czwartek, 1 lutego 2018

All the Money in the World / Wszystkie pieniądze świata (2017) - Ridley Scott




Lubię sytuacje, kiedy markowy reżyser zabiera się za stylistykę, w której na efekt finalny doświadczenie zawodowe, znajomości w branży i wreszcie pokaźny zasób środków finansowych mają wpływ zasadniczy. Fakt pierwszy, kasa to nie wszystko, ale bez kasy nie ma rozmachu. Fakt drugi, nazwiska podobno nie grają, ale bez nazwisk nie ma magnesu na plakatach i nie ma inwestora z kasą. Fakt trzeci, reżyser znany gwarancji nie daje, że bilans kosztów i przychodów będzie na plus, ale bez ogarniętego w temacie fachowca, drużyna może nie być drużyną i kasa w błoto zostanie lekkomyślnie wyrzucona. Zatem wniosek kluczowy z tej błyskotliwej analizy jeden - pieniądze to jednak wszystko, bo bez pieniędzy to nie ma szans na komercyjny sukces. A taki zdaje się w założeniach Ridley’a Scotta zasadniczą motywacją przy produkcji All the Money in the World. To czuć od początku seansu, pełna profeska, wszystko od strony technicznej dopięte na ostatni guziczek, a najbardziej zachwycający obraz przez naszego rodaka uwieczniony i cała doskonała robota wykonana przez speców od strony wizualnej. Ten klimat ówczesnej Italii urzeka - designersko miodzio, klasyczne pojazdy, przedmioty, ubranka z epoki, lecz przede wszystkim ujęcia uliczek Rzymu, czy też zaułków prowincjonalnego miasteczka, jak i przyrody spalonej słońcem Kalabrii. Ale też charakterystyczne angielskie cechy architektoniczne posiadłości “Ebenezera Scrooge’a” dają sporo przyjemności estetycznej, a dodatkowo ich ogrom przytłaczając, dostarcza też między wierszami odczuwalną pustkę człowieka zatraconego w bezmiernym bogactwie. Człowieka, który o zgrozo posiadając “wszystkie pieniądze świata” żałuje drobnych siedemnastu, siedmiu i ostatecznie czterech milionów zielonych na okup za wnuka, którego podobno kocha ale jednak nie tak bardzo jak świętą panienkę z dzieciątkiem pędzla uznanego mistrza. Nominacja oscarowa dla Plummera uzasadniona, tak jak powinna być także dla Michelle Williams, a jej o zgrozo nie ma. Ona bowiem, co zabrzmi może odrobinę zbyt odważnie (ale, co mi tam) strzeliła taką ekspresyjną kreację, że nawet ta ostatnio uznana za fenomenalną z Manchester by the Sea zostaje w tyle. Świetna aktorka i urodziwa kobitka, w tym akurat dla mnie idealnie pasującym typie. Zatem moja słabość do niej ogromna i przez ten pierwiastek męski w spojrzeniu na jej walory uzasadniona. :) Na koniec dodam jeszcze, że miałem przed sensem obawy. One wprost związane z faktem uskuteczniania żałosnych szopek wokół obsady, z przyczyn poprawności politycznej zmienianej, ale i dosyć chłodnego przyjęcia filmu przez zawodową krytykę, także przez ambitnych ponad stan amatorskich pismaków z sieci. Wylewali oni łzy zawodu lub zwyczajnie czuli potrzebę po dziadku Ridley’u z rozpędu sobie pojeździć, bo co akurat prawdą, nie miał dziadzia ostatnio dobrej passy. Co do pierwszej obawy, nie ma o czym gadać, szkoda sobie pióro ponownie tępić, natomiast w kwestii drugiej, krótko i dosadnie napiszę, że mnie się podobało i nie będę się czepiał, bo niby za co? Za to, że historia oparta na autentycznych wydarzeniach została podrasowana, by bardziej widza kręcić? Może mam skarcić dziadziusia, że nie ma w nim ambicji przekraczania granic, zaskakiwania i zrobił nie dzieło, tylko wykonał wraz ze współpracownikami kapitalną rzemieślniczą robotę? Życzyłbym sobie by ci intelektualni stymulatorzy słowem pisanym, jadem tryskający podczas szczytowania przed monitorem, mając do dyspozycji taką gigantyczna machinę produkcyjną, nakręcili surową etiudę pełną pulsującego między wierszami niepokoju moralnego. Dla satysfakcji artystycznej wyłącznie, nie dla tych śmierdzących pieniędzy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj