Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Strapping Young Lad. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Strapping Young Lad. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 marca 2024

Strapping Young Lad - Heavy as a Really Heavy Thing (1995)

 

Tak sobie zakładam, że bez względu na to jak wiele odsłuchów obecnie debiutu SYL wykonam, to raczej z różnych przyczyn, też nie około-muzycznych nie wskoczy od do mojej topki albumów kanadyjskiego ansamblu. W sumie jakiegoś bardzo jaskrawego powodu który by o tym zadecydował, to na Heavy as a Really Heavy Thing nie słyszę, ale też nie mam do siebie pretensji, iż skupiając się na późniejszych krążkach ten odsłuchowo zaniedbywałem. Sytuacja zatem zdaje się jasna i ten tekst to raczej formalność, aby skompletować wreszcie tutaj wszystkie materiały Devina Towsenda w tej konfiguracji składu i estetyki. Tylko jest jeden szkopuł, bo teraz napiszę coś co przeczy powyższym przekonaniom, chyba od początku wyłuszczonym bez większego przekonania, bowiem kiedy w ten bujający flow wchodzi In the Rainy Season, Goat wokalnie dalej po (ha ha) KORNowatemu skanduje, a muzycznie to się po mnie przeczołguje, natomiast Cold Metal King ładuje kapitalnym groove'm dziwnego samplowania, czy Critic przedzierzgając się z klimatów Fear Factory w melodyjny przebój, by powrócić w kolejnej części do łupania i finalnego bałaganu prawie kakofonicznego, a taki The Filler - Sweet City Jesus najzwyczajniej mnie swoją marszową strukturą bawiąc cieszy - nie pisząc jakie sympatyczne odczucia wzbudza przykładowo jeszcze  Drizzlehell, czy kompletnie jajcarski Satan's Ice Cream Truck, to mam ochotę wywalić z tekstu zwodniczy wstęp i napisać poważnie, że zamiast siłować się z City, mogłem już dużo wcześniej skorzystać z oferty debiutu, zatem mam jednak do siebie pretensję.

P.S. Może następne albumy są bardziej gwałtowne, intensywne i przemyślane aranżacyjnie, ale no umówmy się, Heavy as a Really Heavy Thing może nie będąc uczesany jest mega hipnotyzujący!

środa, 6 stycznia 2021

Strapping Young Lad - City (1997)

 


Tkwi we mnie żal potężny do osoby Devina Townsenda, że miast skupić się przede wszystkim, bądź najlepiej wyłącznie na dalszej eksploracji przestrzeni ekstremalnej w której SYL fenomenalnie się odnajdywał, on porzucił ten szyld i agresywne okolice na dobre i odleciał gdzieś na groteskową w założeniu orbitę okołoprogresywną, stając się czasami muzycznie dość nie tyle zabawny, co cholernie smutne, nawet wręcz śmieszny. Nie napiszę jednak że żenujący, bowiem talent i czucie dźwięku w nim wciąż w kontynuowanych projektach momentami potrafi nadzieję na coś równie fenomenalnego jak kiedyś tworzył rozbudzić. Mimo jednak pewnych małych plusów one nie przesłonią mi wielkiego minusa, którym bark na scenie SYL. Nie śledzę zatem współcześnie zbyt dokładnie co tam szalony Kanadyjczyk nagrywa i wydaje, a tylko okazjonalnie z ciekawości sprawdzam to czy inne solowe jego wcielenie, by po raz kolejny poczuć przykry niedosyt. Pozostało mi zatem tylko drążyć tematy tego co zdążył nagrać zanim postanowił pobawić się w rozbudowaną poważną progresję ożenioną z komicznym wizerunkiem. Wszedłem tym sposobem jakiś czas temu na dobre lecz i bardzo ostrożnie w przestrzeń City i tak jak drzewiej bywało że mnie stamtąd odstraszało, to teraz jest mi tam rozkosznie i bez względu na wykonane ilości przesłuchań wciąż intrygująco. Mielenie na City jest po pierwsze niezwykle spójne, a krążek robi wrażenie doskonale przemyślanego monolitu, który pomimo potwornie zwartego charakteru nie powoduje uczucia obcowania z trudno odróżnianymi od siebie kompozycjami. Każdy numer to pierwszoligowy chaos okiełznany genialnym aranżem i w sumie można by w tym miejscu wypunktować w kilku jeszcze równoważnikach zdań zalety tej oryginalnej nuty, lecz jako w miarę wciąż świeży fanboy City, po więcej szczegółów odsyłam do reck typów z doświadczeniem nieporównywalnym z moim, a powyższy tekst zalecam potraktować jako zapis fana w jego prywatnym dzienniczku/pamiętniczku. Zapis dla funu i fejmu oczywiście upubliczniony.  :)

niedziela, 9 czerwca 2019

Strapping Young Lad - The New Black (2006)




To w zwięzłym ujęciu jest tak, że po wydaniu cholernie mocarnego, ciężkiego, energetycznego, intensywnego, epickiego itp. i przede wszystkim atomowego albumu jakim bezdyskusyjnie Alien był, Strapping Young Lad w zaledwie szesnastomiesięcznym odstępie czasowym powrócili z materiałem, który wówczas w tym bezpośrednim kontakcie z genialnym poprzednikiem jawił się jako krążek zawierający głównie odrzuty z sesji Aliena, z dodatkiem może dwóch, trzech numerów dorównujących jakością kolekcji sprzed ponad roku. Wówczas, a było to w okresie wakacyjnym roku 2006-ego nie byłem zadowolony z takiego spraw obrotu i dość wyraziście swoje rozczarowanie manifestowałem, nie zdając sobie oczywiście sprawy, iż grubo po ponad dekadzie od premiery niemal wszystkie słabości The New Black rozpoznawał będę jako jego walory, a całościowe i finalne chyba spostrzeganie płyty zmieni się aż tak radykalnie, że trudno będzie mi z pamięci na zawołanie przywołać wszystkie ówcześnie rozpoznawane krytyczne uwagi. Z tego co pamiętam to czepiłem się wówczas zbyt dużego rozstrzału stylistycznego, teraz spostrzeganego jako  kluczowy atut płyty.  Alien i City, może mniej self title, to były niemal wyłącznie tempa mordercze,  same strzały potężnie eksplodujące w głośnikach i tak w obydwu przypadkach takiego wiekowego mentalnego metalucha jak ja mogą dzisiaj już po latach nieco nużyć tą jednowymiarowością i potwornie podkręconym natężeniem dźwięku. Nie mylić jednak proszę jednowymiarowości z brakiem pomysłów, bowiem numery aż skrzyły się od ich obfitości i taka właściwie była zawarta w nich koncepcja aby słuchacza zmiażdżyć i po odsłuchu porzucić mocno wyczerpanym i paradoksalnie uzależnionym. Natomiast The New Black to materiał nie wyłącznie, a także wybuchowy i właśnie zróżnicowany, w którym kontrasty zostają spójnie zaaranżowane. Jest w nim niemal wszystko co maestro Devin Townsend we własnej twórczości od lat wykorzystuje - od poważnego skrajnego gniewu, wściekłości, totalnej sonicznej przemocy, po kapitalnie zdystansowaną autoironię i satyrę. Ultra przebojowość ożeniona zostaje z industrialnym chłodem, a nawet we fragmentach z jazzującym swingiem - świetne riffy, mielenie sekcji i kalejdoskop doświadczeń inspirowanych gigantyczną wyobraźnią z szaleństwem, bezkompromisową galopadą, heavy flowem jak i fantastycznie bujający groovem, oraz co oczywiste z atutem firmowym w postaci żaru wokalnego. Miliard pomysłów na sekundę, ale i starannie wyselekcjonowana koncepcja ich użycia - twórcze ADHD, napęd na dwie osie plus turbo, a nawet nitro doładowanie, które ma impet ale i posiada klimatyczne inklinacje, jak i co dla ostatniego jak dotychczas krążka grupy jest charakterystyczne pozwala w miarę sprawnie towarzyszyć Devinowi w wyśpiewywaniu, nie tylko samych refrenów. :) To jest ten album SYL w moim przekonaniu najbardziej eklektyczny, który jest esencjonalnie najmocniej zbliżony do całego ogromnego przecież dorobku solowego Devina - maksymalnie efektywnie oddający przekrojową specyfikę jego licznych metamorfoz i wcieleń.

środa, 6 maja 2015

Strapping Young Lad - SYL (2003)




Ostatnio o Obsolete Fear Factory pisząc, odważnie jako pokrewną zestawiłem formację Deftones z ekipą Burtona C. Bella i Dino Cezaresa. Czy zasadnie to już kwestia bezwzględnie subiektywnej oceny. Teraz przy okazji refleksji wokół trzeciego krążka Strapping Young Lad kolejną paralele sobie nakreślę. Mianowicie po lewej w tej triadzie projekt szalonego profesorka postawię – w centrum fabrykę strachu, a po prawej miejsce załoga Chino Moreno będzie zajmowała. :) Ryzykowne nazw zestawienie? W moim przekonaniu absolutnie nie, bo ono przecież jak najbardziej zasadne! Strapping Young Lad, Fear Factory, Deftones - wszystko mi tutaj w sensie teoretyczno-praktycznym gra. Nie rozwinę teraz jednako egzemplifikacji powyższej triady, pewnie kiedyś przy okazji ją szerzej udokumentuję z wyraźnym zestawieniem cech wspólnych i tych, które w moim przekonaniu wiążą powyższe grupy w łańcuchu powiązań z genezy gatunku wynikających. Teraz tylko skupię się na dziecku Devina Townsenda, a dokładniej na krążku z 2003 roku. Przyznaję, iż ani Heavy as a Really Heavy Things, ani City mnie swego czasu nie przekonały. Zbytnio intensywne, nawet obłąkane się jawiły, natomiast krążek z piórkiem na okładce, mimo, że uznany w kręgu fanów za zbyt komercyjny (to chyba żart), idealnie zespolił specyficzne szaleństwo i przebojowość. Jest na nim soczyście i ciężko jak jasna cholera, gwałtownie i brutalnie rzecz oczywista, ale jest i zdecydowanie wyraźniej i przejrzyściej, bo w tych kompozycjach sporo zabawy melodią wyłapuję. Taką faktycznie dla wielbiciela ekstremy, gdyż typowy konsument radiowej papki jedynie chaos w tych numerach zidentyfikuje. W moich oczach, bardziej uszach jednak ten gest w stronę większej czytelności utworów, czy nawet chwytliwości jest wyczuwalny i on decydującą rolę w zbudowaniu głębokiej z tym albumem więzi odegrał. Zwyczajnie lubię, kiedy pewien umiar zachowany zostaje, a kontrola nad dźwiękami nie pozwala autorom zbytnio w megalomani się zatracić, której efektem niestrawne szaleństwo czy popisy dla popisów. Ten krążek złoty środek stylistyki Strapping Young Lad eksploruje, a ja wybornie się w jego towarzystwie odprężam. Pisze jak jest!

P.S. Powyżej może bezzasadnie dwa pierwsze wydawnictwa Strappingowe zignorowałem. Uprościłem ich zawartość do nieprofesjonalnego mianownika, że zbyt obłąkane. Dlatego też sięgnę po nie przy najbliższej okazji i z perspektywy czasu i dzisiejszych własnych preferencji muzycznych ocenię. Moja wiedza zaktualizowana zostanie, a i kolejny przy okazji tekst na strony NTOTR77 powstanie. Taki właśnie ambitny, wyzwaniem mianowany plan sobie teraz nakreśliłem! :)

sobota, 14 marca 2015

Strapping Young Lad - Alien (2005)




Ze sporej perspektywy czasowej o tym krążku piszę, bo to już dekada minęła odkąd pojawił się na rynku, jak i kilka lat upłynęło od ostatniego mojego z nim kontaktu. Przerwa ta trudna dla mnie dzisiaj do zrozumienia i brak mi jakiegokolwiek usprawiedliwienia, dlaczego tak długi okres czasu Alien nie gościł na mojej playliście. To zadziwiające, gdyż pamiętam jaki ferment swego czasu w moim postrzeganiu agresywnej muzy uczynił i teraz, kiedy na powrót jest intensywnie katowany jestem nim z równą mocą zahipnotyzowany. Spiritus movens tego zamieszania obiektem mojej fascynacji się staje - Devin Townsend, który prócz działań czysto kompozytorskich, także wokalnie kapitalną robotę wykonuje. Ryczy, wrzeszczy w sonicznym obłędzie się zatracając, mruczy, szepce i czystych zaśpiewów używa, aby emocje przekazać. To wokalista kompletny, kompozytor wyjątkowy i instrumentalista nieprzeciętny. Człowiek orkiestra, niespokojny duch, czysty diament pośród zwyczajności, wielki inspirujący artysta. Ten potężny monolit, którego głównym autorem przetacza się niczym ciężki pancerny pojazd napędzany wysokooktanowym paliwem, atakuje narząd słuchu kanonadą wystrzałów, wylewa się z głośników jako zmasowany atak furiackiej pasji, buchając mocą atomowej eksplozji. Jest szaleńczo intensywny, opętańczo nieprzewidywalny, niemal bez wytchnienia gna do przodu na złamanie karku. Dla każdego, kto muzyczne doznania do standardowego grania ogranicza to doświadczenie mózg lasujące, uginające kark i niechybnie pozostawiające psychologiczne konsekwencje. Turbo thrash, atomowy black metal, hiper death, rzeźnicki industrial i z drugiej mańki nostalgiczny rock, melodyjny pop czy pulsacyjny progres. Bo to, co wyobraźnia podpowiada Townsendowi wszelkim klasyfikacjom się wymyka i tylko niekonwencjonalne zestawienia określeń mogą w śladowym stopniu opisać, z jakim szaleństwem mamy do czynienia. To muzyka, która zgniata i łamie kości jednocześnie, torturuje bezlitośnie delikwenta miażdżąc mu łeb, jest mroczna i gwałtowna, ale i z tego hałasu dotyk światła się wyłania. To kuriozalne słońce jasnym blaskiem oślepiając sporo energii i radości dostarcza. Geniusz Townsenda jest nieodgadniony i niepowstrzymany, wiem, bo to właśnie czuję każdym fragmentem swojego jestestwa. W tym szaleństwie jest metoda i cieszę się, że mam szansę by czuć i przeżywać tą niezwykłą sztukę. 

Drukuj