środa, 9 sierpnia 2017

Dead Cross - Dead Cross (2017)




Nie będę ukrywał, bo i niby po co, że zainteresowanie moje ekipą Dead Cross wynika w prostej linii z zaangażowania w jej działalność głównie Mike'a Pattona, w drugim rzędzie zaś Dave’a Lombardo, nie mówiąc już o dwóch pozostałych członkach grupy. Absolutnie nie umniejszam ich roli, czy wpływu szybkostrzelnego kubańczyka, ale oddziaływanie na każdą ekipę w której funkcjonuje ten wokalny akrobata lub której częścią bywał w przeszłości jest bezdyskusyjnie zasadnicze. Zdaje sobie sprawę (i nie jest to usprawiedliwianie ;)), iż Dead Cross swój oddech na scenie ekstremalnej zaznaczył i to bez konieczności podpierania się osobą wokalisty Faith No More, lecz taka promocja kiedy jakość ona jednocześnie podnosi zdecydowanie przecież nie przeszkadza. Bo oto za sprawą wokalnych interpretacji quasi alchemika Mike'a, który swymi możliwościami wokalnymi potrafi przeciętność zamieniać w złoto, ekipa powstała jak doczytałem z inicjatywy Lombardo weszła na dotychczas nieosiągalny poziom zaawansowania, podbijając dramatyczny pierwiastek proponowanych strzałów bitych intensywnie i z konkretną mocą do poziomu ponad poprawny co nieco grind corem zainfekowany hard core/punk. Tym samym zapewne przez pewien może i istotny odsetek pierwotnych fanów płyta zostanie skrytykowana jednocześnie otrzymując wsparcie tych co za nazwiskiem Pattona tutaj w to miejsce dotarli. Jak widać czuję się rzecz jasna częścią tej drugiej kategorii, bowiem nie styl czy gatunek przez martwy krzyż uprawiany był dla mnie magnesem przyciągającym. Nie ma we mnie odrobiny wstydu, że wytropiłem Dead Cross wyłącznie po śladach pozostawionych przez gentelmana z ikonicznymi dla sceny nazwiskiem. Tym bardziej, że te niecałe 30 minut z furiackim okładaniem instrumentów, doprawionym tylko czasem względnym uporządkowaniem i wszelkiej maści wrzaskami uzyskiwanymi z aparatu gębowego Mike’a Pattona zapętliłem już kilkunastokrotnie i mimo, że muzyczna ekstrema tego rodzaju nie stanowi dla mnie atrakcji obowiązkowej, to także i nie uciekałem od tego szaleństwa w popłochu. Jako niekoniecznie fan takiego sonicznego gwałtu okazało się, iż nie mocowałem się nazbyt z tymi dziesięcioma numerami, przyjąłem je na klatę w takiej hałaśliwej formie, bez roztrząsania po cholerę kolejny projekt weteranów zrozumiały dla bardzo ograniczonej liczby fanów. Dla mnie to początek znajomości z tym ansamblem, dla ansamblu i maniaków zaś z pewnością mocne nowe otwarcie.

P.S. Dodam jeszcze, że nie takie marginalne znaczenie ma dla mnie surowa i symboliczna oprawa wizualna albumu i klipów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj