Jak jeszcze pamiętam (a jest to wspomnienie z rodzaju tych nie bardzo przyjemnych, zatem próbuje je wyprzeć ze świadomości), nie popisał się Daniel Espinosa przy okazji poprzedniej produkcji. Systemem Child 44 po naszemu dystrybutor „tajemniczo” ją ochrzcił, a udział świetnych warsztatowo (przede wszystkim płci brzydkiej aktorów), jakby się oni nie starali, niestety nie uratował. Stąd nie rwałem do kina by sprawdzić pędem jak tym razem gwiazda pierwszego formatu w osobie Jake’a Gyllenhaale’a odnalazła się pod przywództwem reżyserkim Espinosy. Poczekałem kilka miesięcy i już w wersji ze świetnym lektorem odleciałem w przestrzeń kosmiczną, tym razem w konwencji naukowego science fiction. I tutaj mogę postawić kropkę, gdyż niewiele się spodziewając niby wróżka przewidziałem, iż z żadnym istotnym dziełem nie będę miał do czynienia. Według mnie to taka średnia bajunia, dla miłośników gatunku może rzecz godna zainteresowania, myślę jednak że większej kariery w popkulturze to pełzające po stacji kosmicznej coś nie zrobi.
P.S. Ok, z powyższego tekstu niewiele merytorycznie wynika i mocno ignorancją od autora śmierdzi, zatem tytułem odrzucenia oskarżenia o uprzedzenia donoszę. Są w Life sceny w nieważkości, które fajnie wyglądają, szczególnie gdy kamera wiruje pośród pływających bohaterów. Reszta ujęć swoją widowiskowością nieźle (naciągany komplement) współgra z rozkminianą tajemnicą życia pozaziemskiego w fabule zawartą, wpisując się odtwórczo w klasyczną konwencję gatunku. Obcy byt masę problemów nastręcza - wymyka się spod kontroli to oślizgłe coś, a bohaterska załoga stacji orbitalnej walczy zaciekle o przetrwanie, bo nie może dopuścić aby istota z Marsa Ziemię zainfekowała. Czy ofiarni naukowcy uratują cywilizację, ha ha ha - czy będzie dla niej jeszcze nadzieja? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz