Można by w przypadku Come Taste the Band głośno z satysfakcją zakrzyknąć - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Można by gdyby nie fakt, że Stormbringer i Burn to były kapitalne albumy, a odejście Ritchiego Blacmore'a, czyli tak samo płodnego artystycznie, jak nieznośnego osobowościowo rockowego geniusza skutkowało finalnie ciszą w obozie purpury liczoną w kilku długich latach. Jednak sam krążek z 1975 roku nagrany bez tego fantastycznego gitarzysty to jakby zaprzeczenie kluczowej roli Blackmore'a w tworzeniu kapitalnych kompozycji sygnowanych charakterystycznym logiem. Deep Purple dzięki dezercji Ritchiego nabrali jakby świeżego wiatru w purpurowe żagle i w decydującym stopniu wspomagani niezmiernie utalentowanym i tak samo nieodżałowanym (R.I.P. 1976) Tommy'm Bolinem nagrali najbardziej taneczny album w swojej karierze. Słuchając bowiem Come Taste the Band nie ma mowy, by bioderka rytmicznie nie podrygiwały, a potrzeba zabawy z Coverdalem i Hughesem w popularne karaoke nie była usłyszana przez sąsiadów z innych kondygnacji. :) Pisze tak z własnego doświadczenia, z poczuciem zawstydzenia z efektów tego trójgłosu i ogromną satysfakcją z możliwości tak bliskiego obcowania z muzyką, która łączy idealnie ambicje i czystą rozrywkę w jedną znakomitą całość. Przesiąkniętą wybornym groovem funky, zwiewnym soulem, nostalgicznym bluesem i w końcu odrobiną klasycznego autorskiego hard rocka made in DP. Z rewelacyjnymi wokalnymi popisami, głosami pełnymi pasji i aranżacjami linii wokalnych na poziomie kosmicznym. Z całą masa drobiazgów, małych ale istotnych zapożyczeń i toną talentu Tommy'ego Bolina. On ojcem sukcesu muzycznego i niestety dramatu życiowego. Z takim potencjałem, takim darem odejść w wieku 25 lat doprawdy NIEWYBACZALNE.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz