Skunk Anansie nie funkcjonowali jak dotąd jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w obszarze mojego zainteresowania, choć od zawsze dość ochoczo dryfowałem po szerokich wodach stylistycznych i nieraz obijałem sie o ich twórczość, to nigdy żadnej płyty ekipy charakterystycznej wokalistki w całości nie przesłuchałem, a moja znajomość ich dorobku ogranicza się jedynie do największych hitów - znaczy numerów które najmocniej zostały wypromowane i okupowały swego czasu ramówki muzycznych stacji telewizyjnych. Nie wpadłem w ich objęcia nawet wówczas, gdy Skin doskonale wyśpiewała numer na potrzeby solowego materiału Tony'ego Iommiego i nie jestem też w stanie tak z biegu precyzyjnie określić jak przyporządkować ich stylistykę do funkcjonujących na rockowym rynku gatunków. Innymi słowy jestem w tym ich świecie kompletnie surowy, mimo że mojemu dojrzewaniu muzycznemu grupa musiała siłą rzeczy towarzyszyć i towarzyszyła, jednak z dalekich obrzeży. Wiem natomiast jedno! Wiem że po kilku odsłuchach Anarchytecture, które odbyły się ze znacznym opóźnieniem z przyczyn chyba dostatecznie jasno powyżej wyartykułowanych, że ja tym krążkeim jestem nieźle podjarany, bo kompozycje stanowiące jej program dają wyraźnie do zrozumienia, iż w tej ekipie drzemie wciąż potrzeba poszukiwania dźwięków niebanalnych, choć osadzonych w przebojowej estetyce ogólnie mainstreamowego rocka. Rocka który swoje najlepsze lata popularności ma dawno za sobą i działa taki stan rzeczy jak zazwyczaj na jego korzyść. Bowiem artyści przestając być spętanymi konwenansami i oczekiwaniami stają się artystami ponownie wolnymi, poszukującymi i co najpiękniejsze efektownie płodnymi. Uciekam teraz naturalnie od jakichkolwiek porównań Anarchytecture z wcześniejszymi płytami formacji, gdyż brak wiarygodnej, bo wypracowanej doświadczeniem wiedzy nie pozwala takich rozważań podejmować. Patrzę na ostatni jak dotąd materiał Skunk Anansie jak świeżak na coś w zasadzie świeżego, a przynajmniej nowego do odkrycia i potrafię jedynie rozpatrywać jego wartośc przez pryzmat innych ekip działajacych w podobnej estetycznej muzycznej formule - jeśli już na siłę porównywać. Czuję więc na przykład (odnosząc się do współczesności), że ten puls to to samo odczucie jakie towrzyszy mi przy kontakcie z albumami Foals, czy (nie oszukujmy się) innych pop rockowych, tudzież fachowo indie rockowych grup z wysp brytyjskich. Jest w tym ta specyficzna brytyjska maniera i jest rzecz jasna arcy oczywisty, ale wciąż przykuwający uwagę mix ejtisowego postpunkowego wygaru, powiązany licznymi sznurkami inspiracyjnymi z elektroniką zimnej fali, a poniekąd i rocka gotyckiego oraz tą mnie akurat ze względu na czas dosrastania najmocniej słyszalną szkołą budowania nastroju na basowych pochodach i nakręcaniu napięcia silnymi uderzeniami perksusji, wspieranymi gitarowym łomotem - która dominowała w chwytliwym roku lat dziewięćdziesiatych. Kiedyś w ich garniu było zapewne wiecej oczadu, bo byli młodzi i nabuzowani, a dzisiaj domniemam że z perspektywy wieku dojrzałego są też muzykami znacznie bardziej kompleksowo na kwestie aranżerskie spoglądającymi, więc i wachlarz rozwiązań szerszy i możliwości zaspokojenia swoich potrzeb obfitsze. Tak czy inaczej taki otwieracz jak Love Someone Else to czyste złoto, a sam Anarchytecture prądzi fantastycznie i zachęca mnie aby nadrobić zaległości, jakich być może nie powinienem posiadać czując się fanem nie tylko brytyskiego rocka. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz