Jak to skrupulatnie
wyliczyłem, korzystając wyłącznie z własnej pamięci, to był wówczas dwunasty pełnoczasowy
album sygnowany logiem Paradise Lost. Drugi natomiast po niemal dekadzie fascynacji
elektroniką, zapoczątkowanym ciekawym, lecz absolutnie oderwanym od wcześniejszych
dokonań albumem Host, który tak właściwie gdyby został nagrany pod innym
szyldem to dzisiaj mógłby być może zdecydowanie inaczej spostrzegany. Bo wtedy to na jego obiektywnie sporą wartość muzyczną, nie kładłby się cieniem
doom-heavy metalowy dorobek Anglików. Było jednak inaczej i jest teraz tak jak
jest, czyli Paradise Lost jako Depeche Mode się nie przyjął, a grupa
rozczarowana tym faktem, z każdym kolejnym albumem zwiększała rolę gitar
kosztem elektroniki, by dzisiaj za sprawą Medusy pozostawać tak głęboko zanurzona w przeszłości,
że obecnych dokonań nie porównuje się z Icon czy Draconian Times, tylko co
najwyżej z Shades of God. Mielą sobie współcześnie rasowy doom, który swoje inspiracje
czerpie z tych najwcześniejszych lat paradajsów na scenie i zdaje się, jak
wynika z komunikatów dawanych w muzycznej prasie, są tym faktem co najmniej
usatysfakcjonowani. W roku 2009-tym natomiast byli na początku „właściwej”
drogi i z perspektywy czasu, jak odsłuchuję sobie z przyjemnością sporą Faith
Divides Us - Death Unites Us, to mam przekonanie, iż to zasadniczo bardzo udany
krążek. Z niezłym wyczuciem sytuacji i bez zbytniej paniki, płynący równym
nurtem, w stronę zwiększonej mocy i intensywności brzmienia. Bez porzucania
udziału sampli i klawiszowej ornamentyki na rzecz wyłącznie surowej gry
potężnym riffem. Z wysmakowanym wyeksponowaniem rzewnych partii wiosła Gregora Mackintosha, którego charakterystyczna łkająca maniera stanowi przecież najważniejszy
walor muzyki Brytyjczyków. Mocne, bardzo klasyczne otwarcie w postaci As
Horizons End i epickie zakończenie hymnem In Truth, a po drodze osiem równych
kompozycji, z których najmocniej w moją pamięć zapadły, melancholijny, z doskonale rozbudowanym tematem gitary Last
Regret i momentami intrygująco rozedrgany Living the Scars. I jeśli już mam spotkać się z innym prócz
Icon i Draconian Times krążkiem Angoli, to przyznam szczerze i swej szczerości się
nie powstydzę, najczęściej właśnie wracam do Faith Divides Us - Death Unites Us,
kosztem przecież nie słabszego Tragic Idol, czy zdecydowanie już legendarnego
Shades of God.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz