Batman ponownie na fali i niech mi na wieczność chęci do w klawiaturę własnych przemyśleń wstukiwania zostaną odebrane, jeśli to ostatnie jego pięć minut w popkulturowym mainstreamie. Kinowa historia nietoperza na bieżąco jest dobudowywana, a ta najnowsza emo wersja właśnie sprowokowała mnie do ukręcenia nostalgicznego tekstu, konkretnie w temacie pierwszego wprowadzenia bohatera na hollywoodzkie salony. Batman Tima Burtona to przez sentyment dla mnie akurat ten Batman wielki, największy. Raz muzyka Danny’ego Elfmana, dwa Nicholson w roli Jokera, albo po pierwsze on Jack Nicholson, nie tylko choreograficznie fenomenalny w tańcu do nuty Prince’a. Po nim rzecz jasna był mega przerażająco szaleńczy Heath Ledger i cudnie niezrównoważony "król komedii" Joaquin Phoenix, ale to Nicholson jest tym jedynym właściwym i wiążącym w tej roli tak cechy swoich następców jak i ten konieczny by wszystko pięknie w konwencji komiksowej funkcjonowało, groteskowo rysunkowy sznyt. Tim Burton trafił z nim w dyszkę, a sam Jack kapitalnie szansę tą wykorzystał, aby utrwalić swoją już wówczas niemal ikoniczną pozycję w hollywoodzkim środowisku i jednocześnie odważnie dodać jej kolejnego kolorytu. Tylko ten Michael Keaton taki jakby nie na miejscu, jakby "z deka" poza komplementami wyrażanymi przymiotnikami w najwyższym stopniu, bo fizycznie nie taki jak trzeba i daleko mu było do skojarzeń z przystojniakiem w bondowskim stylu. Ale mimo już wówczas kręcenia nosem z czasem wrósł w rolę i opatrzył się w niej zaczynając nie tylko do niej pasować ale w kontraście do przyszłych Wayne'ów okazał się bardziej prawdziwy, naturalny i ludzki w kreacji poniekąd zwierzęcej. Poza tym Keaton to aktor Burtona i po tym jak rozsadził ekran jako Beetlejuice ten wybór z wdzięczności był uzasadniony, choć można by po charakterze roli stawiać bardziej na Keatona Jokera, niż Keatona Batmana. W ogóle i w szczególe żaden kolejny fabularny Batman nie był taki fajnie przystępny i żaden nie czarował prostotą wykorzystanych środków technicznych i ich archaicznym urokiem. Te wszystkie makiety i ten cały cudnie okiem Burtona uchwycony mrok wielkomiejski oraz gadżety z bat-mobilem i na finał pojazdem latającym (nie wiem jak go fachowo określić) - to wszystko genialnie piękne ilustracyjnie i zarazem w sensie artystycznego kadru efektowne. Byłem na tej klasyce w kinie - byłem w ogóle pierwszy raz poza wypadami klasowymi w kinowej sali i pamiętam że był to debiut solowy. Byłem jako dwunastolatek i to doświadczenie pozwoliło mi chyba połknąć kinowego bakcyla, który obok pierwszego komiksowego już dawno niepraktykowanego i chwilę późniejszego muzycznego, ukształtował mnie nie przesadzając ostatecznie jako człowieka ze sporą wyobraźnią i ironicznym poczuciem humoru. Zaszczepił pasję tak ochoczo praktykowanego uciekania w równoległy świat eskapizmu, za co Burtonowi i powyżej wymienionym jestem wdzięczny.
P.S. No i ta Kim Basinger, taka sympatyczna i zmysły pobudzająca. Uzupełniam, bo wstyd żeby dwunastolatek nie dostrzegł jej istnienia na ekranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz