dzikie zwierzęce żądze i kult siły fizycznej. Równocześnie dominacja ducha walki, prymat siły ducha i równolegle ta bzdurna przemoc, jako codzienność. Bo czasy Wikingów to żadne romantyczne pitolenie, to testosteron w żyłach i umysł pochłonięty walką, pławieniem się w glorii ziemskiej chwały zdobywcy aby po heroicznej śmierci dostąpić zaszczytu przekroczenia bram Walhalii. Jeden z najlepszych i najbardziej sugestywnych obrazów obnażających absurdalność działań przemocowych z pobudek jak się przyjęło przyrodzonej naturalnie gatunkowi mściwości, tak soczyście i intensywnie epatujący tąż brutalną chęcią dążenia do sprawiedliwości. Jednej i jedynej, widzianej i rozumianej z subiektywnej perspektywy bardzo wąsko otwartych oczu, zaślepionych gwałtownymi emocjami. Eggers odarł epokę wikingów z przypisanego jej przez popkulturę romantyzmu, uwypuklając w zamian rolę masowej hipnozy na bazie obrzędowości i ja to bardzo szanuje!

P.S. Spirala nienawiści, krąg zemsty - trwaliśmy w nim, trwamy, trwać będziemy i tylko narzędzia się zmieniają, tylko instrumenty wykorzystywane ewoluować będą. 

poniedziałek, 23 maja 2022

Green Day - Dookie (1994)

 


Debiut to był czy nie debiut (w rzeczywistości trzeci album), nie ma większego znaczenia. Green Day bowiem wbił na scenę za sprawą Dookie (a niby taka sytuacja beznadziejna ;)) z taką siłą, że wszelka przeszłość studyjna była tylko jakąś garażową dłubaniną nastolatków, a Dookie dopiero świadomym albumem. Zatrząsł się mainstream w posadach, a nie łatwo było o wzbudzenie jakiegoś nowego, znaczącego zainteresowania, bowiem czasy to były oczywiście dominacji Nirvany i być może też dzięki jej niebywałemu sukcesowi punkowe odłamy wbiły na salony. Ultra melodyjny punk rock z Dookie, to top topów i do dzisiaj w gatunku (pewnie za oceanem wciąż smarkaczy względnie pobudzającym) rzecz przez starych swoim pociechom jako kult wciskana. Bez względu na to czy lubię, to z pewnością szanuję. Gdzieś doczytałem że sprzedało się szesnaście milionów egzemplarzy, masa nagród branżowych została przytulona, spłynął splendor i te wszystkie strzelające w połowie lat dziewięćdziesiątych korki od szampanów nie pozwalają mi do dzisiaj przechodzić obok Dookie obojętnie. Ponadto teledyski do Basket Case, Longview i When I Come Around opanowawszy ramówki stacji muzycznych, tak samo jak podobne hiciory The Offspring przykuły uwagę dojrzewającego, nieco już starszego nastolatka. Stąd dla mnie to taki krążek z sympatią traktowany i uwaga, wcale nie słuchany. :) Absolutnie też dalsze koleje losu Green Day mnie nie interesowały, ale pamiętam i mam świadomość że ten zespół nie zatrzymał się na Dookie, tylko konsekwentnie poważną armię fanów budował. Ponadto Dookie katapultując Green Day do kategorii super gwiazd uczynił to, co obecnie nie jest już nawet do wyobrażenia. Wdrapał się na te cholerne szczyty list sprzedaży i namieszał masowo gówniarzom w głowach, tak jak dzisiaj żadna rockowa ekipa nie jest w stanie, więc czuję się w obowiązku posiadać go zarchiwizowanego. 

niedziela, 22 maja 2022

Bad Religion - Recipe for Hate (1993)




O Bad Religion jako jednym z najważniejszych przedstawicieli amerykańskiego punku z lat osiemdziesiątych i w drugiej fazie istnienia (drugie życie) twórcach amerykańskiego proto punk rocka przypominam sobie od wielkiego dzwonu, a tym razem takim impulsem okazała się wydana właśnie na polskim rynku biografia kalifornijskiej ekipy autorstwa Jima Rulanda. Lektura obowiązkowo zostanie wkrótce nabyta i pewnie dokładne zapoznanie z jej zawartością też kiedyś nastąpi - kiedy czas będzie z gumy i można wówczas pojawi się szansa, by sobie pozwolić na wszystko na co do tej pory dwudziestoczterogodzinnej doby brakowało. :) Nie mam zamiaru oszukiwać, iż wszystko bez stresu i pośpiechu ogarniam i jestem w stanie na co dzień godzić wszystkie przypisane według grafika sprawy z tym co zdecydowanie w tym czasie chciałby robić, jak i nie próbuje nawet (bo niby po cholerę?) kitu wciskać, iż Bad Religion był w moim muzycznym dojrzewaniu, a tym bardziej obecnie jest nazwą pierwszo lub drugoplanową. Są zwyczajnie w rocku takie formacje które mają znaczenie li tylko jako swego rodzaju ikoniczne instytucje, lecz ich twórczość jakiejś większej siły oddziaływania na mnie nie posiada. Jeśli pozostawać przy szeroko spostrzeganym punk/punk rocku to te wszystkie klasyczne bandy w rodzaju The Clash, Ramones, a tym bardziej Sex Pistols czy Dead Kennedys nie kręcą się w moim odtwarzaczu, ale szacunek dla ich wpływu na scenę nakazuje chociaż pobieżne zapoznanie się z ich dorobkiem. Wspominam powyższe przy okazji refleksji wokół Recipe for Hate, bowiem podobny stosunek pielęgnuję do jego autorów, a różnica polega tylko na tym, że z racji wieku na bieżąco miałem okazję śledzić koleje ich losu w latach dziewięćdziesiątych i te akurat krążki z epoki mojego dorastania dla odmiany kręciły się w stereo czy walkmanie. Na pierwszy strzał Recipe for Hate, gdyż był to album najmocniej wkręcający mnie w tą banalnie przecież prostą nutę, ale mimo jej mało zajmującego na dłuższą metę charakteru, to nutę która osiadła w mojej świadomości. Kawałki to typowe dla gatunkowej estetyki, fajna w nich energia, melodyjna forma i piosenkowa struktura oraz niezłe komentarze społeczne. Czuć w niej muzykalność i że chłopaki dobrze się bawią wyśpiewując swoje przemyślenia, ale najważniejsze kiedy słucham szczególnie Recipe, to poczucie że w tej reaktywowanej formule wyszli ponad przeciętna rozpoznawalność, stanowiąc zarazem impuls do powstania tych wszystkich nastoletnich punk rockowych amerykańskich zespołów w bardzo lajtowy sposób buntujących się przeciw swoim starym, jak i wykorzystali hajp jaki owi w muzycznych stacjach na estetykę pancurską wykreowali. Dali impuls i kiedy młodzi, bardziej atrakcyjni poszli za nim z impetem, to oni się sprytnie pod tą popularność podłączyli. Bez nich nie byłoby Green Day, a bez sukcesu Green Day nie byłoby największego sukcesu komercyjnego w historii Bad Religion. I ja taki uczciwy układ szanuję. :)

sobota, 21 maja 2022

The Offspring - Smash (1994)

 


Wbiłem ja ostatnio po całości w nostalgiczne pierdy i bijąc w sentymentalną nutę dotarłem przykładowo i ku mojemu absolutnemu zdziwieniu w miejsce, gdzie akurat trafiła mi się perełka w postaci Time to Move szwabskiego H-Blockx. Ale o tym już wystarczająco szeroko było, a teraz zamiast funky hard-core'a pójdę odważnie we wspomniki punk rockowe i zaraz na pierwszy ogień odświeżam Smash (w póżniejszej fazie irytująco jajcarskich) jankesów, którzy chyba nawet do dzisiaj coś tam w branży skrobią, lecz mnie to nic a nic nie obchodzi i jeśli o nich nawijkę podejmę, to wyłącznie w obrębie czterech krążków. Smash to był ten trzeci, najgłośniejszy - ten który im popularność zdobył, zapisał się w historii wesołej stylistyki i okazał się szczytem ówczesnych możliwości. Tak jak ostentacyjnie zaznaczę że punk rock to od dawna nie moje pole do obrabiania, a i dawniej też nie bywało bym szalał za grupami z takiej półeczki, to jest cholera kilka materiałów do których słabości muszę i przyznać i wstydzić żyć z tak mało ambitnymi sympatiami. No ale przecież nie sposób być dzieckiem przełomu ejtisów i najtisów, do tego wychowanym na gitarowej muzie, które nie wyło do odbiornika telewizyjnego refrenu Self Esteem, czy już po zakupie kasety ze Smash i dalszym akcjom promocyjnym w postaci kolejnych singlach z obrazkiem do skocznego Come out and Play nie przytupywało, bądź nie wywijało łbem podczas kontaktu z (moim ulubionym) Gotta Get Away. To jest moja młodość, na równi z postępującą równolegle metalową edukacją, a że człowiek w mrocznej jaskini swojego pokoju oddawał się obrzędom czcząc śmiertelnie poważnie i tak samo komicznie głupio kult Pana Szatana, jak w zimowym anturażu równie ochodzo uprawiał łyżwiarstwo, a w letnich promieniach słonecznych zasuwał w butach na kółeczkach, to i z towarzystwem skate'owym miał epizody towarzyskie, a skejci to podwówczas w amerykańskie brzemienia rockowe celowali. :) Także ten tego i owego bohater opisanych akcji łyknął muzycznie niemal wszystkiego, bo znajomki to nie byli jakieś tam discopolowe popierdółki, tylko z krwi i kości kontestatorzy. :) Dlatego nie ważne jest że Smash tak jak fajnie luźnym punkiem pociśnie, to też fragmentami nazbyt prostymi motywami rozśmieszy. Ważne że zrobił mi późne dzieciństwo i okres dojrzewania, tak jak zaznaczyłem na spółę z brutalnymi czy mrocznymi dźwiękami - dbając o równowagę! I jestem wdzięczny, bo im szerszy kontekst obserwacyjny tym szybsze, trwalsze i bardziej świadome przyswojenie reguł, zasad i takich tam. Albo bardziej ich podważanie, bo do k nędzy, po coś się ten rock narodził.

piątek, 20 maja 2022

Apollo 13 (1995) - Ron Howard

 

Kiedyś to był numer jeden w temacie hollywoodzkiej historycznej interpretacji najbardziej płodnych lat amerykańskiego programu kosmicznego. Czasu intensywnego podboju przestrzeni kosmicznej, czasu rywalizacji dwóch największych ówczesnych mocarstw, wreszcie czasu ambicji ponad zdrowy rozsądek. Od połowy lat dziewięćdziesiatych żadna inna produkcja nie mogła konkurować z Apollo 13 Rona Howarda (specjalisty od bardzo dobrze ale daleko od zjawiskowo :)) i dopiero kiedy młody, obiecujący i za chwilę już doświadczony i hurtowo nagradzany Damien Chazelle nakręcił Pierwszego człowieka, wówczas kino weszło na kolejny jeszcze wyższy poziom zaawansowania technicznego, a sam Chazelle zagwarantował mu niewyobrażalnie wysoki poziom artystyczny, w wydawałoby się dość przewidywalnej stylistyce. I taki też akurat był Apollo 13 - doskonały warsztatowo, aktorsko pierwszoligowy, ale niestety schematyczny i pod względem targających emocji i pulsu podskórnego dość jałowy, jak na potencjał historii (choć lipy kompletnej nie ma, pompatyczna nuta działa :)). Żeby było jasne, kiedy nastąpiła jego premiera byłem zachwycony i stał się on jednym z moich ówcześnie ulubionych filmów. Ale w owym zamierzchłym czasie moje oczekiwania były znacznie niższe, a i chyba gust wciąż jeszcze za mało wysublimowany, więc entuzjazm był usprawiedliwiony i niejednokrotne powtarzanie seansu zrozumiałe. Dzisiaj poddany autopsji wypada bardziej blado, widać w nim wszystkie charakterystyczne wady mainstreamowego kina najtisowego, ale sentyment i do nostalgia, a tym samym słabość, nadal nie pozwala mi krytykować go w oderwaniu od smarkatej więzi, więc wróciłem kilka dni temu, obejrzałem przypominając sobie obrazy z przeszłości i konteksty wcześniejszym projekcjom towarzyszące. Wniosek mam stąd jeden, cholernie szanuje ale absolutnie już nie wariuje. Zestarzał się w miarę dobrze, ale jednak się zestarzał i nawet jeśli mógłby pozostać bardziej taki jak kiedyś, to ta oczywista wada nie postawi go pod pręgierzem krytykanctwa czy tym bardziej kpiarstwa, bo nie zasługuje! Apollo 13 jest też taki jak większość filmów Rona Howarda - zachowawczy i rzemieślniczy, inaczej reżyser niczym nie ryzykował i trzymał się kurczowo sprawdzonej metody realizacyjnej. A czy to źle czy dobrze żalezy od subiektywnego punktu widzenia, a mój jest właśnie taki niby trochę na tak i trochę na nie, kiedy ćwierć wieku temu był w stu procentach na tak.

czwartek, 19 maja 2022

The Fugitive / Ścigany (1993) - Andrew Davis

 

W Polsce Ścigany zaistniał nie tylko jako w swojej kategorii stylistycznej świetną produkcję kina akcji, wespół kryminał doskonały, ale też za sprawą kultowej frazy z kiczowatego Kilera Juliusza Machulskiego. To pewnie pomogło w jeszcze większym spopularyzowaniu tytułu, który sam bez tego wsparcia i tak zrobił sporo szumu. Klasyczna formuła z lat dziewięćdziesiątych, łącząca względnie ambitną rozrywkę z ogromnym potencjałem blockbusterowym. Być może skrótowo traktuje pewne wątki i posiada dziury logiczne, ale jeśli chodzi o podkręcanie uwagi widza i zdobywanie jego sympatii, to już jest wzorcowym przykładem skuteczności. Trudno nie kibicować błyskotliwie inteligentnemu, ale nieco ciapowatemu doktorowi Kimble w walce o życie i konfrontacji ze ścigającym go zastępcą Szeryfa Federalnego. Ciężko nie zachwycać się rolami Harrisona Forda i Tommy'ego Lee Jones’a i nie traktować dzisiaj tytułu jako książkowego przykładu gatunku, który od lat już nie osiąga podobnych sukcesów, lub wręcz jego praktykowanie zostało zarzucone. W swojej kategorii złoto, które całkiem nieźle znosi upływ czasu. A może moja wyrozumiałość to tylko sentyment do ironicznego poczucia humoru szeryfa? Z pewnością, bo jak spojrzeć chłodno wyszedł wypisz wymaluj nowy Rambo, tylko że mniej tu strzelają i zbieg to nie weteran wojenny, tylko chirurg naczyniowy, starający się oczyścić z podejrzeń i znaleźć mordercę swojej żony. 

P.S. Ten gość (jakbym nie mógł wprost napisać Andrew Davies) miał swoje pięć minut na szczycie kina hollywoodzkiego, dzięki zaistnieniu w kinie klasy B za sprawą sukcesu filmu ze Stevenem Seagalem. Nico ponad prawem mam oczywiście na myśli, a po spieniężeniu popularności Ściganego jeszcze dwóch mocnych tytułów. Reakcja łańcuchowa to raz, dwa Morderstwo doskonałe, a później nie wiem, albo zniknął, albo poszedł w popelinę, która akurat już nie wypłynęła na szersze wody.

środa, 18 maja 2022

Crimson Tide / Karmazynowy przypływ (1995) - Tony Scott

 

Od giganta hollywoodzkiego kina sensacyjnego, to rozgrywające się w ciasnej przestrzeni okrętu podwodnego głębinowe widowisko i jak pamiętam gdy młodzianem byłem, kawał soczystej jankeskiej produkcji, która nie grzeszyła zarówno typowym amerykańskim patosem (bombastyczna muzyka Hansa Zimmera i patriotyczno-mocarstwowe uniesienie), ale i na szczęście miała w sobie kapitalne napięcie zbudowane sprawdzonymi wówczas już od lat przez speców od hiciarskiego kina metodami. To jednak oprócz powyższego też niespodzianie dobre kino psychologiczne, bo ta wojna nerwów pod powierzchnią oceanu sugestywnie oddana poprzez rywalizację dwóch silnych osobowości odpowiedzialnych za okręt i KRAJ. Rozumiejących konsekwencje, ale zupełnie inaczej spostrzegając swoją dowódczą rolę. To ambicja i zdrowy rozsądek, logika i emocje w starciu - poddane ciśnieniu presji odpowiedzialności. Dobrze się oglądało i myślę że jeśli dzisiaj już tak ta wojenna rozgrywka nie kopie równie mocno, to film młodszego z braci Scott jako przedstawiciel gatunku i współcześnie pozostawiony dla potomności ambasador sposobu kręcenia sprzed lat, nie zestarzał się na tyle by w oczy kłuły jego jakieś gigantyczne słabości. Jeśli nawet one dostrzegalne, to nie zależne od czasu kręcenia, lecz od charakteru stylistyki, a techniczna kwestia na tyle już wówczas była zaawansowana i z odpowiednim wyczuciem przez Tony'ego Scotta zastosowana, że uśmiech politowania ze strony przyszłych widzów nie grozi. Dlatego mam do Karmazynowego przypływu sentyment i pamiętam go jako klasyk na poziomie Polowania na Czerwony Październik. 

wtorek, 17 maja 2022

Clawfinger - Clawfinger (1997)

 


To był znienacka ostateczny koniec Clawfinger. Przynajmniej dla mnie, lecz pielęgnuję w sobie od lat przekonaie, że nie tylko dla mnie, bo obiektywne fakty jasno za taką twardą tezą przemawiają. To co nagrali z biegu później i to z czym jeszcze przez czas jakis wracali, absolutnie nie sięgało poziomu trzech startowych albumów i niech mnie ich piec popieści, że nie jest to tylko wina śmierci hajpu na tego rodzaju stylistykę. Wyszczekany hard core z industrialnym sznytem, może też rodzący się nu metal, chociaż nigdy ekipy ze Stockholmu, jako ojców tego chwilowego trendu nie spostrzegałem. Przecież gdyby tak było, to czasy przełomu wieku byłyby wręcz dla nich wymarzonym okresem do samorealizacji, a tak okazały się schyłkiem popularności. Niemniej jednak i póki za sprawą krążków wydanych po roku 1997 ich gwiazda całkowicie niemal nie wyblakła, to zdążyli jeszcze sieknąć tym s/t i błyskawicznie podsumować swoją dominację na ówczesnej scenie. Otwierający Two Sides jeszcze dzisiaj stawia włosy na przedramieniu i w kategorii zaprzęgnięcia egzotycznych motywów do ciężkiego ogólnie rocka, stanowi dla mnie punkt odniesienia, podobnie jak Desert Rose Stinga w szerokim popie. Tyle że Clawfinger nawijają tutaj oczywiście znacznie bardziej dosadnie, a temat bolesny i wciąż nistety nieuregulowany potrafi wstrząsnąć. To polityka, to ta suka jeb*** i jej siostra towarzyszka religia, w obie ci goście celowali i robili to wyjątkowo bezceremonialnie. Ta niewyparzona gęba Zaka Tella i jak tak dzisiaj czytam te jego liryki, to kawał łba z niego już wtedy było, bowiem krytyka w punkt i krytyka bezkompromisowa tam gościła. A przecież to względny smarkacz nabity testosteronnem był, a na pewno wciąż jeszcze nie w pełni dojrzały "filozof" z mordą zakapiora. :) Clawfinger jako album startuje z poziomu hitu, jednak im dalej w las tym mniej tego chwytliwego potencjału, mimo że czuć iż jakiejś przemiany formuły poszukiwali i co niektóre akcje zerkają w stronę bardziej przyjaznej rockowej formuły, to zabrakło pomysłów na więcej przebojowości, albo świadomie grupa doskonale wyważyła tutaj ambicje pół na pół z atrakcyjnością nośnych tematów i melodii. Inkorporowała odrobinę wpływów niekoniecznie oczywistych, ale przeważnie arsenał środków odwoływał się do doskonale znanego schematu z dwóch wcześniejszych, będących otwarciem i jednocześnie szczytem ich mozliwości. Zatem s/t uważam za bardzo dobry materiał, ale i teraz kiedy jestem o to co się wydarzyło mądrzejszy, jako preludium do zakończenia rajdu przez scenę. W kontekście wszystkiego następnego brzmi wciąż jadowicie, ale coś tu śmierdziało i zapowiadało że wkrótce jebnie. Taki to jak się okazało był zespół na dwie wybitne i jedną świetną z rozpędu płytę. Mylę się?

poniedziałek, 16 maja 2022

H-Blockx – Time to Move (1994)

 


Ale to jest zajebisty album, z czasów w których się nim zachwycałem, a dzisiaj kiedy do niego powróciłem po co najmniej dwóch dekadach dociera do mnie że poznałem go tylko jak to łebek pobieżnie, znacznie inaczej niż na to zasługiwał, bo przede wszystkich przez pryzmat mocno chyba na VIVIE promowancych singli. Cholera wie czy po tym od kilku dni bardzo intensywnie trwającym na nowo romansie z Time to Move ruszę dalej wstecz i odświeżę też siłą pędu kilka rodzimych albumów z gatunku (między innymi Flapjacka i Dynamind, o cholerka może też Blenders :)), na stówe jednak przypomnę sobie kultowe wówczas Ugly Kid Joe z America's Least Wanted, może też coś Dog Eat Dog i innych jeszcze bardziej ogranych amerykańskich tuzów z tamtych lat, w postaci obowiązkowych Suicidal Tendencies. Bowiem nie ma co ukrywać, że nie byłoby H-Blockx i tak kopiącego dupsko Time to Move bez inspiracji zza oceanu i nie byłoby takiej nuty w Europie i tym bardziej nie byłoby (nie-wia-ry-go-dne) z niemieckiego Münster. Raz crossover i bardziej lajtowy hard core, dwa fantastyczny funky rock, którym w czystej postaci nigdy nie jarałem się tak, jak jego wpływami w bardzo wielu formacjach tych z najtisów, ale jeszcze bardziej w odsłonie lat siedemdziesiątych (kocham to funky jednej z odsłon składu Deep Purple - wiecie, tej z Hughsem i Coverdale'm). Nie kocham jednak funky RHCP, a próbowałem zawsze i zawsze bez efektu przytulić ich do swojego serduszka, lecz nic pustka - zero uczucia do dzisiaj. Wracając jednak do Time to Move, o jprdl jak mnie ten materiał porwał i nie mogę wyjść z szoku, że o nim zapomniałem. O jprdl w jakim jeszcze większym zadziwieniu pozostaje, że właśnie jego obraz w pamięci zupełnie inny niż teraz na nowo zbudowany miałem. Album to potwornie równy, nagrany z nieprawdopodobną pasją i energetycznym kopem, a ubrany w brzmienie które nawet dzisiaj z powodzeniem daje radę. Jak tu pięknie bas kręci proste, ale fantastyczne figury, jak wokalna ekspresja kilku typów rozsadza membrany i jaki ona ma w punkt timing. Kapitalna nuta która bez hamulców czerpie pomysły od większych, bardziej popularnych, kreując kapitalny klimat, tworząc w żadnym wypadku przełomową nową jakość, tylko daje masę dobrej zabawy i absolutnie nie jest tylko banalnie chwytliwa, bo muzycy H-Blockx wówczas mieli to coś, co idealnie łączyło wykorzystanie zainteresowania stylistyką z pisaniem naprawdę mega mega zajebsitych numerów. Wszystko tu lepi się do ucha i wszystko podnosi tętno - od wzbogaconego wizualnie ciekawą ekspozycją skocznych hiciorów w rodzaju Move i Risin' High, przez baaaardzo redhotchillipeppersowy Little Girl, po każdy losowo wybrany inny kawałek. Mocno chyba zapomniana i niedoceniana perełka najtisowa. Może dlatego że w przyszłości grupa już takich świetnych krążków nie nagrywała. Mogę się jednak mylić, bo tak jak wyżej - nie pamiętam, albo pamiętam inaczej niż należało zapamiętać. :) 

niedziela, 15 maja 2022

Death on the Nile / Śmierć na Nilu (2022) - Kenneth Branagh

 


Podkreślę jeszcze raz, wszak jest druga okazja, iż Kenneth Barnagh robi filmy o Poirocie, tak jak Guy Ritchie swego czasu o Sherlocku Holmesie i Doktorze Watsonie. Wycacane, wymuskane, lśniące od postprodukcyjnych zabiegów, połyskujące od ich efektownego oddziaływania - fajerwerkowe błyskotki, a merytoryczne wydmuszki. Morderstwo w Orient Experssie przed kilku laty, a teraz drugi chyba największy hit serii o belgijskim detektywie, czyli Śmierć na Nilu. Był jeden w gwiazdorskiej oprawie, jest i drugi w może tylko odrobinę mniej wykwintnym aktorskim towarzystwie, a cała reszta myślę bliźniaczo podobna. Pomysł wizualny właśnie z wszędobylskim green screenem oraz mniej lub bardziej swobodne potraktowanie tekstu źródłowego, z (co akurat zaskakuje dość mocno) ofensywnie wyeksponowanym podtekstem seksualnym (choć oczywiście bez chamstwa), w którym trzeba przyznać żar, pasja i namiętność są fajnie wyraziste. Ogólnie jednak kino to typu, możliwości produkcyjne ponad głębię charakterologicznych niuansów i relacji między postaciami. Skoncentrowane na efektach kosztem artystycznego wdzięku - nie pozbawione kompletnie indywidualnego charakteru, ale z jak dla mnie nietrafioną jego koncepcją. Jeśli Branagh próbował zdyskontować popularność klasycznych adaptacji dwóch wymienionych - odpowiednio tej Sydney'a Lumeta z 1974 i tej Śmierci na Nilu Johna Guillermina z Peterem Ustinovem (1978), to nawet nie otarł się o tą ich kultowość i chyba sobie gość kolejne ewentualne pomysły na adaptacje książek Agathy Christie. Taka prawda!

P.S. O czym ta historia każdy wie - chyba że, hmmm... że ma dopiero lat naście lub żył do tej pory w całkowitej izolacji od popkulturowych ikon. 

sobota, 14 maja 2022

Skunk Anansie - Anarchytecture (2016)

 


Skunk Anansie nie funkcjonowali jak dotąd jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w obszarze mojego zainteresowania, choć od zawsze dość ochoczo dryfowałem po szerokich wodach stylistycznych i nieraz obijałem sie o ich twórczość, to nigdy żadnej płyty ekipy charakterystycznej wokalistki w całości nie przesłuchałem, a moja znajomość ich dorobku ogranicza się jedynie do największych hitów - znaczy numerów które najmocniej zostały wypromowane i okupowały swego czasu ramówki muzycznych stacji telewizyjnych. Nie wpadłem w ich objęcia nawet wówczas, gdy Skin doskonale wyśpiewała numer na potrzeby solowego materiału Tony'ego Iommiego i nie jestem też w stanie tak z biegu precyzyjnie określić jak przyporządkować ich stylistykę do funkcjonujących na rockowym rynku gatunków. Innymi słowy jestem w tym ich świecie kompletnie surowy, mimo że mojemu dojrzewaniu muzycznemu grupa musiała siłą rzeczy towarzyszyć i towarzyszyła, jednak z dalekich obrzeży. Wiem natomiast jedno! Wiem że po kilku odsłuchach Anarchytecture, które odbyły się ze znacznym opóźnieniem z przyczyn chyba dostatecznie jasno powyżej wyartykułowanych, że ja tym krążkeim jestem nieźle podjarany, bo kompozycje stanowiące jej program dają wyraźnie do zrozumienia, iż w tej ekipie drzemie wciąż potrzeba poszukiwania dźwięków niebanalnych, choć osadzonych w przebojowej estetyce ogólnie mainstreamowego rocka. Rocka który swoje najlepsze lata popularności ma dawno za sobą i działa taki stan rzeczy jak zazwyczaj na jego korzyść. Bowiem artyści przestając być spętanymi konwenansami i oczekiwaniami stają się artystami ponownie wolnymi, poszukującymi i co najpiękniejsze efektownie płodnymi. Uciekam teraz naturalnie od jakichkolwiek porównań Anarchytecture z wcześniejszymi płytami formacji, gdyż brak wiarygodnej, bo wypracowanej doświadczeniem wiedzy nie pozwala takich rozważań podejmować. Patrzę na ostatni jak dotąd materiał Skunk Anansie jak świeżak na coś w zasadzie świeżego, a przynajmniej nowego do odkrycia i potrafię jedynie rozpatrywać jego wartośc przez pryzmat innych ekip działajacych w podobnej estetycznej muzycznej formule - jeśli już na siłę porównywać. Czuję więc na przykład (odnosząc się do współczesności), że ten puls to to samo odczucie jakie towrzyszy mi przy kontakcie z albumami Foals, czy (nie oszukujmy się) innych pop rockowych, tudzież fachowo indie rockowych grup z wysp brytyjskich. Jest w tym ta specyficzna brytyjska maniera i jest rzecz jasna arcy oczywisty, ale wciąż przykuwający uwagę mix ejtisowego postpunkowego wygaru, powiązany licznymi sznurkami inspiracyjnymi z elektroniką zimnej fali, a poniekąd i rocka gotyckiego oraz tą mnie akurat ze względu na czas dosrastania najmocniej słyszalną szkołą budowania nastroju na basowych pochodach i nakręcaniu napięcia silnymi uderzeniami perksusji, wspieranymi gitarowym łomotem - która dominowała w chwytliwym roku lat dziewięćdziesiatych. Kiedyś w ich garniu było zapewne wiecej oczadu, bo byli młodzi i nabuzowani, a dzisiaj domniemam że z perspektywy wieku dojrzałego są też muzykami znacznie bardziej kompleksowo na kwestie aranżerskie spoglądającymi, więc i wachlarz rozwiązań szerszy i możliwości zaspokojenia swoich potrzeb obfitsze. Tak czy inaczej taki otwieracz jak Love Someone Else to czyste złoto, a sam Anarchytecture prądzi fantastycznie i zachęca mnie aby nadrobić zaległości, jakich być może nie powinienem posiadać czując się fanem nie tylko brytyskiego rocka. :)

piątek, 13 maja 2022

First They Killed My Father: A Daughter of Cambodia Remembers / Najpierw zabili mojego ojca (2017) - Angelina Jolie

 


Albo ty się znęcasz, albo znęcają się nad tobą. Albo ty jesteś władzą, albo władza zaopiekuje się tobą! Wiesz jak? Bardzo troskliwie! Pozbawi cię wpierw własności potem wolności, w imię jedności i równości, pod lufą, bez żadnego innego już w tej sytuacji zbędnego przymusu. Tak wyglądała przez kilka lat Kambodża od połowy lat siedemdziesiątych. Radykalne, wręcz ekstremalnie radykalne przemiany polityczne po przejęciu władzy przez Czerwonych Khmerów. Nadejście czasów (tylko w kompletnie naciąganej teorii) sprawiedliwości, a w rzeczywistości zakrojonego na szeroką skalę prześladowania i wyzyskiwania obywateli, w szczególność tych związanych z dotychczasową pro zachodnią administracją. Kompletnie nieśmieszny ustrojowy żart - rewolucyjny chichot brutalnej historii. Imperialne, feudalne społeczeństwo gardzone przez zmanipulowanych ludzi "prawdziwej" pracy. Piekło komunizmu jak najdalsze od teoretycznych idei i zasad socjalizmu. Świadome wypaczenie tejże idei i dosłowne mordowanie jej istoty przez przywilejów przywłaszczanie, upadlanie i życia w amoku pozbawianie. Przewrót dokumentny, w myśleniu i działaniu. Pod dyktando i pod dyktatem. Wszyscy od teraz jesteśmy towarzyszami, ale są towarzysze równi i równiejsi! Czego k*** nie roumiesz? Cierpienie ludzi, w tym dzieci, dezorientacja kompletna, odcięcie od świata w obozach pracy i bezradność wobec zmian, które w żadnym wypadku regionowi nie mogły przynieść lepszych, stabilnych czasów. Do wszystkiego jednak można się przyzwyczaić, ze wszystkim nawet najgorszym poradzić, gdy trzeba - szczególnie kiedy jest się dzieckiem. Poruszająca i wstrząsająca to historia jednej rodziny na tle zbiorowej manifestacji ideologicznej pogardy wobec zasad demokratycznych i siłowej filozofii totalitaryzmu wykorzystanej jako narzędzie dominacji. Pozbawienia swobód obywatelskich, wolności myśli i wyboru. Przywłaszczenia prawa do partyjnego decydowania o losach społeczeństwa. Historia oparta na wspomnieniach działaczki na rzecz praw człowieka Loung Ung, której cudem wraz z rodzeństwem udało się przeżyć czasy krwawego reżimu. Historia z jej dziecięcej perspektywy spostrzegania chaosu zbrojnego konfliktu, systemowego poddawania bezwzględnej indoktrynacji i przede wszystkim naturalnego strachu o najbliższych. Koszmar oczami dziecka, zmieniający spostrzeganie rzeczywistości ale nie będący w stanie pozbawić go człowieczeństwa. To jest wreszcie w pełni przekonujący i ogólnie udany film Angeliny Jolie. Skupiony, przemyślany i z surową manierą głęboko i wrażliwie poddający problematykę fabularnej obróbce. Pytanie tylko czy jest w nim w końcu to czego brakowało w każdej jej dotychczasowej reżyserskiej próbie. Czy jest tu ona, znaczy czy odnalazła swój reżyserski styl, bo do tej pory wszystko co nakręciła cechowało się niewielkim albo żadnym pierwiastkiem oryginalności i indywidualizmu. Wszystko było takie jakie inne filmy w tych gatunkach w które celowała, więc najczęściej bywało nie całkiem udanym szablonem z nieomal wszystkimi możliwymi wpadkami. 

P.S. Oczywiście mogę zmienić zdanie, jeśli w końcu zdołam wcisnąć gdzieś zaległy seans jej debiutu, który akurat w bliskiej teamatyce jej ostatniego filmu był osadzony. 

czwartek, 12 maja 2022

Death and the Maiden / Śmierć i dziewczyna (1994) - Roman Polański

 

Jeden z mniej głośnych, a może zwyczajnie z mniejszym entuzjazmem krytyki przyjętych filmów Romana Polańskiego. Zrealizowany już w późniejszej fazie jego kariery i oparty na sztuce Ariela Dorfmana kameralny, a nawet dość statyczny obraz, którego najważniejszym walorem jak to u naszego eksportowego reżysera, klimat uzyskany za sprawą umiejętnego czerpania z klasycznego kina, jak i doprawionego odpowiednią dawką mroku, autorskiego pomysłu na wciąganie widza w gęstą intrygę. Akcja rozgrywa się na odludziu i dość leniwie przelewają się przez ekran sceny z każdą minutą projekcji coraz silniej oddziałujące na zassanego od startu w fabułę widza. Relacja małżeńska poddana zaufania i lojalności sprawdzianowi, przez pryzmat politycznej sytuacji i doświadczeń traumy z przeszłości, za sprawą przypadkowego spotkania kata z ofiarą i zamiany ról. Polański wykonał tu bardzo dobrą robotę, ożywiając na tyle na ile można było teatralną formułę zamknięta w pomieszczeniach i wydarzeniu w zasadzie z jednej deszczowej nocy. Zbieg okoliczności przynosi szansę na zemstę, trzeba się tylko poddać instynktowi zamiast racjonalnie opanować cywilizowanemu sposobowi dochodzenia sprawiedliwości. Psychologiczno-filozoficzna rozprawa o winie i karze. O cierpieniu, skrusze - niemożliwym absolutnie zadośćuczynieniu.

P.S. To jest bez większej przesady bardzo dobre kino, lecz jednak oglądane w układzie odniesienia Rzezi i Wenus w futrze, wypada mniej ekscytująco. Polański tutaj być może nabierał dopiero doświadczenia w quasi teatralnym kinie, by błysnąć w przyszłości wymienionymi.

środa, 11 maja 2022

Persischstunden / Poufne lekcje perskiego (2020) - Vadim Perelman

 


Okazało się,należało się uzbroić w gigantyczną cierpliwość oczekując na nowy znów bardziej głośny pełny metraż fabularny Vadima Perelmana. Od czasu zauważonego Domu z piasku i mgły do premiery Poufnych lekcji perskiego minęło bowiem długie osiemnaście, a obecnie już dziewiętnaście lat, a ukraiński reżyser przebywający od lat na emigracji w stolicy światowej kinematografii nie potrafił w międzyczasie szerzej widza zainteresować, chyba jednak dość albo błahymi lub niewystarczająco promowanymi produkcjami. Zainspirowany jednak opartą na autentycznych wydarzeniach niewiarygodną wręcz historią, która tutaj stanowi fundament scenariusza poczuł potrzebę i jak widać wziął się ostro i z zaskakującym jak na minimalistyczne kino europejskie rozmachem do pracy, kręcąc obraz któremu nie można od strony warsztatowej niczego zarzucić, a wręcz należy chwalić za techniczne właściwości oraz temat pobudzający ciekawość widza. Poufne lekcje perskiego doskonałym przykładem solidnego rzemiosła reżyserskiego i starannego aktorstwa, także poniekąd konserwatywnego podejścia do sztuki filmowej i znakomicie wykorzystanego potencjału wynikającego z opowiadania treści o sporym ładunku napięcia i pulsujących emocji, ponadto z nielicho istotnego, charakterystycznego dla estetyki filmu o nazistowskich metodach represji, zimnego, totalnie wyzutego z humanitaryzmu tła oraz naturalnego w przypadku specyfiki poddanej filmowej obróbce sytuacji tego czegoś co pojawiało się w wojennych filmach znanych speców od wyszukiwania i wyśmiewania absurdów czasów konfliktu. Proporcje powagi i groteski stąd się zgadzają, temat bezdyskusyjnie intryguje, tak jak wizualnie sama atmosfera grozy swoje piętno na klimacie autentycznie odciska i sami główni aktorzy ogarniając ciężar kreacji, potrafią dodać sporo na plus do ogólnej oceny. Toteż film o okolicznościach które wymuszając ekstremalną walkę o przetrwanie odnajdują rożne, czasem zaskakujące twarze systemowych oprawców i film który więźniów również nie wrzuca do jednego wora mentalnego i tym samym jest doskonałym materiałem także historycznym, bowiem w piekielnej nazistowskiej farsie jak można się domyślać często bezczelność i zuchwałość tak skutecznie ratowała istnienia, jak zapewniała spektakularne kariery. Mocna lekcja psychologii i socjologi na ekranie - mentalności stadnej, poddania się zwierzchnictwu rangi, ale też ambicjonalnych utarczek czy zwykłej, pospolitej, nastawionej na wykorzystaniu siłowej dominacji podłości, wreszcie uniwersytecki wręcz wykład o stalowych nerwach, wyobraźni, inteligencji i sprycie zaprzęgającym teatrzyk do aktualnych potrzeb i finalnie przetrwania holokaustu.

wtorek, 10 maja 2022

All Them Witches - Nothing as the Ideal (2020)

 


Nie mam zdecydowanego przekonania, który z ostatnich dwóch krążków pochodzących z kultowego Nashville bluesujących stoner rockowców z All Them Witches uznaje za ten lepszy, ale biorąc pod uwagę niewątpliwie chwytliwy charakter otwierających riffów, to chyba ten tutaj opisywany szybciej się wkręcił. Oczywiście to różnica dość niewielka, bowiem ATW dysponował równie sporymi możliwościami przykucia uwagi już od startu, niemniej jednak Nothing as the Ideal poszedł jeszcze odważniej w kierunku zwrócenia uwagi na nośny riff i wyrazistsze tematy, kosztem jak mniemam quasi improwizacji. Dominuje nie bardzo żwawe tempo i sączy się bardzo łagodna psychodelia - także z lekka ociężały brudny blues, korzystający całkiem gęsto z charakterystycznego efektu fuzzem oczywiście zwanego. Coś z mrocznego heavy metalu (Grand Magus w Lights Out słyszę), ale też z southern rocka i akustycznego odpływania w melancholię (anathemowy temat solówki w Rats in Ruin) oraz coś odrobinę na modłę toolowskiej mechanicznej precyzji (See You Next Fall, 41). Piosenkowa treść i przy zachowaniu przejrzystej przestrzeni także progresywne ambicje - innymi słowy ciekawie rozbudowane hipnotyzujące aranże i lepiące się do ucha melodie. Wszystko na kośćcu transowego bębnienia z istotną rolą bulgocącego basu wspieranego liniami plumkającej gitary. Może w tej akurat formie i przy tak obranym kursie All Them Witches zaczynają być z płyty na płytę w wyższym stopniu przewidywalni, ale za cholerę monotonni, mimo że ta nuta ogólnie równiutko sobie płynie, a ekscytujący jej istota pochodzi z ekspresyjnego podnoszenia tętna i włosów na przedramieniu natężeniem dźwięku i budowanego niestrudzenie napięcia. Bardzo dobra robota i pobudzona na nowy krążek zapowiadany akurat na rok bieżący ochota. :)

poniedziałek, 9 maja 2022

King Buffalo - Acheron (2021)

 


Jak pamiętam, kiedy The Burden Of Restlessness absolutnie na świeżo jako pierwszy materiał Jankesów rozpoznawałem, zapowiadali jego autorzy  nawet trzy materiały w ciągu jednego roku wydadzą i zastanawiałem się wówczas czy to tak samo mądry jak ambitny plan. Okazało się że z trzech dwa w plan wprowadzili i w jednym roku kalendarzowym dwie salwy oddali i obydwie na wysokim poziomie, więc nie ma co narzekać i podważać zasadność takiej obecnie bardzo niecodziennej decyzji. Sensu też nie dostrzegam w ponownym detalicznym opisywaniu charakteru tej nuty, bowiem jedyna różnica pomiędzy wymienionymi krążkami oprócz ilości numerów i czasu ich trwania ogranicza się naturalnie do wydłużenia kompozycji poprzez zwiększenie w bluesującym stonerze pierwiastka psychodeliczno-progresywnego, który to w większym natężeniu pojawia się właśnie na Acheron. Riffy płyną swobodnie niemal przez cały program płyty jednym tempem i robią przestrzeń dla rozwijania dość melancholijnych melodycznych tematów, okraszanych równo rozbudowanymi atmosferycznymi solówkami, a od święta też klawiszowym klasycznie progresywnym motywem. Album to właściwie zdominowany przez pięknie zaaranżowane pasaże instrumentalne, a wokal jest jedynie tłem i przez charakter barwy wokalisty wtapia się w całość bezkolizyjnie, przez co zatracając charakter. To jednak nie jest wada Acheron, a wręcz przeciwnie, gdyż mało optymistyczne wersy wyśpiewywane w takt średnich temp w takich okolicznościach możliwości głosowych ich aranżu wypadają najbardziej przekonująco. Jest w tej nucie uparte trzymanie się schematu, ale jest też pod powierzchnią budowane napięcie, najwięcej mimo to tutaj eterycznej poświaty, czasem tylko wyraziście podciąganej w wyższe rejestry mocniej wybrzmiewającym akordem, tudzież konkretniejszym riffem. To nuta niemal relaksacyjna, do kontemplacji idealna i kapitalnie wprowadzająca w muzyczną hipnozę. Na kanapie, ze słuchawkami na uszach, kiedy popołudnie przychodzi i tempo dnia spowalnia. 

P.S. Jak tak popisałem, to okazało się że niby krążki podobne, a jednak tak różne. I chyba fajnie!

Drukuj