Lubię sytuacje, kiedy
markowy reżyser zabiera się za stylistykę, w której na efekt finalny
doświadczenie zawodowe, znajomości w branży i wreszcie pokaźny zasób środków
finansowych mają wpływ zasadniczy. Fakt pierwszy, kasa to nie wszystko, ale bez
kasy nie ma rozmachu. Fakt drugi, nazwiska podobno nie grają, ale bez nazwisk nie ma magnesu na plakatach i nie ma inwestora z kasą. Fakt trzeci, reżyser
znany gwarancji nie daje, że bilans kosztów i przychodów będzie na plus, ale
bez ogarniętego w temacie fachowca, drużyna może nie być drużyną i kasa w błoto
zostanie lekkomyślnie wyrzucona. Zatem wniosek kluczowy z tej błyskotliwej
analizy jeden - pieniądze to jednak wszystko, bo bez pieniędzy to nie ma szans
na komercyjny sukces. A taki zdaje się w założeniach Ridley’a Scotta zasadniczą
motywacją przy produkcji All the Money in the World. To czuć od początku
seansu, pełna profeska, wszystko od strony technicznej dopięte na ostatni
guziczek, a najbardziej zachwycający obraz przez naszego rodaka uwieczniony i
cała doskonała robota wykonana przez speców od strony wizualnej. Ten klimat
ówczesnej Italii urzeka - designersko miodzio, klasyczne pojazdy, przedmioty,
ubranka z epoki, lecz przede wszystkim ujęcia uliczek Rzymu, czy też zaułków
prowincjonalnego miasteczka, jak i przyrody spalonej słońcem Kalabrii. Ale też
charakterystyczne angielskie cechy architektoniczne posiadłości “Ebenezera
Scrooge’a” dają sporo przyjemności estetycznej, a dodatkowo ich ogrom przytłaczając,
dostarcza też między wierszami odczuwalną pustkę człowieka zatraconego w
bezmiernym bogactwie. Człowieka, który o zgrozo posiadając “wszystkie pieniądze
świata” żałuje drobnych siedemnastu, siedmiu i ostatecznie czterech milionów
zielonych na okup za wnuka, którego podobno kocha ale jednak nie tak bardzo
jak świętą panienkę z dzieciątkiem pędzla uznanego mistrza. Nominacja oscarowa
dla Plummera uzasadniona, tak jak powinna być także dla Michelle Williams, a jej o zgrozo nie ma. Ona bowiem, co zabrzmi może odrobinę zbyt odważnie (ale, co mi tam)
strzeliła taką ekspresyjną kreację, że nawet ta ostatnio uznana za fenomenalną
z Manchester by the Sea zostaje w tyle. Świetna aktorka i urodziwa kobitka, w
tym akurat dla mnie idealnie pasującym typie. Zatem moja słabość do niej
ogromna i przez ten pierwiastek męski w spojrzeniu na jej walory uzasadniona.
:) Na koniec dodam jeszcze, że miałem przed sensem obawy. One wprost związane z
faktem uskuteczniania żałosnych szopek wokół obsady, z przyczyn poprawności
politycznej zmienianej, ale i dosyć chłodnego przyjęcia filmu przez zawodową
krytykę, także przez ambitnych ponad stan amatorskich pismaków z sieci. Wylewali
oni łzy zawodu lub zwyczajnie czuli potrzebę po dziadku Ridley’u z rozpędu
sobie pojeździć, bo co akurat prawdą, nie miał dziadzia ostatnio dobrej passy.
Co do pierwszej obawy, nie ma o czym gadać, szkoda sobie pióro ponownie tępić,
natomiast w kwestii drugiej, krótko i dosadnie napiszę, że mnie się podobało i
nie będę się czepiał, bo niby za co? Za to, że historia oparta na autentycznych
wydarzeniach została podrasowana, by bardziej widza kręcić? Może mam skarcić
dziadziusia, że nie ma w nim ambicji przekraczania granic, zaskakiwania i zrobił
nie dzieło, tylko wykonał wraz ze współpracownikami kapitalną rzemieślniczą
robotę? Życzyłbym sobie by ci intelektualni stymulatorzy słowem pisanym, jadem
tryskający podczas szczytowania przed monitorem, mając do dyspozycji taką gigantyczna machinę produkcyjną, nakręcili surową etiudę pełną pulsującego między
wierszami niepokoju moralnego. Dla satysfakcji artystycznej wyłącznie, nie dla tych śmierdzących pieniędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz