Ćpun ale niepospolity, przez nałóg totalnie zniszczony,
bezzębny ludzki upiór ryzykownie tańczący ze swymi demonami - z tendencjami
autodestrukcyjnymi i obsesją niższości wobec Milesa Davisa. Osamotniony białas
w czarnej jazzowej awangardzie, jeden z największych trębaczy złotego pokolenia
ale i żałosny frustrat przez rozgoryczenie pozbawiony swojej największej miłości, stąd zdecydowany na
wszystko by powrócić do elity, aby zrealizować ambicje, a może by nie pozostać
w pamięci potomnych synonimem zaprzepaszczonego talentu. Taki niestety pechowiec
permanentny, któremu nie wyłącznie przez zły los kanapki zawsze spadały masłem
do dołu. Obraz Roberta Budreau to w moich oczach spore pozytywne zaskoczenie, bo jak poniżej konstatuje Born to Blue okazała się wysokiej klasy biografią koncentrującą się
na fragmencie życia Cheta Bakera. Ze świetnym klimatem, co oczywiste także muzyką i wreszcie na szczęście nierozwodnioną
niczym browar z festynu psychologią postaci. Z przekonującą rolą Ethana
Hawke'a i niezwykle uroczą kreacją przebijającą się do pierwszej ligi Carmen Ejogo. Ja
widziałem już tyle filmów o pokręconych postaciach sceny muzycznej, że trudno
mnie powalić ciosem wyprowadzanym według szablonu i chociaż Born to Blue
przełomem i czymś zupełnie niestandardowym w tego rodzaju stylistyce nie jest,
to trzyma wysoki poziom i absolutnie nie nudzi, a fragmentami nawet bardzo
intensywnie fascynuje. Pytanie – zasługa to postaci Bakera, czy dobrego rzemiosła
filmowców?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz