Trzeba przyznać, że jakby bardzo popularność Rammstein nie była oparta na "szołmeństwie", tak w wydaniu teledyskowym jak i koncertowym, to ich zaskakująco skuteczna kariera, to nie tylko kapitalny marketing, ale też raz pomysł na siebie, błyskotliwa inteligencja (bo obserwacja, bo dosadny komentarz), ale i sprawność tak instrumentalna jak kompozycyjne rzemiosło rzetelne. Na piedestale od połowy lat dziewięćdziesiątych stoją i wciąż bez problemu utrzymujący pozycję, a to w obecnej rzeczywistości kolosalnego przesytu bodźców, ciągłej zmiany trendów i kompletnego zsunięcia się gitarowego grania na margines mainstreamowej popkultury, zaiste sztuka. To był zasłużony wstęp - wprowadzenie z przynależnym marce szacunkiem. Teraz zaś na prędce przechodząc do meritum, kilka linijek tekstu o debiucie niemieckiego giganta i przy okazji (bez tego się nie obędzie) wspominek ze smarkatych własnych lat wciskając. Herzeleid trafiło w moje łapska zbiegiem kilku okoliczności. Znalazło do mnie drogę oczywiście na nośniku zwanym licencyjną kasetą magnetofonową i jeśli dobrze pamiętam niemal natychmiast po swojej premierze. Nie przypominam jednak sobie czy za sprawą rekomendacji kolegi, czy sam wyciągając łapska po świeżą, pachnącą jeszcze farbą drukarską kopię, zabiegałem o jej wypożyczenie - jak się okazało wstyd jak cholera, na wieczne nieoddanie. Ale w sumie gdyby ofierze moich nieuczciwych praktyk na jej odzyskaniu zależało, to by przecież kolega wbił mi na kwadrat, bądź chociaż zadzwonił aby przypomnieć zapominalskiemu. Wówczas pokornie zwróciłbym własność, przepraszając oczywiście za zaniechanie - spuściłbym wzrok, w poczuciu winy tłumacząc się gęsto prosił o wybaczenie, obiecując iż nigdy więcej to się nie powtórzy! Bowiem starzy na złodzieja mnie nie wychowali, a tylko na zawieszonego w myślach pasjonata między innymi nuty. Wróć! Sam się takim stałem, bowiem przed codziennością (na marginesie rówieśniczego życia towarzyskiego funkcjonując) w muzyczny świat emigrowałem. :) Przesada, przesada, przesada, przesada aż bije po ślepiach - oddałbym własność rżnąc głupa i wrócił w objęcia szalonego rozrywkowego życia! Jak każdy dorastający mężczyzna w ówczesnych czasach! Ale kumpel o zwrot taśmy nie zabiegał, a wkrótce stała się ona częścią mojej wciąż rosnącej kolekcji takowych i istotnym, bo startowym fragmentem systematycznie od tamtej chwili kompletowanej dyskografii berlińczyków. Albumem wrastającym w nią naturalnie, co uczyniło ją po latach według prawa chyba ostatecznie MOJĄ. Teraz po zrzuceniu ciężaru z sumienia, mogę lżejszy o poczucie winy przejść do meritum. Hrzeleid był dla mnie jak powiem świeżości, jak coś zupełnie nowego na scenie skupionej na gitarowym łomocie. Jeszcze nie miałem pełnej świadomości, jakie klasyczne inspiracje stoją za ich pomysłem na nutę, więc spostrzegałem ową z naiwnym przekonaniem, że podobnych wycieczek, w takie marszowe tempa w siłowych brzmieniach jeszcze nie było. Jakby Laibach nie istniał i jakby ambitna elektronika monumentalna nie zaczęła się lata temu pod szyldem Kraftwerk. Wreszcie jakby ogólnie nasi zachodni sąsiedzi nie byli ekspertami od tworzenia dźwięków, które łączyły melancholię z żołnierską musztrą, a w latach osiemdziesiątych nie byli zagłębiem syntezatorowego rocka. Stąd chłopiec zrobił wielkie oczy i szeroko otwierał paszczę ze zdziwienia, że tak można i że nikt inny nie wpadł na taki pomysł. :) Prawda jest jednak tez taka, iż rzeczywiście nikt tak sprawnie nie powiązał w jednym precyzyjnego, twardego riffu z ejtisową elektroniką i nie skorzystał przy nagrywaniu cholernie chwytliwie sprofilowanych motywów, ze skrajnie sterylnego, potwornie wyrazistego brzmienia. Nikt też nie miał na pokładzie wokalisty z takim sugestywnym zapleczem wizualnym i takim możliwościami artykulacji niemieckiego akcentu. Chcę przez to powiedzieć, że to co zwróciło na nich moją uwagę, zapewniło im też szeroką rozpoznawalność u progu kariery. Bowiem bądźmy uczciwi, gdyby nie język Goethego ekipa Tilla Lindemanna mogłaby po prostu nie wypłynąć na szeroki przestwór mórz i oceanów muzycznego szołbisu.
sobota, 28 maja 2022
Rammstein - Herzeleid (1995)
Trzeba przyznać, że jakby bardzo popularność Rammstein nie była oparta na "szołmeństwie", tak w wydaniu teledyskowym jak i koncertowym, to ich zaskakująco skuteczna kariera, to nie tylko kapitalny marketing, ale też raz pomysł na siebie, błyskotliwa inteligencja (bo obserwacja, bo dosadny komentarz), ale i sprawność tak instrumentalna jak kompozycyjne rzemiosło rzetelne. Na piedestale od połowy lat dziewięćdziesiątych stoją i wciąż bez problemu utrzymujący pozycję, a to w obecnej rzeczywistości kolosalnego przesytu bodźców, ciągłej zmiany trendów i kompletnego zsunięcia się gitarowego grania na margines mainstreamowej popkultury, zaiste sztuka. To był zasłużony wstęp - wprowadzenie z przynależnym marce szacunkiem. Teraz zaś na prędce przechodząc do meritum, kilka linijek tekstu o debiucie niemieckiego giganta i przy okazji (bez tego się nie obędzie) wspominek ze smarkatych własnych lat wciskając. Herzeleid trafiło w moje łapska zbiegiem kilku okoliczności. Znalazło do mnie drogę oczywiście na nośniku zwanym licencyjną kasetą magnetofonową i jeśli dobrze pamiętam niemal natychmiast po swojej premierze. Nie przypominam jednak sobie czy za sprawą rekomendacji kolegi, czy sam wyciągając łapska po świeżą, pachnącą jeszcze farbą drukarską kopię, zabiegałem o jej wypożyczenie - jak się okazało wstyd jak cholera, na wieczne nieoddanie. Ale w sumie gdyby ofierze moich nieuczciwych praktyk na jej odzyskaniu zależało, to by przecież kolega wbił mi na kwadrat, bądź chociaż zadzwonił aby przypomnieć zapominalskiemu. Wówczas pokornie zwróciłbym własność, przepraszając oczywiście za zaniechanie - spuściłbym wzrok, w poczuciu winy tłumacząc się gęsto prosił o wybaczenie, obiecując iż nigdy więcej to się nie powtórzy! Bowiem starzy na złodzieja mnie nie wychowali, a tylko na zawieszonego w myślach pasjonata między innymi nuty. Wróć! Sam się takim stałem, bowiem przed codziennością (na marginesie rówieśniczego życia towarzyskiego funkcjonując) w muzyczny świat emigrowałem. :) Przesada, przesada, przesada, przesada aż bije po ślepiach - oddałbym własność rżnąc głupa i wrócił w objęcia szalonego rozrywkowego życia! Jak każdy dorastający mężczyzna w ówczesnych czasach! Ale kumpel o zwrot taśmy nie zabiegał, a wkrótce stała się ona częścią mojej wciąż rosnącej kolekcji takowych i istotnym, bo startowym fragmentem systematycznie od tamtej chwili kompletowanej dyskografii berlińczyków. Albumem wrastającym w nią naturalnie, co uczyniło ją po latach według prawa chyba ostatecznie MOJĄ. Teraz po zrzuceniu ciężaru z sumienia, mogę lżejszy o poczucie winy przejść do meritum. Hrzeleid był dla mnie jak powiem świeżości, jak coś zupełnie nowego na scenie skupionej na gitarowym łomocie. Jeszcze nie miałem pełnej świadomości, jakie klasyczne inspiracje stoją za ich pomysłem na nutę, więc spostrzegałem ową z naiwnym przekonaniem, że podobnych wycieczek, w takie marszowe tempa w siłowych brzmieniach jeszcze nie było. Jakby Laibach nie istniał i jakby ambitna elektronika monumentalna nie zaczęła się lata temu pod szyldem Kraftwerk. Wreszcie jakby ogólnie nasi zachodni sąsiedzi nie byli ekspertami od tworzenia dźwięków, które łączyły melancholię z żołnierską musztrą, a w latach osiemdziesiątych nie byli zagłębiem syntezatorowego rocka. Stąd chłopiec zrobił wielkie oczy i szeroko otwierał paszczę ze zdziwienia, że tak można i że nikt inny nie wpadł na taki pomysł. :) Prawda jest jednak tez taka, iż rzeczywiście nikt tak sprawnie nie powiązał w jednym precyzyjnego, twardego riffu z ejtisową elektroniką i nie skorzystał przy nagrywaniu cholernie chwytliwie sprofilowanych motywów, ze skrajnie sterylnego, potwornie wyrazistego brzmienia. Nikt też nie miał na pokładzie wokalisty z takim sugestywnym zapleczem wizualnym i takim możliwościami artykulacji niemieckiego akcentu. Chcę przez to powiedzieć, że to co zwróciło na nich moją uwagę, zapewniło im też szeroką rozpoznawalność u progu kariery. Bowiem bądźmy uczciwi, gdyby nie język Goethego ekipa Tilla Lindemanna mogłaby po prostu nie wypłynąć na szeroki przestwór mórz i oceanów muzycznego szołbisu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz