Z debiutem Comy dość długo kontaktu nie miałem i nie ma w tym żadnego powodu, z drugim czy też dnem trzecim. Prozaicznie zalew dobrego grania, jeśli tylko jest chęć internetu wertowania, nie pozwala na bieżąco się nudzić, ni minut, godzin, dni mitrężyć, nawet na zbyt częste powroty do albumów, które miały swój czas w życiu fana, lecz z czasem naturalnie ustąpiły miejsca temu co tu i teraz. Cieszę się wciąż, iż nie żyję wyłącznie nostalgią do tego co było i nie mam ochoty nazywać współczesnej muzyki gorszą, a to co kiedyś stawiać na piedestale - przede wszystkim przez pryzmat mechanicznej nostalgii. To jeszcze nie teraz, to jeszcze nie ten czas - przyjdzie, nie przyjdzie? Oby nie nastał! Pierwsze wyjście z mroku może nie stawiam z racji okresu w jakim swoje triumfy święciło, pośród krążków które mnie kształtowały, bo dużo wcześniej solidne zręby dla gustu zbudowałem, a zainteresowanie pierwszym albumem Comy traktowałem jako fajną odskocznię od coraz bardziej skomplikowanych form, jakie mnie wówczas w ambitną otchłań wciągnęły. Poza tym też, jako powrót do łask szerszej młodzieżowej publiczności klimatów czysto rockowych. Takich jakie wprost smarkaczy najbardziej interesowały w latach osiemdziesiątych i przede wszystkim z równą mocą co najmniej do połowy dziewięćdziesiątych. Muzyki pobrzmiewającej mega popularnym grunge'm, ale namiętnie po inspiracje sięgającej także w obszary bardziej melodyjnego hard core'a, funky rocka czy rozwijającej swoje motywy na podobieństwo aranżacji bardzo progresywnych. W te rejony gdzie najważniejszy puls basu, groove ogólnie płynący z sekcji rytmicznej, zatapianie się w morzu bujających semi akustycznej atmosfery - proporcjonalnie równocześnie mroku i agresji ciężkiego dobrego riffu. Muzyki z serducha i z kapitalnie podkręconego pieca - z niebanalną melodyką i o sugestywnie udramatyzowanym charakterze. Fantastycznie wokalnie zinterpretowanej, głosem silnym i emocjonalnym. Takiej która niczego odkrywczego nie jest synonimem, ale potrafi przyciągnąć i uzależnić - daje szansę na utożsamienie się z nastrojem i tekstami, które akurat dla Piotra Roguckiego nie stanowiły li tylko mało znaczącego dopełnienia instrumentalnej warstwy. Tekstów bogatych w metafory - rozmarzonych i gniewnych, w immanentnym dla stylu autora poetyckim duchu. Dzisiaj wracam do Zbyszka, Sierpnia, Chaosu kontrolowanego, Czasu globalnej niepogody, Stu tysięcy jednakowych miast czy Leszka Żukowskiego i cieszy mnie ten powrót póki co niezmiernie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz