Uwielbiam filmowy styl
Paula Thomasa Andersona, jego hipnotyzujący sposób narracji, emocjonalną grę półsłówkami oraz doskonałą symbiozę
obrazu i muzyki. Każdorazowo przekonująco uzasadniony artystyczny szlif, merytoryczną perfekcję i
wreszcie inspirujący wpływ na aktorów jaki wywiera. Jego filmy intensywnie się
odczuwa, nimi się wręcz oddycha, one nieprawdopodobnie angażują i wpijają się w podświadomość,
pozostawiając widza na długo po zakończeniu projekcji w zadumie. Zrozumiałe są zatem moje uniesienia kiedy Phantom Tread okazał się wzorcowym przykładem drobiazgowego wypełnienia każdej przestrzeni dwugodzinnego dzieła powyższymi walorami. Ten kunsztowny obraz stanowi płynącą wolnym, lecz absolutnie nie monotonnym nurtem opowieść o cenionym projektancie mody, w którego uporządkowanym, pełnym codziennych rytuałów życiu pojawia się na jego własne
życzenie kolejna kobieta, która niespodziewanie wprowadza nie tylko zamęt
uczuciowy, ale przejmuje inicjatywę i kontrolę nad tym wydawałoby się silnym
osobowościowo mężczyzną. Trudna symbioza między bohaterami we frapującym odkrywaniu słabości partnera zostaje odnaleziona, oparta na
fundamencie różnicy podobieństw, a finalnie zręcznie komponowanej harmonii w kluczowym zaspokajaniu potrzeb partnera. Za pomocą środków niepospolitych i kontrowersyjnych, z pełnym namaszczenia pietyzmem dokonując bolesnej psychologicznej wiwisekcji. To z pewnością film absorbujący, lecz wyłącznie dla widza świadomego i gotowego na intelektualny wysiłek, bo jego konstrukcja jak i treść wymaga wnikliwej obserwacji i
analizy wszelkich niuansów. Stanowi arcydzieło w którym wyborna gra aktorska
pełna jest ukrytych znaczeń - w gestach, spojrzeniach, w mimice, w całym fascynującym teatrze wizji i fonii. W każdym z
ogromną pasją przygotowanym ujęciu, wypielęgnowanym kadrze, w wybornych
dialogach i symbolicznych zachowaniach postaci dramatu. W będących emocjonalnymi gejzerami scenach posiłków, w tych
fragmentach gdzie krawiectwo staje się czymś więcej niż tylko precyzyjnym rzemiosłem. We wszelkich wyrafinowanych inscenizacjach uchwyconych poetycko, w których ruch nabiera cech niemal metafizycznych. Z ekspresywną muzyką, wizualną estymą i werbalną finezją, jako doskonale zaaranżowanymi, integralnymi elementami wirtuozerskiej kompozycji.
środa, 28 lutego 2018
piątek, 23 lutego 2018
The Snowman / Pierwszy śnieg (2017) - Tomas Alfredson
Sytuacja wygląda
następująco! Kiedy kilka miesięcy temu The Snowman miał wchodzić do kin, to ja
nerwowo nóżkami przebierałem, gdyż za sterami tej produkcji Tomas Alfredson
zasiadł, który swoim poprzednim ekscytującym dziełem ogromne we mnie oczekiwania co do jego przyszłych osiągnięć wzbudził. Fundament dla jego pracy też wydawał
się nie byle jaki, bo akurat Jo Nesbø to jak donoszą znawcy tematu pisarz obecnie
sporą karierę robiący, wykorzystując swoisty trend na skandynawskie kryminały. Niestety tak jak na starcie entuzjazm był we mnie intensywnie rozpalony, tak w mig został zgaszony, gdy pierwsze opinie przedpremierowe w sieci się pojawiły nie dając naiwniakowi nawet odrobinki nadziei. Niemal gremialnie łacha darto z Pierwszego
śniegu, wytaczając argumenty największego kalibru, że on widza w bałwana robi,
a Alfredsona, jako reżysera na śmieszność wystawia. Stąd aby głupiej miny w
kinie uniknąć i przez kilka godzin po seansie nie roztrząsać, że tą kasę lepiej było wrzucić
do skarbonki córki niż kieszeni producentów po prostu wartościowo wątpliwy
seans sobie odpuściłem i banknocik bez wahania w śwince umieściłem. :) Nie musiałem
zbytnio uzbrajać się w cierpliwość oczekując na premierę pozakinową,
pozwoliłem sobie by zapomnieć o tym tytule i teraz wreszcie gdy hula już na
domowych nośnikach sprawdzić, czy nie poddałem się może nieuzasadnionej
histerii. Pierwsze ujęcia były zachęcające, ogólnie co do operatorskiej roboty
nie zgłaszam pretensji. Ekstra panoramy, szerokie spektakularne ujęcia, trochę
podpierania się nowoczesną technologią i kilka może nie nowatorskich ale z
rzadka goszczących na ekranie dość ciekawych pomysłów na spojrzenie kamery. Piękne okolice Oslo i Bergen, urokliwa wizualnie norweska zima, malownicza i przeszywająca chłodem nie tylko od temperatury, ale przede wszystkim powściągliwych emocji. Dobrze odnajdują się w tych okolicznościach kluczowe cechy charakterystyczne obrazów Alfredsona, których na szczęście nie zatracił. Nimi budowanie napięcia minimalną ilością dialogów, malowanie
przestrzeni powolnym jednostajnym ruchem, korzystanie z roli pauz by widz skupić mógł się na detalach. Udało mu się dzięki tej umiejętności w miarę
przekonująco oddać mentalność Skandynawów i pokazać w wystylizowanej formie, w
interesujących kadrach norweską architekturę i dizajnerską prostotę form
podporządkowanych użyteczności. To tym razem nad czym ubolewam strasznie jedyna zaleta jego reżyserskich
starań i zastanawiam się teraz, gdzie tkwi właściwie wina, że od strony
merytorycznej The Snowman to tania bajeczka (kompromitujący finał), ubrana jedynie w atrakcyjną wizualnie formę.
Nie czytałem powieści Nesbø, więc nie wiem czy problem tkwił w fundamencie
literackim, czy może w przekształceniu scenariusza na potrzeby formy kinowej,
która napędzi komercyjny sukces. Sam zatem nie pokuszę się o odpowiedź, brak
mi obecnie odpowiedniej wiedzy, więc ograniczę się do oceny tego co z ekranu
próbowało do mnie przemówić, a od strony treści zupełnie mnie nie przekonało.
Nie miało bowiem szans jeśli pozbawione było bardziej wymagającej
intelektualnie zagadki, podwójnego dna, fascynującej puenty i angażującego
przesłania. Ograniczało się jedynie do standardowej gonitwy, umęczonych
własnymi demonami śledczych za zabójcą o osobowości spaczonej traumą z
dzieciństwa. Bez psychologicznej głębi, wyrazistego społecznego kontekstu, bez
właściwie żadnej idei która za filmem stoi. To obraz w próżni, złożony z
elementów technicznych dobrze spasowanych, ale nietworzących systemowej całości. To jak stolik z Ikei,
niby praktyczny, nieźle wizualnie się prezentujący, na tyle stabilny, że kubek
z kawą z niego nie spadnie, ale produkt masowy, bez cech indywidualnych, nie
mówiąc już o duszy lepionej starannie latami. Bez tej intrygującej historii, która za nim stoi,
której był niemym uczestnikiem.
P.S. Tak sobie teraz myślę, że poniekąd bardzo podobnie odebrałem Dziewczynę z tatuażem w
adaptacji Davida Finchera.
poniedziałek, 19 lutego 2018
The Post / Czwarta władza (2017) - Steven Spielberg
To nie był tylko ten seans, który oprócz najnowszego obrazu
Paula Thomasa Andersona dawał jeszcze nadzieję na szersze
uratowanie wysokiej jakości stawki w biegu po tegorocznego Oscara. To był też,
a może przede wszystkim seans ratujący w moich oczach, w ostatnich latach mocno
wątpliwy (Most Szpiegów, Czas wojny, Przygody Tin Tina) dobry smak filmowych
produkcji sygnowanych nazwiskiem Spielberga. Szansa była duża, bo temat taki po
linii zainteresowań Spielberga - odpowiednio stylizowany, nośny i sam w sobie
będący samograjem. Dający sposobność, by nie korzystając z eksperymentalnych praktyk, li tylko
skupiając się na klasycznej formule fascynujący film nakręcić. Znów u mistrza
blockbusterów w obsadzie Tom Hanks zagościł - który to już raz Steven Spielberg
go angażuje? Tuż obok Meryl Streep mu towarzyszy, a ona nie tylko w założeniu zagra
zawsze doskonale, ale za każdym razem w praktyce zrobi to inaczej, tak iż
postać nabiera cech indywidualnych, a jej kreacja wyjątkowości pośród
dotychczasowych. The Post jako całość okazuje
się nie tylko przez wzgląd na aktorskie sławy produkcją odpowiednio dynamiczną i wyrazistą. Sporo się
dzieje za sprawą każdego składnika filmowego rzemiosła. Tajemnica
vel afera przejrzyście jest podana, chociaż gdybym chciał
się czepiać, to ten dramatyczny ton w z zaangażowaniem wygłaszanych kwestiach, w wyretuszowanej oprawie zatopiony nieco się w tej konfiguracji gryzie.
Toczy się na ekranie poważna gra z władzą, która w obliczu strachu nie zamierza używać
półśrodków - znaczy cackać się, bo postawiona pod ścianą naprawdę dupskiem
trzęsie. Ryzykuje więc otwarte starcie z czwartą władzą, by publikację związaną
z wyciekiem powstrzymać, aby kompromitacji i zwłaszcza sprawiedliwości uniknąć.
Po drugiej stronie barykady dziennikarscy pasjonaci nie śpią i węsząc dla
siebie szansę z dylematem w rodzaju być albo nie być się mierzą. Czy będą sobie
pluć w brodę, iż milczeli i z okazji nie skorzystali - że po stronie prawdy
właściwie się nie opowiedzieli, być może życia kolejnych ofiar w pozbawionej
sensu wojnie nie uratowali? Czy może konsekwencje odważnej decyzji ich przerosną
i żałować będą, że gęby na kłódkę nie trzymali jak potężni politycy i równie
wpływowi na kasie łapska trzymający bankierzy od nich wymagali? Jest w tej dla
Ameryki pryncypialnej historii obowiązkowo szablonowo uwypuklony wątek natury
etycznej, typowo po jankesku potraktowana kwestia odpowiedzialności
za milczenie, stawianie kariery ponad przyzwoitość, może zaprzeczenia prymatu łatwiejszej drogi nad tą wymagająca poświęcenia. Jest też ona jak można było się spodziewać peanem wychwalającym siłę amerykańskiego systemu
prawnego, z podkreślaniem w co drugim zdaniu niezawisłości sądownictwa oraz
ponad wszystko istoty i znaczenia pierwszej poprawki do Konstytucji. O
konkretach przedstawionej w filmie autentycznej sprawy nie będę z
encyklopedycznymi detalami tutaj wyskakiwał, bo ona żadną ściśle już chronioną
tajemnicą państwową. Jak czytelniku trzeba ci na tacy wyłożenia co to za autentyczne wydarzenia za fundamentem filmu Spielberga stoją, to masz zatrzęsienie materiałów w necie, a i niemal wszyscy którzy zresztą piszą o Czwartej władzy w
recenzjach wyłożyli mam pewność dokumentnie o co chodzi, że to o początku końca
Nixona i etc. Ja tylko podsumowując to co zobaczyłem podczas seansu skrojonego w charakterystyczny
dla Spielberga sposób, idealnie wyważający kinową rozrywkę z ambitną ale
jednak sensacją dopowiem z niekłamaną niepowstrzymywaną satysfakcją, że w tym
momencie na czoło rywalizacji do filmów McDonagha, Nolana i Wrighta akurat w
tym rozdaniu w końcu zasłużenie obraz Spielberga dołącza. Nie stanowi rewelacji, nie
przynosi niczego czego już bym w tego rodzaju gatunkowej estetyce nie widział i
nie pozostawia w większej konsternacji. Jest konstrukcją klasyczną, wypełnioną
od początku do końca sprawdzonymi chwytami, a mimo tego ogląda się The Post
jednym tchem jako naprawdę przedni dziennikarski dramat, może polityczny thriller.
Jeszcze jeśli tylko Nić Widmo będzie udane, a wszystko na to wskazuje, to ponad
pięćdziesiąt procent nominowanych tytułów na ten potężny komercyjny kop od Akademii zasłuży.
niedziela, 18 lutego 2018
Type O Negative - Life is Killing Me (2003)
Nie miał ten krążek zbyt dobrej prasy tuż po premierze i po latach także nie doczekał się entuzjastycznych opinii. Domniemam sobie, iż to ta płynąca z kompozycji szerokim strumieniem łatwo przyswajalna chwytliwość za ten fakt odpowiada. Muzyka która przybrała charakteru wyraźnie piosenkowego, epickim rozmachem dodatkowo w wielu istotnych fragmentach obficie oblana. To te linie melodyczne cholernie śpiewne, ciepłe harmonie i formy dźwiękowe skocznie podrygujące, kontrowane tylko w warstwie tekstowej markowym dla Type O ponuractwem w nostalgiczno-melancholijnym gęstym sosie depresji. Ale Life is Killing Me to w moim przekonaniu, pod tą fasadą przyjazną dla uszu, także doskonale przemyślany konstrukcyjnie pomost pomiędzy kilkoma okresami twórczości grupy. Słychać patos, desperacje, jest gotycko, jesiennie i żałobnie po trosze, ale ten ogień uzyskany z rockowego łomotu i melodyjność wzmożona powodują, że pierwszy plan zbyt skutecznie przykrywa detale grubą warstwą, nazbyt nachalnego brzmieniowego ciepła. To mimo swoich słabości bardzo udany album, będący w głównej mierze kalejdoskopowym odzwierciedleniem inspiracyjnej triady - The Beatles/Black Sabbath/Duran Duran. Przynajmniej ja tutaj słyszę dominację konstelacji tych właśnie gwiazd.
P.S. Życie go konsekwentnie zabijało, na krawędzi systematycznie utrzymywało, a jak się ta cała tragikomedia zakończyła już od prawie ośmiu lat wszyscy fani żelaznego Piotrusia wiedzą doskonale. Przekorny to był skurwiel, sarkastyczny i groteskowy, wrażliwy romantyk, w takim samym stopniu jak psychotyczny świr - cholernie pewny siebie dominator, liryczny mędrzec i zagubiony chłopczyk w jednym potężnym gabarytowo ciele. Przynajmniej tak w skrócie go otaczający świat "rozrywki" zapamiętał i tak go opisuje, nie osądzając jednocześnie, bo ten gość prostej ocenie nie może być poddawany, bowiem masa w nim sprzeczności, wad nieznośnych i zalet wartościowych. Doskonały przykład potwierdzający zasadę, że każdy inspirujący artysta dla środowiska, to zarówno błogosławieństwo jak i ściągający w otchłań ciężar. Każdy wrażliwy na sztukę indywidualista, to burza emocji, piekielny tygiel, w którym ścierają się charakterologiczne bieguny - nieokiełznane wiatry nim targają, wciskając niemal zawsze w łapy uzależnień pomagających tylko pozornie poradzić sobie ze skomplikowaną rzeczywistością pełną pokus, obłudy i wreszcie pozbawionej niemal doszczętnie empatii dla nosicieli brzemienia tego rodzaju psychologicznych osobliwości. Powyższe post scriptum wymuszone zostało gorzką konsternacją, że coraz częściej słucham płyt, na których głos denatów z zaświatów do mnie przemawia. To nie jest chyba przypadek.
piątek, 16 lutego 2018
Tribulation - Down Below (2018)
Zanim opasły, bezdyskusyjne w założeniach merytorycznie
bogaty tekst powstanie, zadaje sobie myślę zasadne pytanie. Czy aby nie obrażę
muzyków Tribulation, jeśli napiszę że ich nowego albumu słucha się dobrze,
sprowadzając jego zawartość do wyłącznie dość banalnej, chwytliwie metalowej
estetyki? Pytam, bo zakładam że to ambitni artyści i na Down Below zamieścić
nie chcieli wyłącznie muzyki łatwej i przyjemnej. Problem w tym tkwi właśnie,
że to krążek tak wymuskany iż aż przez tą perfekcję zwyczajnie mało autentyczny - zbytnio nawet brzmieniowo wypolerowany jak na stylistykę, jakby nie było agresywną. I chociaż brak ostrego pazura nie dodaje mu charakteru, to dzięki
fantastycznym aranżacjom profesjonalizmem bije od niego z daleka. Tym
zawodowym blaskiem płyta intensywnie oślepia i czy to sama muzyka doskonale,
niemalże w symfonicznej formule wymodelowana, czy okładka wyborna ocenie
zostanie poddana, to cudne to wszystko - urokliwe takie, w swej na szczęście
mocno mrocznej konwencji. Bo akurat kompozycje w szablonowej do bólu heavy
estetyce, z licznymi klasycznymi pomysłami kojarzącymi się z filmową muzyką poważną
(przyłapałem się podczas odsłuchów na dyrygowaniu :)) to pomost rozpostarty
pomiędzy Mercyful Fate, a Ghost Papy Emeritusa - z wizerunkiem scenicznym
kojarzonym z niewyszukanym gotyckim black metalem, spod znaku przykładowo
Cradle of Filth. Te przyjazne dla uszu harmonie, te gitarowe rozbudowane
solówki, te klawisze katedralne i obok nich ten warkot złowieszczy w trupim
anturażu. Tak jak pisałem przy okazji The Children of the Night, wokal topornie jednostajny to jedyny element, który w tej układance mnie się z resztą nie skleja.
Zresztą wiem, że jakby Johannes Andersson potrafił czysto śpiewać, to już by na Down Below
wszystko się idealnie kleiło. Tak, to ta nowa odsłona jest tylko i wyłącznie
bardzo sprawnie skrojoną, naturalnie konsekwentną próbą udoskonalenia metody
przyjętej przed trzema laty. Bardzo udaną nie zaprzeczę, kapitalnie gitarowym kunsztem
rzeźbioną, ale nie wnoszącą żadnego pierwiastka zaskoczenia. Co jest oczywiście
zarówno wadą, jak i zaletą. Zależy jaka para podmalowanych czernią oczu, na
Down Below spogląda.
środa, 14 lutego 2018
Paradise Lost - Faith Divides Us – Death Unites Us (2009)
Jak to skrupulatnie
wyliczyłem, korzystając wyłącznie z własnej pamięci, to był wówczas dwunasty pełnoczasowy
album sygnowany logiem Paradise Lost. Drugi natomiast po niemal dekadzie fascynacji
elektroniką, zapoczątkowanym ciekawym, lecz absolutnie oderwanym od wcześniejszych
dokonań albumem Host, który tak właściwie gdyby został nagrany pod innym
szyldem to dzisiaj mógłby być może zdecydowanie inaczej spostrzegany. Bo wtedy to na jego obiektywnie sporą wartość muzyczną, nie kładłby się cieniem
doom-heavy metalowy dorobek Anglików. Było jednak inaczej i jest teraz tak jak
jest, czyli Paradise Lost jako Depeche Mode się nie przyjął, a grupa
rozczarowana tym faktem, z każdym kolejnym albumem zwiększała rolę gitar
kosztem elektroniki, by dzisiaj za sprawą Medusy pozostawać tak głęboko zanurzona w przeszłości,
że obecnych dokonań nie porównuje się z Icon czy Draconian Times, tylko co
najwyżej z Shades of God. Mielą sobie współcześnie rasowy doom, który swoje inspiracje
czerpie z tych najwcześniejszych lat paradajsów na scenie i zdaje się, jak
wynika z komunikatów dawanych w muzycznej prasie, są tym faktem co najmniej
usatysfakcjonowani. W roku 2009-tym natomiast byli na początku „właściwej”
drogi i z perspektywy czasu, jak odsłuchuję sobie z przyjemnością sporą Faith
Divides Us - Death Unites Us, to mam przekonanie, iż to zasadniczo bardzo udany
krążek. Z niezłym wyczuciem sytuacji i bez zbytniej paniki, płynący równym
nurtem, w stronę zwiększonej mocy i intensywności brzmienia. Bez porzucania
udziału sampli i klawiszowej ornamentyki na rzecz wyłącznie surowej gry
potężnym riffem. Z wysmakowanym wyeksponowaniem rzewnych partii wiosła Gregora Mackintosha, którego charakterystyczna łkająca maniera stanowi przecież najważniejszy
walor muzyki Brytyjczyków. Mocne, bardzo klasyczne otwarcie w postaci As
Horizons End i epickie zakończenie hymnem In Truth, a po drodze osiem równych
kompozycji, z których najmocniej w moją pamięć zapadły, melancholijny, z doskonale rozbudowanym tematem gitary Last
Regret i momentami intrygująco rozedrgany Living the Scars. I jeśli już mam spotkać się z innym prócz
Icon i Draconian Times krążkiem Angoli, to przyznam szczerze i swej szczerości się
nie powstydzę, najczęściej właśnie wracam do Faith Divides Us - Death Unites Us,
kosztem przecież nie słabszego Tragic Idol, czy zdecydowanie już legendarnego
Shades of God.
wtorek, 13 lutego 2018
Get Out / Uciekaj! (2017) - Jordan Peele
Recenzja będzie szorstka i krótka. To całkowicie nie moja
bajeczka, bo akurat na ekranie taka sytuacja książkowa, kiedy skomplikowana dla
efektu historia tak naprawdę niewiele w sobie treści przynosi. Stanowi popis fajerwerków,
efektownych zagrań, kiwek entuzjastycznie przyjmowanych, które zasadniczo pusty
przekaz niosą. Bez głębszego dna, większego wpływu i zaangażowania, jakie
mogłaby we mnie wywołać. Im dalej w ten las, to tym większe poczucie
zażenowania, tym mniej w tym logiki i więcej rozrostu chwastów wokół motywu
przewodniego. Zakładam że nim problem rasizmu, w zdominowanej przez białego
człowieka cywilizacji zachodu. Tyle że ten temat tak grubą czcionką opisany,
tak ociekający tuningowaną wyobraźnią, że aż żałośnie przejaskrawiony. Typowa
popcornowa amerykańszczyzna, z dziurawym, nielogicznym scenariuszem i fatalnie
napisanymi postaciami, sztucznie w większości odegranymi. Nieudolnie z wysokimi
ambicjami skojarzona próba straszenia, nie wiem, może zapuszczenia się do
podświadomości i zrycia bani? Sen na jawie, jawa we śnie? Członkom akademii
odbiło? Za co te nominacje? Nie rozumiem, w moim odczuciu, to ich działanie
promocyjne zupełnie pozbawione jest sensu!
poniedziałek, 12 lutego 2018
Loving Vincent / Twój Vincent (2017) - Dorota Kobiela, Hugh Welchman
To jest ten moment, kiedy rozkoszna duma mnie rozpiera,
kiedy pochodzenia się nie wstydzę, bo Polska na arenie międzynarodowej z ludzką
wrażliwością i artystyczną pasją jest kojarzona, zamiast budzić uzasadnione
poczucie zażenowania ideologicznymi kontrowersjami. Dziękuję więc Dorocie
Kobieli, za to pozytywne wzmocnienie, poprzez pozytywną promocję i oczywiście
za absolutnie wyjątkowe dzieło, dodatkowo w koprodukcji z liderem zgniłego europejskiego
zachodu, we przyjaznej współpracy stworzone. Jestem pełen uznania dla ogromu pracy jaką setka malarzy wykonała, ale ona bez kapitalnego scenariusza niezwykle
zgrabnie skonstruowanego i misternie skoncentrowanego na człowieku, byłaby
tylko zbiorem artystycznie przepysznych, ale bez sugestywnej i pięknej w swej
idealistycznej prostocie treści. Ta historia bowiem to ocean wrażliwości, morze
psychologicznej przenikliwości, jezioro tragizmu i tylko stawik banału. Ogląda
się ją niczym rasowy kryminał napisany piórem najlepszych specjalistów od
klasycznych zagadek. W dodatku osadzony w niepozowanych okolicznościach, oparty
na autentycznych wydarzeniach i tak mocno poruszający, że trzeba być absolutnie
pozbawionym człowieczeństwa, by nie uronić łzy obserwując ludzki dramat pędzlem
malowany. Liryczny, poetycki, malarski i wreszcie doskonale muzyką Clinta
Mansella dopełniony. Doceniając kunszt wizualny tego dzieła, mam jednocześnie
przekonanie, że gdyby zrezygnować z animacyjnej formuły i ubrać temat w typowo
aktorską stylistykę, walka o Oscara w kategorii najlepszy film, w tym
roku pomiędzy Trzema Billboardami za Ebbing Missouri, Dunkierką i właśnie Twoim
Vincentem powinna się rozegrać.
niedziela, 11 lutego 2018
Call Me by Your Name / Tamte dni, tamte noce (2017) - Luca Guadagnino
Przyroda robi swoje, za zgodą oraz na życzenie reżysera i
scenarzysty, bo jest w filmie Guadagniniego odczuwalny silnie wpływ Jamesa
Ivory’ego. Przyroda oddziałuje na zmysły naturalnie i sugestywnie, ma swoje
niepoślednie znaczenie i wraz z urokliwą architekturą tworzy tło magnetyczne.
Wiatr delikatnie omiata soczystą zieleń liści, letnie słońce rozlewa żar,
strumyk szumi romantycznie, morze głębokim błękitem zniewala i ptaszki w
ogrodzie podczas posiłków na łonie natury ćwierkający koncert dają. Malownicze
uliczki i czarujące zaułki przyciągają wzrok, pomieszczenia surowym pięknem
efekt odprężenia w zestresowany umysł wlewają, a wszystkie te naturalistyczne
efekty mają jeden zasadniczy cel. One mają wywołać u widza wrażenie
rekonstrukcji wakacyjnych wspomnień, ulotnych chwil z młodości, co z pewnością
udaje się Guadagniniemu i jako tło dla namiętnych przeżyć bohatera doskonale
się w założonej konwencji mieści. Niestety, kiedy jednak zawodzi wyrazistość i
konsternację wywołuje motywacja postaci, a sama koncepcja sprowadza się do
fascynacji błahostkami z ich życia, urastającymi do rangi wydarzeń
przełomowych, a poza wyrafinowanymi ale i uparcie eksponowanymi pretensjami do
sztuki wysokiej nie ma w scenariuszu jakiegokolwiek napięcia bez seksualnych
wyłącznie podtekstów. To mnie to zwyczajnie nuży i żałuję tylko czasu
poświęconego na obcowanie z obrazami aspirującymi do natchnionych uniesień kosztem samej historii, która zdaje się nawet nie kontrowersyjna, ale po prostu
mało autentyczna i z punktu widzenia samca heteroseksualnego niezrozumiała.
Przyznaję, że mimo iż to kino z głęboką i subtelnie podaną treścią, to też
równolegle kino mocno przynudzające. Doceniam w nim światopoglądową odwagę i w
pewnym stopniu zamysł pochwalę, choć niekoniecznie w pełni rozumiem przyjętą
metodę realizacji. Absolutnie po seansie zachwycony artyzmem Call Me by Your
Name nie będąc, dostrzegam jednak walory u początku tekstu podkreślone, które
sugestywnie na zmysły oddziałują. Nie odczuwam, co mnie zaskakuje absmaku
obcując z dyskusyjną treścią, nie czuję też choć próbuję jej wyjątkowości,
którą spore grono krytyków podkreśla. To tylko ładny wakacyjny obrazek, będący dekoracją dla kulawego homoseksualnego romansu. W mojej osobistej ocenie,
ograniczonej typowo gruboskórną atawistyczną wrażliwością, to takie flaczki z
olejem, w wyrafinowany i artystycznie wysublimowany sposób w gejowskiej knajpie
podane. I nie wstydzę się tego ostatniego zdania, bo faktycznie pisząc te kilka
wcześniejszych mam dominujące już przekonanie, że powinienem sedno sprowadzić
do tego ostatniego.
piątek, 9 lutego 2018
Black Label Society - Grimmest Hits (2018)
Dobra muza to nie wyścigi, chociaż aby była ciekawa i wymagająca dla słuchacza, a przez ten fakt pozostawała w głowie na dłużej niż kilkanaście przesłuchań i wracała do niej po latach, jako rzecz wartościowa ponadczasowo, to trzeba by muzycy coś atrakcyjnego napisali, ale i potrafili to co sobie na papierze założą, odegrać czysto i z pasją na żywca. Zdaje się, iż Zakk Wylde od zawsze z nikim się nie ścigał, bo jakby nie patrzeć na albumy Black Label Society, to nigdy nie były to krążki przełomowe, łamiące zasady czy wytyczające świeże terytoria do eksploracji. Jednak to cholernie klasyczne, a może i zachowawcze granie, od strony wykonawczej było pierwszej klasy, wysokoenergetycznym wykopem. Faktem jest przecież, że Zakchary wirtuozem instrumentu może być nazywany, bez obaw jakichkolwiek, bez względu na to iż to jego wiosłowanie poza schematyczne w technice, ale i autorskie w feelingu szarpanie strun nie wychodzi. Znalazł gość dla siebie spore terytorium i tą zagarniętą przestrzeń od wielu już lat zagospodarowuje kolejnymi płytami z taką samą zawsze zawartością, a mimo to bardzo przyjazną dla uszu formułą rubasznego rocka, z odrobiną zadumy w balladowych odsłonach. Wstęp przydługi, a rozwinięcie i punkt kulminacyjny z puentą treściwą, może nazbyt zdawkowe, ewidentnie rzekłbym nieefektowne. Bo co ja mogę napisać o kolejnym albumie Wylde’a, oprócz tego, że mnie cieszy zwyżka formy po naprawdę bezbarwnym Catacombs of the Black Vatican. Jednakże nie ma na Grimmest Hits żadnego zaskoczenia, jest wszystko to za co cenię brodacza i niestety wszystko to, co powoduje iż za każdym razem zastanawiam się dlaczego ma on u mnie taką taryfę ulgową? Robi to co zawsze, prawie jak zawsze wzbudza poczucie niedosytu, a ja i tak na kolejną porcję jego riffów oczekuje niecierpliwie. Tym razem z większym optymizmem patrzę w przyszłość, gdyż te dwanaście nowych odsłon ma w sobie więcej ognia, surowej i ponurej aury, aranżacyjnych urozmaiceń i w tych prawie akustycznych fragmentach, co najbardziej raduje, męskiej zadumy, a nie banalnego łkania, niż lichota sprzed czterech lat. To tak po prostu fajny album, bez fajerwerków, ale i szczęśliwie bez miałkiego plumkania. Zbiór bardzo dobrych kompozycji, których największym atutem dojrzałość w wykorzystywaniu samczej melancholii, ubieranej w skóry, ćwieki i naszywki. Przepoconej, nieogolonej, może i po kilku już browarach. Jadącej na potężnym Harley’u, pośród pustkowia, w stronę zachodzącego słońca. :)
P.S. Puenta, puenta, puenta, ona być musi, jak ją odważnie zapowiedziałem. To bardzo dobra odsłona w dyskografii Zakka, ale mimo tego na krakowski koncert nie pojadę. Poczekam (a może się złamę) aż forma wzrośnie do poziomu Mafii!
środa, 7 lutego 2018
Plan B (2018) - Kinga Dębska
Plan B Kingi Dębskiej, czyli chyba trzeba
mieć na życie alternatywę, taki pomysł awaryjny, bo ono różne pisze scenariusze,
figle płata i lepiej nie obudzić się z ręką w nocniku? I wszystko byłoby
fajnie w tym komediodramacie, gdyby nie niedopracowany scenariusz,
przedramatyzowane, nieautentycznie ekspresyjne sceny, nie do końca dobre wybory
castingowe, niepotrzebne aktorskie skojarzenia z poprzednim wielkim filmem reżyserki i
ten irytujący fason jakby wprost z TVN-owskich seriali. Bo może nie jedynie, ale znacznie w moim
odczuciu odbiór całości ratuje zrobiona pod wymogi radiowego hitu interpretacja
klasycznego tekstu Wojciecha Młynarskiego. Przyznaję, bardzo przyjemnie spinająca
wątki, dodająca za sprawą oczywiście geniuszu mistrza puenty, głębokiej
nostalgii, mądrości oraz podkreślająca pozytywne przesłanie, jakie finalnie
płynie z tego zbioru nowelek. Zastosowania w tym przypadku grubo ciosanej formy
mozaiki, znaczy przecinających się w fabule losów kilku równorzędnych pierwszoplanowych postaci,
która niemal zawsze posiada w sobie ogromny potencjał na zbudowanie historii, tak
samo poruszającej jak przesłaniem dojrzałym bogatej. Szkoda tym bardziej
bolesna, że po Kindze Dębskiej sporo więcej wyczucia psychologicznej materii
się spodziewałem, a z tym planem A na okolicznościowy hicior, bardzo daleko jej
do poziomu Moich córek krów. Choć, aby być uczciwym i nie zniechęcać to
napiszę, że dawno nie widziałem tak ambitnej historii na Walentynki i z czystym sumieniem polecę ją jako alternatywę, zamiast ostatecznie ostatecznego finalnego finału erotycznych zabaw z gentlemanem G.
P.S. Posypuję teraz głowę
popiołem, przyznaję się iż w błędzie byłem uważając Dorocińskiego za aktora
mało wyrazistego, najczęściej na autopilocie jadącego. Tym razem kapitalny,
cholernie sympatyczny Dorociński, wraz z muzyczką nasuwającą skojarzenia z
dobrym polskim kinem komediowym z lat sześćdziesiątych, sprawił mi sporą
wizualną przyjemność i był najważniejszym powodem, by nie żałować późno wieczornej,
mroźnej wyprawy do kina. :)
wtorek, 6 lutego 2018
Corrosion of Conformity - No Cross No Crown (2018)
Dziwna to zaiste, a na pewno niecodzienna
sytuacja, że bez jednego ogniwa w składzie zespół całkowicie zmienia tożsamość.
Jak pośród muzyków Corrosion of Conformity Pepper Keenan zaistnieje, to z
miejsca numery pełne są tej południowoamerykańskiej duszy, bujają i w stronę
stonera się zwracają? Kiedy zabraknie Peppera, zrazu muzyka skręca na tory
hardcore’owe z punkowym sznytem i zamiast kapitalnego groove’u dostajemy totalną surowiznę. Jest to poniekąd zrozumiałe, bo każdy fan grupy wie, że zanim lata temu gość do grupy
dołączył, to ona surowym łojeniem się parała, a stery w łapach innego wodza
były trzymane. Inną sprawą jest zaś to, iż każda rejterada Peppera zmienia formułę
muzyczną, ale pozostawia ten sam szyld i finalnie, co kilka lat ukazują się na
przemian krążki w poszerzonym i zubożonym składzie. Chociaż nie wszystko to co
z Keenanem nagrali okazało się złotem, to nie mam wątpliwości, iż filozofia
grania z nim dużo bardziej mi pasuje i te właśnie klasyczne albumy w rodzaju Deliverance
i Wiseblood cenię dużo bardziej od wściekłych Eye for an Eye, Animosity czy też tego, co spłodzili w okrojonym składzie już w XXI wieku. Cieszy mnie zatem
okrutnie fakt, że No Cross No Crown, to jawny ukłon w stronę grania z tego
okresu i jest dla mnie on tym większym zaskoczeniem, że za cholerę nie spodziewałem
się tak kapitalnie luzackich i przez to niewymuszenie przebojowych numerów. To
niby te same chwyty, te same pomysły na aranżacje, ta sama witalna chemia
pomiędzy muzykami, ale jednocześnie że tak niespodziewana, to tak bardzo
świeża. Niby nic nowego, czasem nawet nieco topornego bo klasyka rozwiązań
dominuje, ale w jakiś sposób magnetycznego przez co nienużącego. Bo swoje robi
też konstrukcja krążka, znaczy powrzucanie pośród numerów z twardych riffów
zbudowanych, miniaturek istotnie album urozmaicających. I nawet zamykający
cover (tak Queen) idealnie wpisuje się w tą intuicyjną linię, pasuje w tej
formie doskonale do całości, zamykając No Cross No Crown” z klasą. Cóż, Down śpi obecnie, to i Corrrosion of Conformity wykorzystując tą ciszę, w tej gatunkowej przestrzeni króluje. :)
poniedziałek, 5 lutego 2018
Lady Bird (2017) - Greta Gerwig
Napiszę wprost, nie
ukrywając swojego rozczarowania i nie doprowadzając też do przesadnego
utyskiwania. Spodziewałem się po zapowiedziach wizualnych, także kilku
notatkach informacyjnych zupełnie innej formalnie produkcji - szczególnie, że
manifestowany po amerykańsku zachwyt tamtejszej opiniotwórczej krytyki taki
ognisty. Zakładałem naiwnie, że w debiucie reżyserskim charyzmatycznej Grety Gerwing będzie jakikolwiek dramatyzm, względnie przemyślanie wkomponowany
ekscytujący punkt kulminacyjny i wreszcie, że ta trudna nastolatka (jak ją materiały promocyjne opisywały) w katolickiej szkole edukowana, to będzie
prawdziwie zacięta dziewucha, w konfrontacji z ultra konserwatywnymi
zakonnicami. Okazało się jednak, że to kino mętnie nijakie, poprowadzone jednym
słabnącym tchem, aspirujące absurdalnie przez brak wyrazistości do miana
wyjątkowości. Ciepłe kluchy takie, gawędzenie bez nerwu, często przynudzanie o
(w największym skrócie) życiu codziennym nastolatki z kolorowymi włosami,
mieszkającej po “niewłaściwej stronie torów”, która to niby dysponując magnetyzmemm i elokwencją, zabiega o względy szczeniackiej elity towarzyskiej, a jak już się
znajdzie w jej zasięgu, to rozczarowana jej poziomem mentalnym i wartością
moralną powraca na margines, gdzie odrzucone osobliwości dają jej poczucie
bezpieczeństwa i intelektualnej satysfakcji. Jezusssie, zaprawdę wam powiadam
brawurowo nieszablonowa to konstrukcja scenariuszowa! Z obowiązkowym
wykorzystaniem w fabule, dla zwiększenia pikanterii (znak zapytania), poziomu
zatroskania (znak zapytania), samozadowolenia reżyserski (znak zapytania) intelektualnych wykwitów na poziomie zbuntowanej nastolatki,
tudzież pomysłów rodem z nastoletniego kina, bardzo "moralnego niepokoju", które
odkrywczością i sztucznie potęgowana dramaturgią wywołują wyłącznie powstrzymywany dobrym wychowaniem uśmiech politowania. Bez jakiejkolwiek
reżyserskiej werrrrwy narracja jest prowadzona, bez większego podniesienia
ciśnienia, konkretnego tąpnięcia emocjonalnego, które opadające ze znużenia
powieki by uniosło. Nie byłem w stanie dać się wciągnąć w ten zaproponowany
klimat i dostrzec tkwiącego w skrypcie przesłania. Ono po prawdzie jest, ja
wyczuwam jego obecność, ale ono tak bezbarwne i niepobudzające do bardziej
ekspresyjnych refleksji, że mnie się nie chce rozwijać jakiejkolwiek szerzej naciąganej interpretacji. Wyszło
Gerwing słabo, przytłaczająco miałko, a zapewne miało być oryginalnie i
angażującą. Nieznośnie jałowo, bez iskry i ikry, tylko w założeniach
charyzmatycznie. W tym skupieniu na szczerych, nieprzejaskrawionych dla efektu
emocjach, jest walor wartościowy, ale i totalna nuuuda. Jak nie ma w pomyśle
nic prócz klisz przyozdobionych błazenadą, to jest zachowawczo i żenująco.
Spodziewałem się sporo więcej, a może problem mój z akceptacją w tym, że
spodziewałem się zdecydowanie inaczej.
niedziela, 4 lutego 2018
Darkest Hour / Czas mroku (2017) - Joe Wright
Kino jednego aktora, bo
jakby nie doceniać kunsztu wszystkich kreacji, to jednak naturalnie światła
jupiteròw skupiają się w założeniach, a także w praktyce na osobie Winstona
Churchilla i brawurowym odebraniu roli przez Gary’ego Oldmana. To sytuacja w
której zdaje się, iż aktor po fachowej charakteryzacji i przyswojeniu
oczywiście odpowiedniej wiedzy merytorycznej w temacie charakterystycznych cech
i zachowań odgrywanej postaci, z miejsca staje się nią samą, z daleko idącą identyfikacją. Nic dodać, nic ująć, to zdanie powyższe w pełni oddaje
bowiem wartość warsztatową pracy Oldmana. Dla jej spektakularnego efektu warto
z filmem Joe Wrighta się zapoznać, choć cała produkcja nie tylko i wyłącznie
jedną zaletą w osobie Oldmana stoi. To dość kuriozalna sytuacja, kiedy film
wpisując się w standardową koncepcje kina biograficznego, zdający się
przybierać postawę zasadniczo dość bezpieczną względem formuły i
treści, jest jednocześnie czymś dość odmiennym, od tego co w ostatnim czasie
uznaje za szablon. Po pierwsze w kwestii akcji i jej rozpiętości w czasie, jest
to podejście dość minimalistyczne, ale merytorycznie bardzo bogate. Spojrzenie
ogranicza się do kilkunastu krytycznych dni w życiu Churchilla, jest rodzajem kroniki, też lekcji historii i nie ma w nim żadnej nawet minimalnej retrospekcji, próbującej
przez pryzmat przeszłości tłumaczyć osobliwych dyspozycji psychicznych i cech
osobowościowych. Pomimo że psychologia postaci jest rozbudowana, a kreacja
Oldmana rewelacyjnie uwypukla jej niuanse, to jest to dramat polityczny, w
którym podstawową kwestią wpływ na losy Europy okoliczności i decyzji podejmowanych przez
człowieka pełnego wewnętrznych sprzeczności i wątpliwości. Po
drugie, wizualna strona robi wrażenie, bo dość wyraźnie odstaje od typowej. To taka w moim odczuciu perspektywa malarska, kojarząca się z klasycznymi portretami, artystycznym modelowaniem ujęć, kolorystyką czerpiącą inspiracje z magii brązu w różnych odcieniach i korzystającą z nastrojowego operowania
światłocieniami. Także teatralna inscenizacyjność, mimo swoich formalnych
ograniczeń i formuły przede wszystkim opartej na statycznych rozbudowanych
dialogach, nie pozbawia całości dynamiki i dramaturgii. Faktem jest, że charyzma
Churchilla i jej mistrzowskie odzwierciedlenie w sposobie gry Oldmana ma
znaczenie decydujące i determinuje tempo i charakter tego spektaklu. To jednak
bez dobrego, odpowiednio zbilansowanego scenariusza i frapująco zaadaptowanej
teatralnej metody zdobnej w wizualne tricki, działania Oldmana pozbawione byłyby
elementu przyciągającego oko i ciekawość - tej scenicznej scenografii i interesującej bazy
merytorycznej. Przyznaję, iż w tej koncepcji najbardziej podobała mi się właśnie
ta symbioza tła i dominującej postaci z pierwszego planu. Malarska wrażliwość,
teatralny sznyt i w centrum prawdziwy koncert Gary’ego Oldmana. Jak mniemam
oscarowego pewniaka. :)
sobota, 3 lutego 2018
Nelyubov / Niemiłość (2017) - Andriej Zwiagincew
Cykl w świecie organizmów żywych się powtarza, coś się
rodzi, by naturalnie z każdym dniem umierać. Dotyczy to równie silnie biologii jak i relacji społecznych, międzyludzkich stosunków opartych na wzajemności w
zaspokajaniu potrzeb partnera interakcji. Zabiegać, żebrać o ich nasycenie, trwać w stanie permanentnego zapętlenia, w węźle splątanych
nieporozumień, zaniechań i zaniedbań, po prostu błędów popełnianych często
nieświadomie? Czy może uciec w poszukiwaniu miłości i zrozumienia łatwiejszą
ścieżką, w kierunku związku nowego, relacji świeżej bez obciążeń? Zdaje się, iż
zdecydowanie łatwiej uszyć nowe, niż stare reperować, łatać, cerować, zszywać
tam gdzie przetarcia i popękania materiału, biorąc pod rozwagę, iż nieprzechodzone trwalsze się wydaje.
Nowe życie, nowa rodzina, lecz czy nie te same błędy, ta sama droga w kierunku
podobnej otchłani? Pytanie jest zasadne i jak domniemam po seansie Niemiłości stawiane obok kilku innych ważkich przez Zwiagincewa. Interpretacja trudna, nie
oczywista tego co na ekranie, w sterylnie, bez tanich łzawy chwytów jest
ukazane. Prolog z dwunastolatkiem łkającym w ukryciu, zagubionym w koszmarze
fundowanym przez egoistycznych rodziców. Wprowadzenie do dramatu, precyzyjna,
choć wymagająca skupienia charakterystyka głównych jego postaci. Odsłonięcie
świata składającego się już tylko z ruin, systematycznie zrównywanego
emocjonalnie z gruntem. Subtelna praca kamery, w dopracowanych ujęciach, z grą
światła podkreślającego mrok i powagę sytuacji. Doskonała symbioza obrazu, muzyki i
zagubionych uczuć w przeszywającej do szpiku kości treści. Ogromny ciężar
gatunkowy, obciążenie przygniatające do gleby, miażdżące wnętrzności od środka,
zaduszające ciśnieniem, kiedy schodzimy na życzenie reżysera coraz głębiej w rodzinną wielopłaszczyznową tragedię. Dalej zawiązanie akcji dramatu, moment
kulminacyjny, zaostrzający perspektywę spojrzenia na dorosłość absolutnie
bezradną wobec rozwijającej się, w pomyłkach z przeszłości zatopionej sytuacji.
Wzajemne przepychanki, oskarżenia, w zewnętrznych aktach frustracji uwypuklenie win partnera, z jednoczesnym wypieraniem, tudzież podświadomym chronieniem
przed obnażeniem w twardej skorupie własnych przewinień. Zwiagincew ostrożnie wątki
rozwija, napięcie podskórne nie eksploduje, tylko w przeraźliwej pustce i ciszy
narasta. W narracji wręcz czysto dokumentalnej, z przypisami na marginesie,
które dostrzegalne wyłącznie dla widza bystrego i wrażliwego. Dając szerokie
pole do interpretacji, poruszając właściwe struny w psychice dojrzałego widza,
doświadczonego licznymi w związkach zakrętami. Mam przekonanie, iż
Zwiagincew z przeszywającą precyzją zdiagnozował świat zwykłej rodziny,
skupionej na egoistycznej realizacji własnych potrzeb kosztem wspólnoty i dusz najbliższych.
P.S. "Niekochanym dzieciom wciąż chłodno, niekochane dzieci tulą misie...".
P.S. "Niekochanym dzieciom wciąż chłodno, niekochane dzieci tulą misie...".
piątek, 2 lutego 2018
The Shape of Water / Kształt wody (2017) - Guillermo del Toro
Chociaż mam to odczucie, że w Kształcie wody dużo więcej pod
powierzchnią mąconej tafli, niż ostatnio w twórczości Guillermo del Toro
bywało, to i tak nie jest to absolutnie ten stopień błyskotliwości i przenikliwości,
jaki w Labiryncie Fauna mistrz kina niezwykle sugestywnie wizualnego zawarł. Emocjonalnie
to zupełnie inny, niższy poziom, bo kiedy ból, cierpienie Ofelii jak i wydarzenia w
kontekście historycznym dramatyczne i zintensyfikowane przez bezpośredniość i
surowość ekspozycji, ukazane zostały nadzwyczaj poruszająco w kontrastowej baśniowej oprawie, to tutaj przeżycia
płytsze i irytująco melodramatyczne, mimo iż temat przecież wartościowy.
Zupełnie inne to od strony ambicji podejście do filmowej materii. Rozczarowująco
zachowawcze, skrojone dla satysfakcji masowego odbiorcy, który oczekuje w
ładnym opakowaniu produktu niewymagającego zbytniego wysiłku intelektualnego,
ale niepozbawionego także moralnego drogowskazu i utożsamienia. Zaproponował więc del Toro bohaterów
względnie czarno-białych i niestety żonglerkę całą masą stereotypów, wokół
których męczące truizmy powciskane. Pod te w sumie niewyrafinowane intelektualnie gusta del Toro się podpina, spektakularną scenografią i urzekającym klimatem kamuflując ubogą filozofię. Mimo, iż obraz alegoriami stoi, to ich symbolika płaska. Chociaż sporo w nim brutalności, to chwilami po prostu w straszliwie żenującą dosłowność ona ubrana. Lata temu umieszczając w baśniowej konwencji świat sadystycznej dyktatury, przemawiał dosadniej i sugestywniej poprzez właśnie bogatą znaczeniowo i dogłębnie przeszywającą symbolikę alegoryczną.
Współcześnie jego kino to głównie rozrywka, tylko odrobinę ambicjami w treści
uzupełniona. Niby kino o czymś ważnym, ale bez uderzenia w te pokłady ludzkiej emocjonalności,
które rysy na duszy pozostawiają. Takie filmy na podobieństwo stylistyczno-designerskich
projektów a'la Tim Burton tworzy. Zbliżył się niebezpiecznie del Toro do formuły
i metody starszego kolegi po fachu i sporo z własnej tożsamości z początku kariery stracił. Nie napiszę że jestem totalnie zawiedziony, rozczarowany tylko
poniekąd, bo zasadniczo czuję, że przez wzgląd na ostatnie jego działania w branży, mogło być zdecydowanie gorzej. Mam wrażenie, iż
wychodząc nieco z kryzysu, otrzymując za sprawą Kształtu wody nagrody i
wyróżnienia, nie poszedł w tym kierunku jakiego bym oczekiwał. Laury zebrał,
zapewne kolejne jeszcze przed nim, ale one bardziej na kredyt w sensie całokształtu, niż
za dzieło namacalne przyznane. Gdzieś zapewne krytycy bardzo pragnęli zobaczyć w nim tego pasjonata,
który Labiryntem Fauna oczarował i za to ich własne myślenie życzeniowe punkty przyznali. Oby była to dla niego motywacja, a nie sygnał
potwierdzający właściwy kierunek, bo to nie jest jeszcze ten od kilku ładnych
lat z utęsknieniem, zapewne nie tylko przeze mnie wyczekiwany.
P.S. Niby pieje się z zachwytu dla aktorskich kreacji, ale
one przez prosty charakter postaci po prostu nietrudne do odtworzenia. Ja
przynajmniej doceniając pracę Sally Hawkins, Michaela Shannona, Michaela Stuhlbarga, Richarda Jenkinsa i Octavii Spencer, widzę ich, pamiętam ich przede wszystkim w
bardziej złożonych kreacjach.
czwartek, 1 lutego 2018
All the Money in the World / Wszystkie pieniądze świata (2017) - Ridley Scott
Lubię sytuacje, kiedy
markowy reżyser zabiera się za stylistykę, w której na efekt finalny
doświadczenie zawodowe, znajomości w branży i wreszcie pokaźny zasób środków
finansowych mają wpływ zasadniczy. Fakt pierwszy, kasa to nie wszystko, ale bez
kasy nie ma rozmachu. Fakt drugi, nazwiska podobno nie grają, ale bez nazwisk nie ma magnesu na plakatach i nie ma inwestora z kasą. Fakt trzeci, reżyser
znany gwarancji nie daje, że bilans kosztów i przychodów będzie na plus, ale
bez ogarniętego w temacie fachowca, drużyna może nie być drużyną i kasa w błoto
zostanie lekkomyślnie wyrzucona. Zatem wniosek kluczowy z tej błyskotliwej
analizy jeden - pieniądze to jednak wszystko, bo bez pieniędzy to nie ma szans
na komercyjny sukces. A taki zdaje się w założeniach Ridley’a Scotta zasadniczą
motywacją przy produkcji All the Money in the World. To czuć od początku
seansu, pełna profeska, wszystko od strony technicznej dopięte na ostatni
guziczek, a najbardziej zachwycający obraz przez naszego rodaka uwieczniony i
cała doskonała robota wykonana przez speców od strony wizualnej. Ten klimat
ówczesnej Italii urzeka - designersko miodzio, klasyczne pojazdy, przedmioty,
ubranka z epoki, lecz przede wszystkim ujęcia uliczek Rzymu, czy też zaułków
prowincjonalnego miasteczka, jak i przyrody spalonej słońcem Kalabrii. Ale też
charakterystyczne angielskie cechy architektoniczne posiadłości “Ebenezera
Scrooge’a” dają sporo przyjemności estetycznej, a dodatkowo ich ogrom przytłaczając,
dostarcza też między wierszami odczuwalną pustkę człowieka zatraconego w
bezmiernym bogactwie. Człowieka, który o zgrozo posiadając “wszystkie pieniądze
świata” żałuje drobnych siedemnastu, siedmiu i ostatecznie czterech milionów
zielonych na okup za wnuka, którego podobno kocha ale jednak nie tak bardzo
jak świętą panienkę z dzieciątkiem pędzla uznanego mistrza. Nominacja oscarowa
dla Plummera uzasadniona, tak jak powinna być także dla Michelle Williams, a jej o zgrozo nie ma. Ona bowiem, co zabrzmi może odrobinę zbyt odważnie (ale, co mi tam)
strzeliła taką ekspresyjną kreację, że nawet ta ostatnio uznana za fenomenalną
z Manchester by the Sea zostaje w tyle. Świetna aktorka i urodziwa kobitka, w
tym akurat dla mnie idealnie pasującym typie. Zatem moja słabość do niej
ogromna i przez ten pierwiastek męski w spojrzeniu na jej walory uzasadniona.
:) Na koniec dodam jeszcze, że miałem przed sensem obawy. One wprost związane z
faktem uskuteczniania żałosnych szopek wokół obsady, z przyczyn poprawności
politycznej zmienianej, ale i dosyć chłodnego przyjęcia filmu przez zawodową
krytykę, także przez ambitnych ponad stan amatorskich pismaków z sieci. Wylewali
oni łzy zawodu lub zwyczajnie czuli potrzebę po dziadku Ridley’u z rozpędu
sobie pojeździć, bo co akurat prawdą, nie miał dziadzia ostatnio dobrej passy.
Co do pierwszej obawy, nie ma o czym gadać, szkoda sobie pióro ponownie tępić,
natomiast w kwestii drugiej, krótko i dosadnie napiszę, że mnie się podobało i
nie będę się czepiał, bo niby za co? Za to, że historia oparta na autentycznych
wydarzeniach została podrasowana, by bardziej widza kręcić? Może mam skarcić
dziadziusia, że nie ma w nim ambicji przekraczania granic, zaskakiwania i zrobił
nie dzieło, tylko wykonał wraz ze współpracownikami kapitalną rzemieślniczą
robotę? Życzyłbym sobie by ci intelektualni stymulatorzy słowem pisanym, jadem
tryskający podczas szczytowania przed monitorem, mając do dyspozycji taką gigantyczna machinę produkcyjną, nakręcili surową etiudę pełną pulsującego między
wierszami niepokoju moralnego. Dla satysfakcji artystycznej wyłącznie, nie dla tych śmierdzących pieniędzy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)