Kwestia oceny naturalnie zawsze
zależy od poziomu oczekiwań, one zaś w prostej linii od tego do czego obiekt
oceniany recenzenta przyzwyczaił. Bez obiektywizmu tylko subiektywna opinia w
grę wchodzi, bo doświadczenia są indywidualne, chociaż pod wpływem wielu
czynników zewnętrznych konstytuowane. Do tego gusta są różnorodne i to co
piękne, to niezmiennie to co komu się podoba, a nie obiektywnie urodę posiada.
Taki wstęp konieczny kiedy o nowym wyczekiwanym ogromnie albumie trzeba własne
przekonania spisać, aby z jednej strony usprawiedliwić się w oczach zawodowych
opiniotwórców, jak i z delikatnością potraktować te krytyczne oceny z którymi,
już przyznaję się, absolutnie się nie zgadzam. Piszą ci co się znają i nie jest
to żaden sarkazm z mojej strony, bo akurat wielu z nich cenie i szanuję - że Homme poszedł łatwą drogą w kierunku modnych dzisiaj brzmień i już niczym nie
zaskakuje, że numery sklecił prostsze i do tego spieprzone później na poziomie
studyjnym (kompresja sekcji czy coś takiego). Mam ja akurat ten handicap, iż o
kwestiach technologicznym w procesie nagrywania i obróbki dźwięku moja wiedza
znikoma, a odsłuch i przyswajanie dźwięków to w mym przypadku proces oparty na najprostszym z
możliwych założeniu. Coś się podoba, niesie, kręci itd. ewentualnie odrzuca
bądź względnie pozostawia obojętnym. A że Villains rajcuje mnie okrutnie toteż
pewnie mam niedosłuch, bo nie czuję iż tutaj zabito dynamikę i spłaszczono sound.
Może hipnotyzuje mnie tak, że tracę trzeźwą perspektyw mgiełka psychodelicznej
melancholii, lub ten groove fantastyczny, taneczny flow, filozofia by w miarę ambitny ale
rockowy przebój skroić, a nie silić ponad miarę. Może pastelowe tła klawiszowe,
a może kokieteryjna interpretacja wokalna, ewentualnie pomysł na siebie w postaci
hybrydy Elvisa i Davida Bowiego, wreszcie wcześniejsze kontakty z Iggy Popem i
muzykami Arctic Monkeys. Pewnie wszystko razem skumulowane i do tego charakterystyczna
pasja, styl i charyzma, gdyż Villains mimo że chwytliwe i takie cacuśne to oparte
także na tych piłujących jazgotliwie gitarach, rytmice niestandardowej,
brzmieniu odpowiednio szorstkim i klimacie co nieco podszytym awangardą i
bohemą. Nawet jeśli nie jest to jeszcze dla mnie tak wielkie dzieło jakim było …Like
Clockwork, to ma w sobie potencjał by po jeszcze chwili obcowania okazało się
spostrzegane podobnie. Popisałem się naciąganą elokwencją? Podparłem
asekuranctwem? Jeśli ktokolwiek nie zgadza się z tym osądem nieostatecznym, to
nie ma po co się napinać, stroszyć piórek i zaciekle atakować moje stanowisko,
bo ono wygłoszone przez człowieka który aż do poprzedniego krążka nie był w
stanie zrozumieć fenomenu QOTSA, a przełom który nastąpił dopiero za sprawą doskonałego
…Like Clockwork wkręcił go na całego w odkrywanie dyskografii zespołu. Zatem
jaki ze mnie ekspert, z kim będziecie się tutaj spierać, do jakiego poziomu zaawansowania tematycznego zniżać. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz