czwartek, 28 września 2017

The Lost City of Z / Zaginione miasto Z (2016) - James Gray




Nie mam stuprocentowego przekonania do filmowej roboty Jamesa Gray'a, gdyż jak Królów nocy z sprzed dekady obejrzałem z dużą przyjemnością, tak na przykład nieco późniejsza Imigrantka wynudziła mnie okropnie, chociaż wizualnie była zrobiona urzekająco. To że jego najnowsza produkcja sięga do historii z początku XX wieku oznaczało, iż plastycznie będzie bogata i wysmakowana, a że scenariusz oparty na autentycznych wydarzeniach i opowiadający o wyprawie w głąb amazońskiej dżungli, to zapowiadało fascynującą przygodę, w której przed ekranem z powstrzymywanym entuzjazmem zapragnąłem uczestniczyć, poświęcając ryzykownie ponad dwie godziny zamiast miesięcy czy lat, które obsesji oddał główny bohater. Gorączka złota, poszukiwanie mitycznego Eldorado tematem - zapędy kolonizatorskie mocarstw europejskich, pragnienie odkrywania by zapisać się w historii ludzkości, a postacią wokół której fabuła zbudowana Pułkownik Percival Fawcett zapomniany brytyjski eksplorer. Ujęcia płynące z ekranu wizualnie są urokliwe, aktorstwo na poprawnym poziomie przeważa, narracja natomiast bez tempa na miarę przygód doktora Jonesa, bo więcej w niej rzecz jasna autentyzmu niż hollywodzkiego rozrywkowego rozpasania. Największym mankamentem, który senności nie oszczędził, to brak mocno podkręcanych emocji, jakiś rodzaj jednostajności bez większego napięcia - mocno zaznaczonych momentów krytycznych, które by krew w żyłach wzburzyły. Nie jestem zatem pod wielkim wrażeniem, spostrzegam efekt jako przyzwoity, bez większej charyzmy w nim zawartej. Czas seansu płynął powoli, powieki przez tą bezbarwność opadały, jednak coś tam wychwyciłem, coś tam zapamiętałem. Pomyślałem sobie gdy końcowe napisy z letargu mnie wyrwały, że w takiej obcej głuszy z zasady się umiera, lecz chwały śmiercią nie zdobywa, otoczeni nią tylko ci którzy przetrwali. Percival Fawcett przetrwał i wrócił z teorią, która nie wzbudziła oczekiwanego poklasku i wieloletnią obsesją, która tragiczny finał przyniosła. Zatem był w tej historii potencjał, który niestety James Gray zaprzepaścił. Szkoda, przykro mi z tego powodu bardzo.

poniedziałek, 25 września 2017

Leprous - Malina (2017)




Przy każdej dotychczas zrecenzowanej płycie Leprous zdawałem się z uporem maniaka powtarzać sentencję, że muzyka tworzona przez Norwegów wpierw mnie fascynuje ogromnie, by nagle z czasem odpychać gwałtownie, aby po dłuższym odstawieniu na nowo intrygować i przyciągać. Czy tak będzie z najnowszym albumem nie jestem jeszcze w stanie stwierdzić, gdyż Malina nie gości w słuchawkach tak często, aby przesyt zakończony odstawieniem nastąpił. Jest tak ponieważ to pierwszy krążek zespołu, który nie wbił się na moją playlistę z impetem, a każdy odsłuch mimo to przynosi wzrost szacunku do jego wartości, jakkolwiek podkreślam, że totalnego fioła na jego punkcie nie dostaję. Jest w nim coś, co respekt i dystans wywołuje i staram się teraz dotknąć istoty tego odczucia. Czy powodowane jest ono faktem, iż pomysłów na nim zatrzęsienie, ale zdają się one fragmentami wzajemnie kąsać, tracąc płynność, gdy eklektyzm formalny bierze górę nad intuicją? Czy może zatraconą przebojowością, która na poprzednich longach w refrenach i liniach melodycznych dominowała, a tutaj zepchnięta została do defensywy przez nazbyt wydumany artyzm? Czy może powodem asekuracyjnego odbierania tych kompozycji jest fakt, iż soczyste rwane riffy i ten pasjonujący nerwowy puls niestety zachłystują się zbyt żarliwie generowaną syntezatorową lawą? Czy wreszcie epicka struktura, bombastyczna natura i kojarząca się z sakralną obrzędowością żałobna afektacja pobudza zdystansowanie? Analizuje ten materiał z konieczną drobiazgowością, ale jednoznacznych wniosków nie jestem w stanie wyartykułować, nie potrafię ani zganić Norwegów ani ich wychwalić. Pozostaje w tym momencie posłużyć się wytartym szablonem sprowadzając puentę do ogólników. Napisać zgodnie z prawdą, że to kolejny materiał ugruntowujący pozycję zespołu, że to dobrze wykonana robota i takie tam inne schematyczne zwroty. Dorzucając ponadto swobodnie, iż nie mam przekonania do użycia narzucającego się podświadomie, nasuwającego się od momentu poznania tytułu najnowszej studyjnej produkcji Leprous idiomu "Miód Malina". Przynajmniej jeszcze nie teraz.

P.S. Kwestia wokalu! Trzeba go przepracować, aby przetrawić ten falset, czasami zbytnią emfazę w głosie, swoistą lamentacją wespół z histerią, te odjazdy w tony zbyt wysokie. Ale taka natura interpretacji Einara Solberga – trzeba nauczyć się z tym żyć.

sobota, 23 września 2017

The Adventures of Baron Munchausen / Przygody barona Munchausena (1988) - Terry Gilliam




Powrót do dzieciństwa, kiedy to historie fantastyczne wyobraźnię inspirowały. Z poniekąd amatorską obsadą (gwiazdorkę aktorską też tam dostrzegam, ale... :)) przede wszystkim z ekipą Latającego Cyrku Monty Pythona i Panem Stingiem. Z nieprawdopodobnymi sztuczkami scenograficznymi, z piękną oprawą wizualną, kolorową produkcją, przepychem i surrealistycznym odlotem. Masą realizacyjnej zabawy makietami, bezpretensjonalnych efektów specjalnych starej szkoły, które często robią większe wrażenie od tych współczesnych, zdominowanych przez grafikę komputerową. Dwie godziny rozrywki z treścią i humorem, baśni o młodości, czystości i wolności. Niestety pomimo szacunku do formy, nie moja to bajka, ja tam w surowiźnie gustuje.

piątek, 22 września 2017

Vozvrashchenie / Powrót (2003) - Andriej Zwiagincew




„Nie hałasujcie ojciec śpi! Kto? Ojciec”. Tak się rozpoczyna dramat o powrocie na łono rodziny. Skąd się ojciec wziął i dlaczego teraz? Zaskoczenie, konsternacja, cieszyć się, a może bardziej martwić? Czy przywiózł lepsze czasy, czy może tylko kolejne problemy? Tajemnica nad wszystkimi co w fabule zawarte permanentnie się unosi - mroczna, tonąca w obawach, niejasności i niedopowiedzeniach. Fragmenty układanki z przeszłości są w przemyślany sposób w bardzo minimalnym stopniu odsłaniane, bo ważniejsze jest co tu i teraz się dzieje. To w żadnym razie proste, łopatologiczne, bynajmniej też widowiskowe granie z widzem w podchody - nie ma bezpośrednich wyjaśnień, wyłącznie w czystym obrazie i między wierszami poszlaki dla bystrego widza dostrzegalne. Mocne, ambitne, hipnotyzujące, surowe i bardzo przygnębiające kino, które zaburzone relacje rodzinne obdziera żywcem ze skóry w ciszy, która wydaje się tutaj bardziej przerażająca od najgłośniejszego krzyku.

P.S. Ta scena ze skokami do wody w kontekście tragicznej śmierci młodego aktora grającego Andrieja nabiera podwójnego znaczenia, czyniąc film Zwiagincewa tajemnicą wyobraźni scenarzysty i natury prawdziwej rzeczywistości.

czwartek, 21 września 2017

Being John Malkovich / Być jak John Malkovich (1999) - Spike Jonze




Spike Jonze to twórca niebywale oryginalny, a w tandemie z Charlie'm Kaufmanem to już raz za razem wkracza na takie poziomy intrygującej, choć trudno zrozumiałej abstrakcji, że taki prosty chłop jak ja ma poważne problemy by ogarnąć, co i o co tu „kaman”. :) Może ja mało jeszcze z dorobku tych gości widziałem i to co obejrzałem (Adaptacja) dla mnie niezrozumiałe, ale akurat Być jak John Malkovich już po premierze rozczytałem zdaje się bezbłędnie i idealnie w świat zaproponowany przez tych oryginałów wniknąłem. Zasługa to kapitalnego, mocno odjechanego pomysłu, tym razem klarownie podanego na tacy, świetnej reżyserii i wybornych kreacji szczególnie zaskakująco niesztampowej Johna Cusacka, który nigdy w moich oczach nie był spostrzegany, jako aktorski wirtuoz oraz Cameron Diaz w zupełnie odmiennej od ról wcześniejszych. On jako niechlujny fizycznie lalkarz w cudzej skórze, w brawurowej próbie realizacji marzeń człowieka społecznie upośledzonego. Zaspokojeniu potrzeb introwertycznego dziwaka pragnącego wyrwać się z monotonni własnej nijakości i życia bez podniecających emocji. Ona natomiast jako jego zbzikowana na punkcie menażerii małżonka odnajdująca własne ja w męskiej perspektywie spojrzenia na atrakcyjną fizycznie i osobowościowo kobietę. Tutaj ograbiona z przyrodzonego jej seksapilu, szara myszka fizycznie niemal nie do poznania, rozbudzana erotycznie wraz z rozwojem fabuły i poszukująca własnej seksualnej tożsamości. Kawał niezwykle intrygującego kina na ekranie, nietuzinkowej intelektualnie porcji psychologicznej analizy ludzkich potrzeb, uczuć, relacji fizycznej i duchowej. Wszystko kręci się wokół Malkovicha, ale nie jest on tutaj centrum wszechświata jakby się mogło zdawać. Wybitny aktor, w mistrzowskiej roli samego siebie to przebiegły trick Kaufmana mający na celu ukazanie kim jesteśmy, a kim chcielibyśmy być, bądź kim moglibyśmy być i co nas przed tym powstrzymuje.

wtorek, 19 września 2017

Prophets of Rage - Prophets of Rage (2017)




Na gorąco się wypowiem, bo akurat kilka ostatnich dni w aucie z debiutem Prophets of Rage spędziłem i nie ma w tym cienia przypadku, gdyż z założenia w moim przekonaniu to album typowo motoryzacyjny. Motoryzacyjny, bowiem idealnie sprawdza się wyłącznie jako pobudzający towarzysz podróży, a "wyrok" i uzasadnienie błyskawicznie powstało już po kilka przesłuchaniach materiału, gdyż mam przekonanie, iż to co miałem usłyszeć już do moich uszu w pełni dobiegło i niczego nowego w numerach ekipy Toma Morello, chociażbym uszu nadstawiał, intelekt naprężał nie dostrzegę. Ogólnie rzecz biorąc słucha się tych dwunastu numerów bez bólu ale i większej ekscytacji on słuchaczowi oszczędza. Jadąc przez track listę po kolei, są wzloty, totalnych upadków może nie ma, jednak ja akurat pocisku o większej sile rażenia od instrumentalistów Rage Against the Machine oczekiwałem i nawet jeżeli moje podejście życzeniowe przez znawców tematu i historii grupy może być obśmiane, to ja i tak przy swoim pozostanę, że takich "motherfucker" wymiataczy stać na pocisk, nie kapiszon. Niestety z dużej chmury deszcz co odrobinę tylko zmoczył, a problem polega oczywiście na tym, że zamiast wściekłej melodeklamacji Zacka mamy sprawne, lecz pozbawione wymaganej ikry i siły wyrazu, płaskie, standardowe frazowania nawijaczy pochodzących z Public Enemy i Cypress Hill. Jak więc mogłem tak wysoko poprzeczkę zawieszać skoro świadom byłem, że Zack w obecnej kondycji psychicznej dogadać się nawet z własnymi demonami nie może, a co dopiero z trzema ziomalami o równie silnych osobowościach. Wiedziałem kto tutaj paszczą odgłosy dawać będzie, zatem opadu żuchwy zaskoczeniem powodowanego nijak nie mogłem się spodziewać. Ja tylko zakładałem, że Tom Morello wyrzeźbi chociaż takie riffy, że ja padając na kolana przeklinać będę jedynie absencję Zacka, a nie jakieś pretensję ku Morello, Commerforda i Wilka kierował. Nawet jeżeli nie mam podstaw do totalnych pretensji, kręcenia nosem z pełną dezaprobatą, to jednak kilku kawałków nie jestem w stanie przemilczeć. Startują goście z werwą, bo dwa single które od jakiegoś czasu promują płytę, to konkretne strzały ale już trzeci, czyli Legalize Me podobnie jak umieszczony nieco później Take Me Higher to takie, mocno upalone i mocno ubogie wersje Red Hot Chilli Peppers (znaczy bilety tańsze, jak mi ktoś podpowiedział :)). Niby nóżka potupuje i gładko wpływają ale to zupełnie inna bajka niżbym się spodziewał - taka miałka, taka banalna. Cała reszta zaś wydaje się zawieszona pomiędzy formułą "rejdżową" i "audislejwową", raz cisną bitem zriffowanym, a innym razem riffem nieco przypiaszczonym. W żadnym jednak numerze nie łapią poziomu oryginału, a powód, że się powtórzę tkwi w zupełnie innej formule wokalnej. Dla mnie obcej zupełnie i przez to trudnej do oswojenia. Na zakończenie części zasadniczej uwagę zwrócę i spróbuje być zabawny anegdotką częstując, że jak pewna pięciolatka w aucie efekt ze Strenght in Numbers usłyszała, to czy to kura gdacze zapytała. :) Taki to zabawny wałek.

P.S. Na marginesie jeszcze napisze i zrobię to z premedytacją, by tekstu głównego nie kalać nieprzyzwoitością, inaczej aby poprawności politycznej w nim nie brakło, a każdy kto przewrażliwiony i pozbawiony dystansu nie pieklił się po kilu pierwszych zdaniach zarzucając mnie epitetami. Ja białas pozbawiony naturalnie murzyńskości w postaci lekkości w rytmicznym nawijaniu (rapowaniu powinienem napisać :)) jak słucham tego zaflegmionego bełkotu jednego z Panów, który głosu użycza, nie mogę wyje*** z głowy obrazu tłustego czarnucha obwieszonego złotymi łańcuchami, który rozlewając się w fotelu rozkminia arogancko tematy. I wiem, że postawa obydwu raperów musi być inna, bo światopogląd Toma Morello nie pozwoliłby aby osoby niskiej wartości intelektualnej, czy moralnej towarzyszyły jego działaniom artystycznym, to mam już tak mocno wdrukowany tego rodzaju obraz raperki, że za cholerę nie jestem w stanie tego stereotypowego myślenia przezwyciężyć. Taka siła negatywnego doświadczenia. Co zrobisz!

niedziela, 17 września 2017

Girl, Interrupted / Przerwana lekcja muzyki (1999) - James Mangold




Jak ta historia będąca adaptacją bestsellerowej powieści się skończy, można mieć poniekąd przekonanie już po pierwszej scenie. Niekoniecznie będzie to happy end, ale optymizmu mimo wszystko także nie braknie. Wątki są porwane, sceny przenikają się niczym układanka, tudzież jakieś puzzle porozrzucane. Teraźniejszość przeplatana jest z chaotycznymi wspomnieniami istotnych wydarzeń z przeszłości. Trauma młodej wrażliwej osobowości jest tu fundamentem, znaczy ciężkie przeżycia i działania będące na nie reakcją skutkujące umieszczeniem w prywatnym ośrodku dla nerwowo chorych. Komfortowym sanatorium, gdzie poznaje ona osobliwe postaci z równie lub większymi skazami na psychice. Grupie pacjentek z tego miejsca odosobnienia przewodzi żywiołowa Lisa, która fascynuje i przeraża. Jest niezwykle inteligentna i błyskotliwa, lecz także równie nieprzewidywalna we własnych działaniach kierowanych zarówno potrzebą manipulacji i dominacji, jak i okrucieństwem i strachem. Seans nastraja melancholijnie, wciąga swoim eterycznym klimatem i inspiruje do przemyśleń. Pobudza do przekonania, iż jednostki zaburzone to wciąż ludzkie istoty, dużo bardziej wrażliwe na wewnętrzne rozchwiania i zarazem nieodporne na zewnętrzne problemy zwykłej egzystencji. Istota choroby psychicznej zdaje się często nieodgadniona, a proces leczenia  opartą na lekarskiej intuicji i częściowo tylko doświadczeniu próbą odnalezienia wyjścia z tego mroku. Częściej zaś drogą na skróty, wywoływaną bezradnością, gwałtowną potrzebą złagodzeniem objawów przy pomocy farmakologii. Tak naprawdę zrozumieć ekstremalne stany niepokoju to samemu ich zakosztować, przeżyć i przetrwać kryzysy dzięki temu gromadząc wiedzę z autopsji aby móc pomóc innym. Przerwana lekcja muzyki to poruszająca opowieść w stonowanej formule, dla wrażliwców, lecz nie tych którzy zalewają się łzami oglądając tysięczny odcinek wenezuelskiej telenoweli. To ciekawy i powabny film dla wrażliwców o artystycznej duszy, subtelny obraz o ludzkich odruchach empatii i głębokiej potrzebie zrozumienia skomplikowanej psychologii człowieka. Bez technicznych i fabularnych fajerwerków, bez krzykliwej fasady, za to z koncertowym aktorstwem, urokliwą magią i autobiograficznymi wątkami z życia autorki zaadaptowanej powieści. 

sobota, 16 września 2017

El Maquinista / Mechanik (2004) - Brad Anderson




Ależ to była w moim przekonaniu swego czasu petarda. Jak mnie podjarał ten twist i wszystko to co z ekranu do mnie płynęło. Jak mnie zaimponował Christian Bale, że takie poświęcenie dla roli pokazał - ekstremalną przemianę fizyczną, nie dla kasy przypuszczam, bo angaż pewnie do najwyższych nie należał. Tutaj o szacunek w branży i wśród widzów chodziło, o zbudowanie legendy i sygnał jasny, że nie wyłącznie aktor szmalem żyje, ale także ma ambicje artystycznego formatu. A że oprócz ofiarności gwiazdy Brad Anderson popisał się reżyserską wprawą, wyczuciem tematu i klimatu, pod aktorski majstersztyk podłożył tło sugestywne z wyblakłą kolorystyką, bladymi twarzami i zimną atmosferą, to i powstał thriller znakomity, który cel postawiony zrealizował z nawiązką. Przygnębiający obraz psychicznej i fizycznej dekonstrukcji, rozpadu osobowości i ciała, pomieszania zmysłów i schizy intensywnie rozsianej. Pytania, pytania, pytania! Co jest rzeczywistością, a co projekcją umysłu? Co prawdą, co fałszem? Co jest mną, a co moim alter ego? Dramat otworzył drzwi do podświadomości, tam ukrył sens i prawdę zastąpioną majakami, omamami, halucynacjami, iluzjami, urojeniami. To ponura, cholernie dołująca, ale i intrygująca psychologiczna gra z twistem w finale, który idealnie zamyka fabułę i pozostawia z opadem szczęki (przynajmniej ówcześnie). Szczytowe reżyserskie osiągnięcie Brada Andersona, którego poziomu za cholerę nie potrafił utrzymać, od kolejnego filmu zjeżdżając gwałtownie po równi pochyłej. Szkoda!

P.S. Jeszcze raz szacun dla Bale’a - był Trevorem Reznikiem w Mechaniku i na drugim biegunie za czas jakiś Irvingiem Rosenfeldem w American Hustle. Metamorfoza level hard! 

piątek, 15 września 2017

The Paper / Zawód: Dziennikarz (1994) - Ron Howard




To jest ten rodzaj kina, którego mnie osobiście dzisiaj brakuje. Pojawia się od czasu do czasu, lecz w bardzo ograniczonej ilości i najczęściej w wersji okrojonej z tej właściwej dla produkcji z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych magii równowagi. Albo jest na maksa poważnie, cholernie ambitnie lub czysto rozrywkowo, a kiedyś tacy mistrzowie jak Ron Howard spoglądający na świat z perspektywy kamery potrafili połączyć kapitalne poczucie humoru z ważkimi tematami, odkrywając na przykład kulisy pracy dziennikarskiej w podrzędnym dzienniku vel. brukowcu i relacje w życiu prywatnym jego załogi. 24 godziny roboty w podkręconym do maksymalnych obrotów tempie, w szalonym pędzie gdzie oryginalne osobowości ludzi pasjonatów, ścierają się aż iskry lecą, a z tego tarcia w atmosferze cholernie kreatywnego fermentu powstaje poranna dawka lokalnych wieści. Ten świat to już poniekąd historia, bo papierowe dziennikarstwo zastąpione tym internetowym i szelest stron przy świeżo zaparzonej kawie to już wyłącznie w domach emerytów się zdarza. Ale to oczywistość i też nie tak do końca prawda, bo czy redakcja drukuje czy wkleja to i tak informację musi zdobyć i przetworzyć. :) Ale do rzeczy, gdyż nie o tym chciałem „donosić” zainspirowany tym co po raz przy okazji emisji zobaczyłem. Zauważyłem bowiem rzecz banalną, ale jakże istotną dla funkcjonowania człowieka, że tak zwyczajnie, tak po prostu to ekstra lubić swoją robotę, z pozytywnym przemęczeniem, czasem wręcz entuzjazmem budzić się z rana, by po sobie popołudniu względnie już późno wieczorem z poczuciem zadowolenia z dobrze wykonanej pracy dobry materiał pozostawić. Nieistotne czy będzie to tekst spisany, czy jakakolwiek inna solidnie zrobiona, namacalna, dostrzegalna praca – byleby wykonana z pasją i zaangażowaniem. Tyle że coś za coś, bo doba nie jest z gumy i jak pasja z pracą jest tożsama to cała energia w nią wtłoczona nie pozostawia nic albo niewiele dla prywatności. Cierpią pewnie w różnym natężeniu ważkie tematy - rodzinne relacje naturalnie i przede wszystkim. Sęk w tym by równowagę względną odnaleźć, nie wpaść w wir szaleństwa, zachować umiar i proporcje wyważyć. Kierować się zdrowym rozsądkiem i wyrozumiałością - szczęście przecież od doskonałej symbiozy zależy.

P.S. Gwoli ścisłości i aby cokolwiek konkretnego o samym filmie się pojawiło, bo powyżej więcej swobodnego odlotu niż merytorycznego sedna, a może ktoś kto tutaj trafi wolałby suche fakty, niźli jakieś natchnione ale w rzeczy samej komunały w duchu Paulo Coelho przeczytać. Zatem dla tych koneserów szablonowej formy zdań kilka. :) Dobry temat dziennikarze wyłapują, angażują się w realizację założonego celu, z dylematami się mierzą, moralne przekonania próbie poddają i nerwowość wprowadzają. Pismacze śledztwo dynamicznie jest prowadzone i ryzyko w bezpośrednim powiązaniu z karierą i rodziną się pojawia. Realizację we wszystkich technicznych aspektach świetną i aktorstwo rewelacyjne obserwujemy, a w rolach głównych ówczesna hollywoodzka śmietanka: Michael Keaton, Randy Quaid, Robert DuVall oraz dwie temperamentne kobitki Glenn Close i Marisa Tomei taki popis dają, że "klękajcie narody i respekt na grubo". Tyle! Mało? Trudno! Kropka!

czwartek, 14 września 2017

Steven Wilson - To the Bone (2017)




Po ostatnim albumie w moim mniemaniu nareszcie znakomicie wyważonym, dla innych zaś zbyt wyposzczonym (bo krótki, bardziej popowy, mniej progresywny) Steven Wilson w solowym wydaniu stał się dla mnie kąskiem smakowitym i z dużym apetytem, ślinką cieknącą oczekiwałem na posiłek nazwany To the Bone. Rozpoczęło się znakomicie, gdyż pierwszy singlowy numer zatytułowany Pariah, nagrany w duecie z Ninet Tayeb (to ta sama, która emocje podnosiła w Routine) zwiastował podobny zastrzyk uczuciowości, jaki w najlepszych numerach z Hand. Cannot. Erase gościł. Nie zdążyłem jeszcze na dobre zatopić się w tej świetnej kompozycji, a Wilson do netu wrzucił drugi numer. Song Of I, także duet, tylko z Sophie Hunger z zupełnie innej muzycznej beczki wyjęty intrygował mrocznym eksperymentalnym obliczem, w którym nowoczesna elektronika ożeniona zostaje z partiami instrumentów smyczkowych, zapewne także generowanych przez parapet. I wtedy, gdy zakładałem, że to będą dwa bieguny tego samego lądu Pan żartowniś z szelmowskim uśmiechem pochwalił się czymś co nazwane zostało Permanating brzmiące jak wypisz wymaluj owoc współpracy muzyków Electric Light Orchestra i Abby. Skoczna piosenka z ejtisowym bitem podbijanym rytmicznym pianinem, z lekka okraszona milusią gitarką. Co to było w szoku się zastanawiałem, czy natychmiast z plików będę usuwał ten numer gdy cały album przesłucham, a nie daj siło wyższa będzie tam więcej takich "perełek". :) Szczęśliwie to jedyna taka wolta na To the Bone, a ona sama pośród innych kompozycji przelatuje bezkolizyjnie i zaskakująco przyjemnie, chociaż przecież cała reszta zindeksowana pod jedenastoma tytułami zupełnie stylistycznie jest odmienna. Cały krążek tętni życiem, jest wielobarwny, bardzo eklektyczny i paradoksalnie w tej wielowymiarowości spójny. Kapitalny żywy otwieracz w postaci utworu tytułowego, bardzo wilsonowsko-jeżozwierzowy Nowhere Now, podobnie The Same Asylum as Before z pięknymi odcieniami brzmień gitarowych i mgiełką klawisza, czy mój ulubiony Refuge z tą podbijaną pod pianino perkusją i zjawiskowym solem po połowie harmonijki i wiosła - rzecz po prostu, która wzrusza, bardzo cholera wzrusza przecież twardego Mariusza. :) Dalej miniaturka Blank Tapes, czyli subtelna wymiana wokalna, po raz drugi z Ninet Tayeb poprzedzająca najbardziej żarliwy i konkretny People Who Eat Darkness, cholernie po linii Porcupine Tree z kapitalnych czasów zainicjowanych In Absentią. Wreszcie najbardziej progresywny kolos Detonation i finałowy, poruszający zwiewnością wokalno-instrumentalną Song of Unborn. Prawie tuzin doskonałości o różnorodnym charakterze, lecz jednym wspólnym mianowniku. Nim geniusz kompozytorski Wilsona, który zadziwiająco dobrze odnajduje się w nieco bardziej przystępnym niż to jeszcze kiedyś bywało repertuarze, jednocześnie nie tracąc nic ze swej wyjątkowości. Jeżeli mam słuchać płyt eterycznych to tylko w takim tonie.

środa, 13 września 2017

L.A. Confidential / Tajemnice Los Angeles (1997) - Curtis Hanson





Podarował mi przed laty Curtis Hanson Tajemnicami Los Angeles sporo frajdy, gdyż z powodzeniem odrestaurował konwencję kina noire, a w dodatku zafundował w towarzystwie całej plejady atrakcyjnych aktorskich nazwisk świetnie utkaną intrygę do rozwiązania. Gasząc pełen optymizmu mit lat 50-tych nakręcił przepełniony melancholią policyjny dramat o namiętnym melodramatycznym sznycie. Dynamiczny i ekscytujący, z kapitalnie rozgrywanymi wątkami, zawiłymi powiązaniami pomiędzy bohaterami, wnikliwą ale szczęśliwie nieprzeintelektualizowaną psychologią postaci i ambicją idealnie równoważoną soczystą akcją. Film zarówno emocjonalny jak i rozrywkowy, opowiedziany z polotem, ale i szacunkiem dla konwencji. W nim sporo bohaterów równorzędnych, głównie gliniarzy z różnych poziomów wtajemniczenia. Żarliwego, kierowanego głównie impulsem twardziela (Russell Crowe), wypielęgnowanego i wyrachowanego gwiazdora (Kevin Spacey) i ambitnego młodego idealistę (Guy Pearce), ponadto także pismaka węszącego i inspirującego tanią sensację (Danny DeVito) oraz ekskluzywną nieszczęśliwą panią do towarzystwa (Kim Basinger). Wszyscy zaplątani w życie miasta aniołów, ukryte pod grubą zasłoną domniemywań, które z reklamowaną sielanką z przedmieścia ma niewiele wspólnego. Tutaj korupcja króluje, mroczne powiązania pomiędzy światem przestępców i stróżów prawa, pośród namiętności ducha i pokus dla ciała. W tym fascynującym dwuznacznym moralnie aliansie osobowości i motywacji tkwi między innymi tajemnica sukcesu obrazu Curtisa Hansona. Ona wraz z reprezentowanym filmowym gatunkiem sprawia, że dwie dekady od premiery ja wciąż z satysfakcją powracam do tego tytułu.

wtorek, 12 września 2017

Tulip Fever / Tulipanowa gorączka (2017) - Justin Chadwick




Popełniłem błąd strategiczny, powodowany skuteczną próbą zignorowania wszystkiego, co wraz z premierą filmu w necie się pojawia. Zwiastuny i wszelkiej maści recenzje, tudzież opinie napotkane szerokim łukiem omijałem, aby w założeniu na czysto, bez obciążeń do obrazu podejść, bez sugestii świadomie, bądź podprogowo odbieranej. Bez wiedzy głębszej wybrałem się zatem na film, który jak z tytułu wywnioskowałem miał być mocnym kinem akcji, w którym nieliche rozróby z użyciem roztrzaskanych z samczą energią butelek po napojach winopodobnych miały być uskuteczniane. :) Wyobraźcie sobie, zatem jakie musiało być moje zdziwienie, kiedy siedząc w kinie pośród wyłącznie emeryckiego towarzystwa obejrzałem kostiumową produkcję o sercowych rozterkach powiązaną ściśle z wątkiem spekulacyjnego handlu cebulkami kwiatu, właśnie potocznie tulipanem nazywanego. :) Szok, niedowierzanie – panika, próba salwowania się ucieczką pomiędzy fotelami, po stopach zdezorientowanych staruszek wyrażających donośnie potrzebę wezwania ochrony! :) A poważnie? Właśnie, na poważnie to ja żadnym wielkim fanem melodramatycznego kina kostiumowego nie jestem, więc na Tulipanową gorączkę wybrałem się tylko i wyłącznie z nadzieją nacieszenia oczu zasłużenie popularną obecnie w branży filmowej Alicią Vikander i aby podziwiać spopularyzowany ostatnio przez Christopha Waltza styl gry aktorskiej „na Pułkownika Hansa Lande”. I w tych (nie tylko) aspektach obraz Justina Chadwicka absolutnie mnie nie zawiódł, bo Alicja była zjawiskowa i w tej roli absolutnie przekonująca - bez szarż z melodramatycznymi uniesieniami, łzami niczym ziarna grochu czy westchnień nadmiernych użyciem - och, ach i mdleje. Waltz natomiast jadąc tylko odrobinę na tym wpisanym już na stałe protokole „Landa forever” na szczęście zachował ciekawy balans pomiędzy absolutną dramatyczną powagą, a nieco groteskową pozą jaką sama rola uczuciowo zagubionego bogatego mieszczanina w trochę bardziej dojrzałym wieku od niego wymagała. W moim przekonaniu, w dużym stopniu jego zasługą jest wtłoczenie do dość przewidywalnej historii, gdzie wątek kamuflażu mocno naciągany, tak potrzebnej w miarę autentycznej i zaskakującej wiarygodności. Przez to Tulipanową gorączkę ogląda się niczym klasyczną tragikomedię w epoce napisaną i ze współczesnym wyczuciem do potrzeb filmu zaadaptowaną. Szczególnie obok aktorstwa wyrazistego i namiętnych scen z alkowy, od strony wizualnej to uczta wyborna, genialna plastycznie w duchu mistrzów pędzla, z urzekającym doskonałą scenografią klimatem Amsterdamu - dla przełamania pięknej, ale jednak jednowymiarowości z użyciem w kilku fragmentach zdjęć inspirowanych stylem kojarzącym się z ostatnimi produkcjami Terrence'a Malicka. Uczta z zadziwiająco dynamicznym montażem i jak powyżej nadmieniłem komediowym dystansem, przez co zamiast ciężkostrawnego, zalanego lukrem w emfazie melodramatycznego kloca uzyskano nieoczekiwanie całkiem lekką w formie tragikomedię z nakręcanym udanie wzrostem emocji, tuż przed zasadniczo nierażącym totalną banalnością happy endem.

P.S. Ja tylko o Vikander i Waltzu, a tu jasno i wyraźnie trzeba stwierdzić, że bez kapitalnych ról Judi Dench, Holliday Grainger i Toma Hollandera (rewelacyjny dr Sorgh!) to nie wyszłoby aż tak dobrze.

sobota, 9 września 2017

Scarface / Człowiek z blizną (1983) - Brian De Palma





Zmroziła mnie informacja, że powstać ma remake tego klasyka, który nota bene sam swobodnym remake’m filmu z lat 30-tych. Mając świadomość, że to dla Hollywood bardzo smakowity kąsek, a odmładzanie, bądź uwspółcześnianie ikonicznych obrazów rodzajem naturalnej tradycji, czasem tylko przybierającej finalnie formę równą pierwowzorom obawa moja tym bardziej spora. Ciężko sobie wyobrazić kto z brawurą taką jak Al Pacino mógłby pociągnąć rolę Tony'ego Montany i oddać równie sugestywnie jak Brian De Palma klimat opowieści. Zresztą jak projekt zostanie zrealizowany będę się w temacie uzewnętrzniał, teraz o obrazie z 1983 roku będzie. :) Nie ma wątpliwości, iż bohaterem pierwszoplanowym jest tutaj Al Pacino i nie tylko ze względu na odgrywanie roli głównej, lecz przede wszystkim przez pryzmat jakości tej kreacji, która szczytem i gigantycznie wysoko ustawioną poprzeczką dla wszystkiego co później aktor miał zagrać. Tony Montana w jego zuchwałej interpretacji, to człowiek ogarnięty obsesją kontrolowania niemal wszystkich obszarów w których funkcjonuje. Gangster bezwzględny, bandyta z gorącą głową, pobudzany monstrualnie rozbudzonymi ambicjami ale i w głębi duszy człowiek prostych zasad, odpowiedzialności za najbliższych i niestety decyzji zbyt pochopnie podejmowanych. Tego dominującego samca mania wielkości, zepsucie bogactwem, mocno kamuflowane słabości, życie w permanentnym poczuciu zagrożenia, frustracja w bezczelności i zgubna w skutkach pewności siebie wraz z narkotycznym uzależnieniem prowadzi do zguby, czyniąc go postacią jednoznacznie tragiczną. Brian De Palma natomiast na sposób charakterystyczny dla swego stylu z lat osiemdziesiątych nadaje opowieści atmosfery dramatyczności potęgowanej sugestywną muzyką, w której wątki społeczne, polityczne i rodzinne wzajemnie kumulują się w rozbudowanym psychologicznym portrecie człowieka przegranego w starciu z osobistymi aspiracjami i wypieranym poczuciem bycia nikim, które w młodych latach zostało w nim zaszczepione. Nad wszystkim zaś, jak trafnie zauważono w jednej z nieprawdopodobnie licznych recenzji, zawiesza gorzko szyderczą, pobłyskującą intensywnie puentę w postaci sloganu „Świat należy do ciebie”. 

piątek, 8 września 2017

The Beguiled / Na pokuszenie (2017) - Sofia Coppola




Światła w sali ze zwłoką zabłysły, a ja nadal w zamyśleniu pozostaje. Wychodzę w końcu z kina i zastanawiam się czy to był dobry film i czy Sofii Coppoli o taki uzyskany efekt chodziło? Nie żebym miał na myśli moje fundamentalne pytania, ale czy taki obraz właśnie chciała osiągnąć, by z jednej strony widz docenił mistrzowsko subtelny sposób uchwycenia reakcji kobiet młodszych i nieco starszych na obecność atrakcyjnego mężczyzny w ich mikroświecie pozbawionym przez dłuższy czas podniety tego rodzaju. Jednocześnie zależało jej bym był poniekąd zaskoczony i rozczarowany, iż niektóre kwestie, wątki potraktowała marginalnie lub zbyt grubym ściegiem przeszyła, przez co one nienaturalne i mało wiarygodne. Może wina tkwi w samej adaptowanej powieści lub sugestii pochodzącej z pierwszej sprzed laty próby ekranizacji fundamentu literackiego? Trudno mi w tym miejscu znaleźć odpowiedź, bo obrazu z Clintem Eastwoodem nie widziałem, a samej powieści nie czytałem. Nie potrafię jednak uznać, iż Coppola nie dostrzegła w końcowym efekcie własnej pracy (bezspornie urzekającym malarską formą i uwodzicielskim wizualnym charakterem) kilku dość jaskrawych przerysowań merytorycznych, względnie czytelnego sugestywnego braku napięcia i niepokoju. Stąd wniosek, iż mogą te mankamenty być zamierzoną prowokacją – teza to zaiste brawurowa, z bezradności zapewne sklecona. Natknąłem się wszakże na opinie eksperckie sugerujące, iż to film niezwykle kobiecy, z tej niewieściej perspektywy spojrzeniem bogaty, a jak autopsja podczas projekcji pokazała kilka przedstawicielek płci pięknej obecnych na sali szczebiotało między sobą (drażniąc moje uszy i cierpliwość mą anielską próbie poddając), manifestując jednoznacznie swój brak nie tylko zachwytu, ale nawet zainteresowania. Może Panie rozrywki w bardziej bezpośrednim stylu oczekiwały, a może Sofia Coppola nie zdołała z historii właściwych emocji wykrzesać? Ja również ich odpowiednio wyraźnie nie odczuwałem, jednocześnie gdzieś w głębi podejrzewając, że tutaj się ze mną mocno podstępnie pogrywa – taką w warunkach laboratoryjnych tragifarsę proponując, która rodzajem testu dla bystrości umysłu. Sięga bowiem Coppola odważnie po humor (w drobnych gestach, spojrzeniach – tutaj chyba oczko puszcza), bawi się rozerotyzowaną poetyką w dwuznacznościach kreując przypowiastkę o kobietkach z nagle rozbudzonym popędem do mężczyzny, który świadom swojej atrakcyjności doskonale czuje i wykorzystuje ich potrzeby. Z drugiej strony będąc dla niewiast wyposzczonych tajemniczą i niebezpieczną zarazem atrakcją, traktowany jest na równi jako bezbronny króliczek potrzebujący opieki i nieprzewidywalny drapieżnik zagrażający ich bezpieczeństwu. Bawią się nim i on z nimi gierki prowadzi – taki flirt ryzykowny, który dobrze się nie skończy jest w zapętleniu inscenizowany. Zachodzę w głowę, mocno kombinuję by interpretacji dokonać, z własnej męskiej perspektywy próbuję dostrzec tą kobiecą naturę w tych zachowaniach podobno uwypukloną. I hmmm... właśnie teraz olśnienie – każda kobieta przecież poszukuje partnera delikatnego i wrażliwego, który niczym pluszak przytuli, podda się kokieteryjnej obróbce ale i jak lew groźny niebezpieczeństwo przegoni i swą dominującą naturą sobie partnerkę też przyporządkuje. To chyba dobry trop do zrozumienia, co właściwie Sofia Coppola chciała widzowi przekazać? Jeśli nie, to ja się poddaje, ale film mimo tego oceniam wysoko.

P.S. Szepnę tutaj jeszcze, że jedna Pani do drugiej Pani rzekła po filmie z irytacją i niedbale, że oto dawno takiej nudy nie widziała i już pójść na Batmana, co jej kiedyś w przeszłości mąż polecił bardziej by już wolała. :)

czwartek, 7 września 2017

Black Label Society - The Blessed Hellride (2003)




The Blessed Hellride od startu wpada w ucho i nie daje powodów do kręcenia nosem, bo pomimo ekstremalnie jak na gatunek chwytliwej formuły wszystkich bez wyjątku numerów, zawarł w nich Zakk Wylde także sporo ciekawych, chociaż w żadnym razie przełomowych czy eksperymentalnych rozwiązań. Słucha się albumu kapitalnie chociaż może się przy odrobinie złej woli wydać nieco zbyt prostacki, bo taki ofensywnie przyjazny dla ucha. Ma na szczęście w sobie wystarczający ładunek emocji i żaru, a umiejętność wtłaczania do kompozycji bujającego groovu jaki posiada brodaty gitarzysta, dodaje mu dynamiki pobudzającej ciężkie riffy do odpowiednio rączego i płynnego galopu. Czy to akurat suniemy rytmicznie wraz z otwierającym Stoned and Drunk, względnie kolejnymi Stillborn, Funeral Bell czy Destruction Overdrive czy też w marszowym rytmie dumnie kroczymy (Suffering Overdue, Final Solution i Doomsday Jesus) jak i po męsku (bo to nie jest rock dla bab :)) w balladach typu Blackened Waters, Dead Meadow, The Blessed Hellride się zatapiamy - to zawsze czujemy, że to co nas wkręca jest przebojowe ale nie przesadzone/przesłodzone. Nawet We Live No More, który w formie strasznie ubogi, bo oparty przede wszystkim na cholernie nośnej linii wokalnej nie powoduje uczucia spłaszczenia formuły do wyłącznie potrzeby wkroczenia na listy przebojów. Nawet jeśli Wylde miałby takie ambicje, to nie miał szans w konfrontacji ze współczesnymi hiciorami, bo one do zupełnie innych już potrzeb konsumenta się odwołują. Jaka by chwytliwa propozycja BLS nie była, to zawsze w niej sporo testosteronu i wysokooktanowego paliwa, przez co do ogłady nawet gdy śpiewna i lepi się do ucha wiele brakuje. Może i ten krążek przy tych kultowych pozycjach z dyskografii ekipy BLS wygląda na gładko ogolony, to jednak nie traci właściwego ducha, a wyłącznie wizualnie wypielęgnowany się zdaje.

środa, 6 września 2017

Type O Negative - Bloody Kisses (1993)




Kierowany potrzebą zapewnienia sobie tła muzycznego pod lekturę biografii Type O, w pierwszej kolejności zarzuciłem album, który tak na dobre wywindował ekipę stalowego Piotrusia do poziomu elity mrocznej sceny. Niestety myśli jakie przelewające się dźwięki pobudziły i wnioski jakie ich rezultatem dla krwawych pocałunków druzgocące. Bowiem po prawie ćwierćwieczu od premiery nie potrafię znieść dominujących na albumie pretensjonalnych sztuczek mających oczywiście na celu podkreślić niestety odpustowy mrok, sztuczną teatralność i przesadny melodramatyczny ton. Tego irytująco pretensjonalnego, bo akurat bez umiaru podpierania się na każdym kroku efekciarstwem w rodzaju jęków, stęków, pisków czy łkań wszelakich. Może jakby wydestylować z tego materiału samą esencję mocy to miałby on szanse oprzeć się próbie czasu, chociaż wróć, nie zapędzaj się człowieku w kozi róg. :) Same kompozycje są przecież z pojedynczymi wyjątkami równie mocno skażone czernią w tym najbardziej żenującym odcieniu, kojarzonym ze spływającymi stróżkami krwi z ust roznamiętnionych niewiast w długich kruczoczarnych sukniach i o równie głębokim odcieniu koloru włosów, czy też światłem księżycowym rozbłyskującym na wampirzych kłach. ;) Z gotycką aurą, nieznośną manierycznością w nienaturalnych pozach, z nazbyt bezpośrednią i przesadzoną powagą, emfatyczną ornamentyką oraz banałami formy przesłaniającymi nazbyt ofensywnie głębię treści jaką przecież Steel próbował przekazać. To jest problem Bloody Kisses, że tandetny makijaż jakim pokryty zabija w moim przekonaniu autentyzm przekazu i spycha na daleki margines wisielczy humor i błyskotliwą inteligencję ducha sprawczego przedsięwzięcia. W pułapkę widowiskowej pozy Type O Negative tutaj wpadli, która wówczas z siłą potężnego magnesu przyciągała, nakręcając koniunkturę, a dzisiaj po odwróceniu biegunów z równa mocą odpycha. 

P.S. Podkreślam, że powyższe rozważania obarczone rzecz jasna wszystkimi możliwymi wadami subiektywnej oceny, stąd nie wykluczam i tym bardziej nie potępiam nabożnej czci jaką można Bloody Kisses otaczać.

wtorek, 5 września 2017

Paradise Lost - Medusa (2017)




Paradise Lost przybywa po raz kolejny z nowym albumem - w promowanym intensywnie "powrotnym" tonie. I nomen omen tonie na własne życzenie w minimalizmie surowego brzmienia, stylizowanego na wzór krążków z początkowej fazy działalności. Medusa okazuje się bowiem krańcowo przewidywalnym i mało wiarygodnym manifestem oddania archaicznej scenie. Może Gregor Mackintosh by mnie przekonał ale manieryczny i humorzasty Nick Holmes szansę grupie odbiera. Zwyczajnie gość to w moich oczach mało wiarygodny, a przekonanie owo zbudowane na twardych faktach z jego kariery. Nie mam jednak ochoty w tym miejscu rozbudowywać tej radykalnej myśli, tym bardziej przekonywać innych do ostracyzmu w stosunku do jego osoby. Wysilonym gardłowym hurkotem i dla kontrastu melodyjnymi zaśpiewami rozmemłane linie wokalne "zapodaje" i tylko gitara Gregora łkając w solówkach urzeka - rozpościera nad prostą formą aranżacyjną mgiełkę romantycznej nostalgii, bezdyskusyjnie w tych oto fragmentach skutecznie mnie oczarowując. Jest dla tego, tylko poprawnego albumu ratunkiem przed totalną trywialnością upchaną w rozwlekłe monotonne riffowanie z siłowym warczeniem Holmesa. Mimo że cieszy poniekąd ten nostalgiczny ton, w który od jakiegoś czasu muzycy Paradise Lost uderzają, to ja im po prostu nie jestem w stanie uwierzyć. Nie dawałem wiary od początku w motywowany wyłącznie potrzebą wycinania surowych riffów i okraszania ich wyjątkowymi tylko dla Macintosha solówkami powrót do korzeni. I nawet jeśli Medusa obiektywnie posiada te walory, które fanów/weteranów mogą przekonać, a mnie osobiście w ucho mimo wszystko wpadają, to nie widzę już dla paradajsów większej perspektywy do "rozwoju". Jak długo będą jeszcze na biegu wstecznym ciągnąć trudno przewidzieć, choć ściana wydaje się już niebezpiecznie blisko, a poza nią tylko granie bliźniacze do tego co Gregor łoi z Vallenfyre.

poniedziałek, 4 września 2017

Queens of the Stone Age - Villains (2017)




Kwestia oceny naturalnie zawsze zależy od poziomu oczekiwań, one zaś w prostej linii od tego do czego obiekt oceniany recenzenta przyzwyczaił. Bez obiektywizmu tylko subiektywna opinia w grę wchodzi, bo doświadczenia są indywidualne, chociaż pod wpływem wielu czynników zewnętrznych konstytuowane. Do tego gusta są różnorodne i to co piękne, to niezmiennie to co komu się podoba, a nie obiektywnie urodę posiada. Taki wstęp konieczny kiedy o nowym wyczekiwanym ogromnie albumie trzeba własne przekonania spisać, aby z jednej strony usprawiedliwić się w oczach zawodowych opiniotwórców, jak i z delikatnością potraktować te krytyczne oceny z którymi, już przyznaję się, absolutnie się nie zgadzam. Piszą ci co się znają i nie jest to żaden sarkazm z mojej strony, bo akurat wielu z nich cenie i szanuję - że Homme poszedł łatwą drogą w kierunku modnych dzisiaj brzmień i już niczym nie zaskakuje, że numery sklecił prostsze i do tego spieprzone później na poziomie studyjnym (kompresja sekcji czy coś takiego). Mam ja akurat ten handicap, iż o kwestiach technologicznym w procesie nagrywania i obróbki dźwięku moja wiedza znikoma, a odsłuch i przyswajanie dźwięków to w mym przypadku proces oparty na najprostszym z możliwych założeniu. Coś się podoba, niesie, kręci itd. ewentualnie odrzuca bądź względnie pozostawia obojętnym. A że Villains rajcuje mnie okrutnie toteż pewnie mam niedosłuch, bo nie czuję iż tutaj zabito dynamikę i spłaszczono sound. Może hipnotyzuje mnie tak, że tracę trzeźwą perspektyw mgiełka psychodelicznej melancholii, lub ten groove fantastyczny, taneczny flow, filozofia by w miarę ambitny ale rockowy przebój skroić, a nie silić ponad miarę. Może pastelowe tła klawiszowe, a może kokieteryjna interpretacja wokalna, ewentualnie pomysł na siebie w postaci hybrydy Elvisa i Davida Bowiego, wreszcie wcześniejsze kontakty z Iggy Popem i muzykami Arctic Monkeys. Pewnie wszystko razem skumulowane i do tego charakterystyczna pasja, styl i charyzma, gdyż Villains mimo że chwytliwe i takie cacuśne to oparte także na tych piłujących jazgotliwie gitarach, rytmice niestandardowej, brzmieniu odpowiednio szorstkim i klimacie co nieco podszytym awangardą i bohemą. Nawet jeśli nie jest to jeszcze dla mnie tak wielkie dzieło jakim było …Like Clockwork, to ma w sobie potencjał by po jeszcze chwili obcowania okazało się spostrzegane podobnie. Popisałem się naciąganą elokwencją? Podparłem asekuranctwem? Jeśli ktokolwiek nie zgadza się z tym osądem nieostatecznym, to nie ma po co się napinać, stroszyć piórek i zaciekle atakować moje stanowisko, bo ono wygłoszone przez człowieka który aż do poprzedniego krążka nie był w stanie zrozumieć fenomenu QOTSA, a przełom który nastąpił dopiero za sprawą doskonałego …Like Clockwork wkręcił go na całego w odkrywanie dyskografii zespołu. Zatem jaki ze mnie ekspert, z kim będziecie się tutaj spierać, do jakiego poziomu zaawansowania tematycznego zniżać. :)

sobota, 2 września 2017

Jawbone (2017) - Thomas Napper




Półtorej godziny rasowego, surowego w formie i bogatego w prawdziwe przeżycia męskiego kina, które akurat cichaczem na ekrany weszło i co niesprawiedliwe oraz niezadziwiające niestety, bez większego echa się odbiło. Na szczęście kierowany odnalezioną rekomendacją tego kapitalnego kina nie przegapiłem, za co składam podziękowania na ręce pewnego pasjonata i sobie jednocześnie gratuluję wytrwałości w konsekwentnej obserwacji kilku dobrych blogów tematycznych. Krew, pot i łzy na ekranie, ale płacz bohatera to żadna egzaltowana zagrywka pod publiczkę, lecz szczera emanacja stanu ducha i ciała. Bo boks to sport dla twardych typów bez niby miękkiego podbrzusza, ale także ludzi z krwi i kości, czasem o zaskakująco kruchej emocjonalności pod grubym pancerzem przed widokiem skrywanej. Takich doświadczonych życiowo zakapiorów, poświęcających niemal wszystko w walce nie tylko z przeciwnikiem ale i własnymi ułomnościami. Bo jak widać na załączonym „obrazku” najczęstszym i najtrudniejszym przeciwnikiem własne słabości, niedostosowanie społeczne i mentalne. To jak teraz spostrzegam Jawbone nowy The Wrestler, gdyż równie mocno nasączony klimatem frustracji i desperacji, bezwzględnym światem dominacji, powolnego upadku i względnego zwycięstwa w walce z demonami uzależnienia. W dodatku z obłędną sekwencją finalnej walki, która autentyczną rzeźnią, gdzie między linami piorą się niemiłosiernie, a sfilmowanie i zmontowanie tej makabry to osobny powód do dumy dla realizatorów. Szukać, oglądać, przeżywać!

P.S. Tak jak doczytałem i tymiż wskazówkami przy poszukiwaniach tytułu się kierowałem, Jawbone to „Cios kina niezależnego, szczerego, niebywale ożywczego. (…) To wybitny film, bez cienia fałszu i sekundy efekciarskich odcieni. (…) Wielki mały film.”

American Made / Barry Seal: Król przemytu (2017) - Doug Liman




Natychmiast bez zbędnego wstępu napiszę, iż American Made to spore pozytywne zaskoczenie, szczególnie iż po ostatnich aktorskich wyborach śnieżnozębnego Tomeczka nie miałem nadziei na odbicie się tego dojrzałego chłopczyka od niemal dna, do którego zaczął dobijać. W roli Barry’ego Seala odnalazł się ku mojej radości znakomicie, idealnie wkręcając się w nie do końca poważną formułę, jaką zaproponował Doug Liman wraz ze scenarzystą w osobie Gary’ego Spinelli. Na dużym luzie ta jazda, ze sporym polotem i komediowym sznytem na przecież w sumie dramatycznym obliczu pokazanej historii. Może ten dystans co poniektórych razić, kierować ku przytykom w rodzaju hollywoodzka fabryka marzeń rzeczywistość przefiltrowała uzyskując zgrabną bajeczkę, która ze stanem faktycznym nie ma nic wspólnego. I racja, bo trzeba by być ślepym i naiwnym totalnie by nie dostrzec, że autentyczne wydarzenia to tylko punkt wyjścia, a dalej to już wyobraźnia i brawura króluje. Ale czy zawsze musi być do przesady na poważnie? Konkretny cyrk na ekranie zasysa, pieprzony obłęd pochłania – jak to ogarnąć, tym bardziej dać wiarę, że to wszystko wydarzyło się naprawdę? Widowiskowa formuła, pomysł na ogarnięcie i pokazanie tematu atrakcyjny. Niezwykle barwnie z dobrą stylizacją kadrów na przełom lat 70 i 80-tych, ze śmierdzącą polityką w tle i przede wszystkim dynamiczną akcją na froncie, z niezłym poczuciem humoru oraz świetnym aktorstwem, bez wyjątków. Historia dramatyczna sprzedana w konwencji niemal komediowej, ale uważaj chłopaczku czy dziewczynko (wy którzy to teraz pod wpływem powzięliście chytry plan, by jak Barry szmalu już wkrótce nie mieć gdzie upychać), że takie życie w luksusie materialnym i permanentnym ryzyku kończy się niemal zawsze sześć stóp pod ziemią. Żyć szybko, umierać młodo? Nic nie trwa podobno wiecznie, szczególnie dobra passa ma swój koniec i nie jest happy endem.

P.S. Można by napisać, szczególnie w tonie dobrej kultury, że to promocja wizerunku przestępcy, ale powiedzcie mi kto nie ma podwójnej natury, lub tym bardziej nie jest łasy na szybką kasę? Niech ten wyjątek pierwszy rzuci w postać Barry’ego kamieniem. :)

piątek, 1 września 2017

Deep Purple - Come Taste the Band (1975)




Można by w przypadku Come Taste the Band głośno z satysfakcją zakrzyknąć - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Można by gdyby nie fakt, że Stormbringer i Burn to były kapitalne albumy, a odejście Ritchiego Blacmore'a, czyli tak samo płodnego artystycznie, jak nieznośnego osobowościowo rockowego geniusza skutkowało finalnie ciszą w obozie purpury liczoną w kilku długich latach. Jednak sam krążek z 1975 roku nagrany bez tego fantastycznego gitarzysty to jakby zaprzeczenie kluczowej roli Blackmore'a w tworzeniu kapitalnych kompozycji sygnowanych charakterystycznym logiem. Deep Purple dzięki dezercji Ritchiego nabrali jakby świeżego wiatru w purpurowe żagle i w decydującym stopniu wspomagani niezmiernie utalentowanym i tak samo nieodżałowanym (R.I.P. 1976) Tommy'm Bolinem nagrali najbardziej taneczny album w swojej karierze. Słuchając bowiem Come Taste the Band nie ma mowy, by bioderka rytmicznie nie podrygiwały, a potrzeba zabawy z Coverdalem i Hughesem w popularne karaoke nie była usłyszana przez sąsiadów z innych kondygnacji. :) Pisze tak z własnego doświadczenia, z poczuciem zawstydzenia z efektów tego trójgłosu i ogromną satysfakcją z możliwości tak bliskiego obcowania z muzyką, która łączy idealnie ambicje i czystą rozrywkę w jedną znakomitą całość. Przesiąkniętą wybornym groovem funky, zwiewnym soulem, nostalgicznym bluesem i w końcu odrobiną klasycznego autorskiego hard rocka made in DP.  Z rewelacyjnymi wokalnymi popisami, głosami pełnymi pasji i aranżacjami linii wokalnych na poziomie kosmicznym. Z całą masa drobiazgów, małych ale istotnych zapożyczeń i toną talentu Tommy'ego Bolina. On ojcem sukcesu muzycznego i niestety dramatu życiowego. Z takim potencjałem, takim darem odejść w wieku 25 lat doprawdy NIEWYBACZALNE.

Drukuj