piątek, 30 września 2022

King Buffalo - Regenerator (2022)

 


Jak sobie wymyślili tak prawie uczynili. Miały być trzy krążki w jednym (2021) roku, są trzy krążki w przeciągu właściwie 13 miesięcy kalendarzowych. A może do końca ich zapowiedzi nie zrozumiałem i jest jak miało być, bądź udało się, ale z drobnym poślizgiem zamknąć projekt w deklarowanym czaso-okresie. To opóźnienie to drobiazg, faktem jest że napisać materiał na trzy albumy i każdemu nadać taki kształt aby nieco go wyróżniał, to nawet w najdzikszych i najefektywniejszych latach dla hard rocka raczej się nie zdarzało. Regenerator zamyka składającą się z trzech części muzyczną wypowiedź i stwierdzam, że dokonuje tego z przytupem, choć nikt dysponujący zdrowymi zmysłami nie powie, że to jakiś olbrzymi skok jakościowy w stosunku do The Burden Of Restlessness i Acheron. To naturalne rozwinięcie koncepcji i świetne (oby już niedługo na tyle rozpoznawalne stylistyczne granie), że King Bufflo wejdzie o co najmniej poziom wyżej w branży i albo się zainteresuje lub pozwoli się zainteresować sobą odpowiedniej wytwórni, która to z większym rozmachem i profesjonalizmem zajmie się rozwojem kariery grupy. Na dziś bowiem jest to faza wciąż startowa, a nazwa nadal jeszcze mało rozpoznawalna na scenie, a niewątpliwie zespół posiada potencjał i z pewnością w jego kompozycjach jest przestrzeń na jego wykorzystanie. Póki co mamy kapitalną motorycznie retro stoner rockową jazdę, której cechą immanentną jej transowa istota, oraz fantastycznie rozwijane tematy melodyjne. Rytmika raczej jednostajna, a jak sobie tak King Bufflo teraz słucham, to mam wrażenie że podobne odczucia towarzyszyły mi kiedy to szwedzka Katatonia przechodziła od fazy black metalowej do tej jaka gdzieś na wysokości Viva Emptiness nabrała intensywnych rumieńców i wówczas dla mnie stała się tak na całego interesująca. Kumaci z miejsca strybią, że mówię o okresie Brave Murder Day - Discouraged Ones - Tonight's Decision, ale oczywiście totalnie umownie tutaj porównuje ją i King Bufflo. Bo przecież wiadomo, że wszystko ponad nakręcane tempo jest różne. Jednak nie obraziłbym się gdyby Amerykanie na kolejnym materiale zrobili może nie fikołka, ale jakąś ciekawą i sympatyczną figurą stylistyczną zaskoczyli. 

czwartek, 29 września 2022

The Black Angels - Wilderness of Mirrors (2022)

 


Jak oni fajnie plumkają! Nie znałem, dopiero zapoznałem i nie wiem jak na wcześniejszych płytach "plumkali", ale sprawdzę i zdam być może tylko sobie relację. ;) Nie mam pojęcia, wciąż zauroczony poznaję, zastanawiam się czy dopiero teraz na szersze wody wypływają, a Wilderness of Mirrors to dla nich materiał przełomowy, który już zapewnia większą rozpoznawalność, choć nie ma co się oszukiwać - rozpoznawalność daleką od mainstreamowej. Kto przecież współcześnie słucha takiego psychodelicznego rzępolenia, prócz rzecz jasna kompletnych muzycznych zawiasów lub innych subkulturowych freaków przenoszących swoją egzystencję do bańki z własnymi dziwactwami. The Black Angels na Wilderness of Mirrors nie lepią tego co niesklejalne i absolutnie nie komplikują formy nonsensownie, a jednak w przecież wąskim, a na pewno zamkniętym na unowocześnienia standardzie psychodelicznego rocka, który czerpie fundamentalne inspiracje z dokonań The Velvet Underground potrafią na godzinnej płycie zaoferować mimo wszystko różnobarwne i co najważniejsze stale ekscytujące przeżycia. Trochę przyspieszą, zwolnią zdecydowanie lub w średnich tempach zagrają i każda kompozycja stanowi wyrazistą i odrębną od innych, co akurat w "upalonej" estetyce nie jest takie oczywiste. Jako totalnemu neoficie w muzycznym uniwersum TBA, strasznie zaimponowała mi ich elastyczność oraz przystępność jaka budowana jest wraz z systematycznym odsłuchem. W tak hermetycznym gatunku nie ma wielu grup które zwyczajnie nie nudzą, a hipnotyzujące właściwości kreowanych dźwięków nie stanowią najważniejszej cechy definiującej. Nie orientuję się (podkreślam raz jeszcze) jak sytuacja wyglądała na poprzednich krążkach, ale akurat Wilderness of Mirrors posiada w sobie całą ferie znakomitych pomysłów, które zdecydowanie zmieniając osobowość psychodelicznej estetyki, odciągając właśnie kluczową uwagę z transowości i przenoszą na to coś, co pozwala nutę kompletnie wyczyścić z mielizn, czyniąc ciekawą, a nie wyłącznie uroczo zamulającą. Niby mam do czynienia z grupą rekonstrukcyjną, a jednak nie. To podobne uczucie jakie mi towarzyszyło, gdy premierowo stykałem się z pełnometrażowym debiutem od jakiegoś czasu zahibernowanego Orchid. 

środa, 28 września 2022

September / Wrzesień (1987) - Woody Allen

 

Diane Keaton i Dianne Wiest, to prócz oczywiście Mii Farrow największe muzy Woody'ego, tu dwie ostatnie w głównych rolach. Wrzesień jak wrzesień jest liryczny i przegadany, bowiem nawijają w poszerzonym o przyjaciół rodzinnym ogólnie towarzystwie o przemijaniu i budują w międzyczasie teoretycznie jedną, a w praktyce drugą przyszłość na miarę swoich możliwości, czyniąc to w obowiązkowo intelektualnie emocjonalnym tonie. Wrzesień jest o związkach i dla wieku odpowiednich relacjach. Rozgrywa się w jednym domu, w ograniczonym do ostatnich dni lata czasie, zatem warunki ekspozycji tworzą klimat sztuki scenicznej wystawionej jednak w anturażu filmowym. Sącza drinki, kostkarka do lodu nie nadąża, smakują herbatkę i wzmacniają się kawusią. Wpadają w nostalgiczne klimaty, poddają się niby niewinnym, w starym stylu romantycznym miłosnym uniesieniom. Deliberują filozoficznie, ale i otwierają rozdziały swojego życia prowokowani do rozgrzebywania i roztrząsania własnych historii życiowych. Wreszcie bardzo indywidualnie i egocentrycznie przepracowują traumy i wszystko w okoliczności sprzedaży rodzinnej posiadłości, przy akompaniamencie pianina i saksofonu, z udziałem fachowego aktorstwa. Niby niewiele, a pod kierownictwem reżyserskim Woody'ego tak wiele i tak bardzo charakterystycznie.

wtorek, 27 września 2022

Crippled Black Phoenix - Great Escape (2018)

 


Tak tak, tak tak - wiem wiem wiem! Jak osłuchani architekci wyszukanych gustów muzycznych twierdzą, to Crippled Black Phoenix, ten wielowątkowo ale surowo mielący kochamy, a ten od kilku albumów zdecydowanie skręcający w stronę progresywnego rocka, to już omijamy! Okej okej okej - trochę rozumiem, że wychowani na ekstremie, to akurat na Great Escape niewiele dla siebie znajdą, bo znacznie bliżej tu do przestrzeni jakie David Gilmour wraz z kompanami tworzył, niż do noise'owego odlotu, ale proszę też o wyrozumiałość dla gustów kogoś takiego jak ja, kogoś kto to docenia, a nawet cieszy się kiedy Anathema czy Tiamat ewoluowały z oczywiście doskonałego początkowego i środkowego etapu swojej działalności, w klimaty "floydowskie". Z tej wstydliwej perspektywy tego który kocha plumkające i jęczące gitary i czuje ciary, kiedy artyści budują napięcie rozwijając piękne tematy, aby je wszystkie wreszcie spuentować chwytającą za serducho solówką albo też skontrować epickim crescendem. W moim odczuciu, jakiego to podstawą powyższa wrażliwość estetyczna, przemiana CBP w zespół progresywny jest wielką niespodzianką i też okazją do czerpania satysfakcji z kontaktu tak na przykład z Great Escape czy Bronze, jak szansą w przyszłości, by małymi kroczkami przesunąć ciężar zainteresowania na albumy z początkowej fazy działalności. Nie jest przecież wykluczone, że rozpoznawanie wartości ich muzycznej drogi i docenienie jej, zawsze musi odbywać się podług standardu, od rzeczy starych do współczesnych. Jak akurat obecnie czynię to startując od wyżej wymienionych, a czy naturalnie po całkowitym dotarciu do ich wnętrza skoncentruje się na Ellengæst lub tegorocznym Banefyre, bądź na biegu wstecznym sięgnę po krążki kiedyś kiedy na początku drugiej dekady nowego milenium fragmentarycznie były tylko rozkminiane, to aktualnie nie wiem. Wiem natomiast że Great Escape w swoim czasie zignorowany, nawet wówczas raz nie przesłuchany, dziś dzięki sprężynie Banefyre, odbieram jako dzieło wielkie i materiał jaki już bezdyskusyjnie staje się moim guilty pleasure. ;) Nie rozumiem więc, jak można nie czuć z nim bliskiego związku, a takich numerów jak otwierający To You I Give, prawie zamykający Las Diabolicas, czy nie wchodząc w detale każdy inny stanowiący integralną część programu GE, nie uznawać za jedne z największych dokonań postrocka. Abstrahując od tematyki płyty i okoliczności oraz kontekstów jakie spowodowały jej powstanie oraz znaczenia terapeutycznego dla osób bardziej lub mniej odpowiedzialnych za jej kształt i zawarte w niej emocje (bo o tym przeczytacie wszędzie gdzie się podejmuje wzniosłe próby analizy tak intymnej twórczości) i koncentrując się w zamian na kwestiach czysto muzycznych, to ta szeroka kompilacja klimatycznych stylów, gdzie nie ścierają, a współegzystują takie gatunki jak fundamentalny tu post rock, rock neoprogresywny oraz także stoner, psychodelia, nowa i zimna fala, folk jak i liczna dźwiękowa reprezentacja elektroniki, jest po prostu niezwykle ekscytująca. Słuchanie Great Escape w całości, to (jakby to banalnie nie zabrzmiało) po prostu wspaniała muzyczna przygoda. Przygoda angażująca, a ja przede wszystkim taką w kategorii muzyka cenię najbardziej. 

P.S. Więcej o mnóstwie pominiętych teraz elementów muzyki CBP przy okazji refleksji w przedmiocie Bronze, co oczywiście i tak nie wyczerpie tematu nawet w połowie. :)

poniedziałek, 26 września 2022

De uskyldige / Niewiniątka (2021) - Eskil Vogt

 

Małe norweskie miasteczko (dopisuję, że upiorne osiedle, gdzieś na granicy betonozy i dzikiej przyrody), właśnie rozpoczyna się Midnattssol, sezon białych nocy niekończących się polarnych dni. Dzieci z okolicznych osiedli spędzają beztrosko czas i szukają wakacyjnych przygód. Mała Ida przeprowadza się z mamą i siostrą do nowego miejsca i szybko poznaje rówieśników z sąsiedztwa. Razem z nimi odkrywa nowe, fascynujące i tajemnicze miejsce. Z czasem, w trakcie kolejnych zabaw Ida zaczyna rozumieć, że z nowymi przyjaciółmi łączy ją wyjątkowa i niebezpieczna więź.” Siedziałem jak wryty, gdyż sugestywne manipulacyjne zabiegi reżysera były mega skuteczne. Stworzył etatowy scenarzysta Joachima Thiera  klimat wysoce niepokojący i utrzymywał w napięciu sprzedając mi zasadniczo jasną do zrozumienia przez kontekst nie tylko finału historię o symbolicznym rozpoznawaniu granicy pomiędzy dobrem, a złem. Będące głównymi bohaterami smarkacze tym mocniej przez pryzmat czystości umysłów i dziecięcej naiwności, wespół z przypisaną dla wieku ciekawością, dodawały jej (tej tajemnicy) i atmosferze dodatkowej skuteczności, wynikającej u podstaw z zastosowanej metody perswazji, a mnie ich kapitalne aktorstwo motywacji do w stu procentach zaangażowania zmysłów i dzięki temu porażającego historii odczuwania. Im dalej w scenariusz i głębiej w umysł, wizję i przekaz twórcy, tym mocniej i dla zamkniętego na prawdy o mrocznym obliczu dziecięcej natury widza bardziej kontrowersyjnie. To rzecz jasna część skomplikowanej natury, czasem wręcz jej ułamek, kiedy socjalizacja podług schematu względnie prawidłowa, ale jednak okrucieństwo i nauka poprzez silne doświadczenia istotą poznawania skomplikowanej rzeczywistości z perspektywy naturalnie maksymalnie chłonnego umysłu. Z początku przyznam że zadawałem sobie pytanie, czy jest to film o tkwiących w potencjale, ale nierozwijanych możliwościach czy o zjawiskach paranormalnych? Czuję teraz (bo ten film tak oddziałuje) i jestem przekonany, że to jednak współczesne kino opowiadające o klasycznej walce dobra ze złem, a scena finałowa to utwierdzające w tym przeświadczeniu genialne wizualnie i metaforycznie ukazanie właśnie tego odwiecznego pojedynku.

P.S. Wyborne dziecięce aktorstwo i pytanie jak na takich aktorskich niedorostków wpływa udział w tak ryjącym beret projekcie? To myślę dobre pytanie.

niedziela, 25 września 2022

Clutch - Sunrise on Slaughter Beach (2022)

 


Zadaje pytanie, dlaczego potencjalnie najlepszy od prawie dekady album Clutch jest tym od chyba zarania ich najkrótszym? Mam z tym do k**** nędzy naprawdę problem i nie jest to sytuacja akurat jednostkowa, ograniczona do przypadku Sunrise on Slaughter Beach, że z jakichś niezrozumiałych powodów na krążku absolutnie wspaniałym brakuje jedno/dwu utworowego domknięcia i zamiast dzieła totalnego, dostaję właściwie poczucie zawodu, kiedy jestem przecież tak cholernie wniebowzięty. Paradoks, pierd***** paradoks i zaiste niewybaczalny żart z fana. Bowiem ja najszczerzej jak jestem w stanie twierdzę, że te dziewięć numerów posiada zarówno wszystko co najlepsze w bezpretensjonalnym rockowym stylu Amerykanów, jak i część z nowych kawałków otwiera drzwi na świeże rozwiązania, które na powrót pozwalają mi wierzyć, że przed Clutch jeszcze wszystko, a nie za nimi już to co najlepsze, a przed nimi już tylko kompulsywne odgrzewania starego kotleta. Tym bardziej, że w kontekście poprzednika Sunrise on Slaughter Beach, to zaledwie odrobinę więcej niż jego połowa czasowa. 57-minutowy, momentami już męczący Book of Bad Decisions i 34-minutowy bohater tej dalekiej od wyłącznie merytoryki refleksji. No o co chodzi? Czy chodzi właśnie o fakt, iż wtedy przesadzili, a teraz w reakcji świadomie pozostawili niedosyt? Coś musi w tym być z takiego myślenia, a ja przypominam, że jestem przez to na nich wkur****, bo nie trzeba było radykalnie, a wystarczyło racjonalnie. Wówczas bezdyskusyjnie uznałbym Sunrise on Slaughter Beach za płytę równą Blast Tyrant (2004) w znaczeniu wagi dla historii Clutch - taka w niej intrygująca siła i kapitalny groove. Kopie i buja, wyciska poty i uspokaja - brzmi potężnie, jest krzepka, ale i ma w sobie lekkość, tudzież charyzmę i transowość. Bo te przynajmniej bardziej rozpasane kompozycje w sensie budowy, to hard rockowe, czy może psychodeliczne stoner rockowe bluesy z progresywnym zacięciem. Z fantastyczną przestrzenią dzieloną pomiędzy instrumentalne wariacje, a bezpośrednie popisy wokalnej retoryki. Mimo pretensji nie dałem chyba najmniejszych powodów do przekonania że nie jestem oddanym fanem SoSB! Bije brawo i opadają mi ręce - k**** jednocześnie. 

sobota, 24 września 2022

Sharon Van Etten - We've Been Going About This All Wrong (2022)

 


To będzie refleksja (przynajmniej w pierwotnym założeniu miała być) o krążku i hmmm... krążku refleksyjnym, bo ta artystka, to swoim wielbicielom kojarzy się jako tak samo autorka muzyki jak i zaangażowana artystka-myślicielka, która poprzez dźwięki i teksty próbuje tłumaczyć, bądź po prostu opisywać otaczającą nas rzeczywistość. To co nas jako jednostki i społeczeństwa martwi i boli, ale także to co można nazwać po prostu słabo świadomie ostatnio kontrolowanymi współczesnymi procesami. Stąd autorski pop Sharon nabiera dodatkowych właściwości jako poważny psychologiczno-socjologiczy monolog, dla którego tłem subtelna, czasem nazbyt podniosła muzyka, jakiej jednak daleko do czegoś niezwykle w kategorii nuta wyjątkowego. Tak, przyznaję że We've Been Going About This All Wrong (jako pierwszy album Sharon jaki poznałem) potrafi dać do myślenia, a bardzo często i rozczulić, lecz jakoś w miarę hipnotyzując nie daje po wybrzmieniu impulsu do kolejnego odtworzenia. Aranżacje są bowiem dość mdłe, a cały wymiar instrumentalny, mimo że stworzony przez mocny trzon ludzki, mnie jakoś tak nudzi i usypia.  tu rzecz jasna kompozycje bardziej ekscytujące, ale mógłbym je wyliczyć na przysłowiowych palcach jednej ręki i jako single sobie odtwarzać. Przebrnięcie jakoby za jednym razem i jeszcze powtórnie przez We've Been Going About This All Wrong jest dla mnie wyczynem wielkim, a poświęcenie nie przynosi wystarczającej satysfakcji. Ale nie można mojej maksymalnie subiektywnej oceny traktować jako miarodajnej obiektywnie, bo ja kompletnie się jeszcze nie znam na takim graniu - tak jakbym od siebie sam wymagał. Stąd ocena jaka wynika z tekstu jest tylko ględzeniem człowieka ciekawego czegoś trochę innego, od tego co na co dzień słucha, a że nie zawsze trafiam celnie i zaspokajam tym samym własne potrzeby (zaś nie potrafię się oprzeć aby każdego odczucia nie archiwizować), więc Wy więksi, mniejsi, albo całkowicie niewrażliwi na estetykę muzyczną Sharon Van Etten siłą rozpędu czytacie te rozważania - bo tak bardzo lubicie ten bezpośredni, nie zawsze poważny i często pisany szykiem przestawnym styl autora. :) Autor zaś wciska Wam przekorne kity lub bezczelnie się z Wami przekomarza najpierw w rece krytykując, by na koniec odwrócić kota ogonem i znów twistem zaskoczyć, bądź tak się waha że fajne, ale nie fajne, bo na stronę fajne to jest argument A i B, a na drugą C i ten C ważniejszy niż dwa pierwsze razem wzięte lub odwrotnie. Tak więc miele sobie pod nosem ozorem i przenoszę tą watę na klawiaturę, a w międzyczasie znaczna części We've Been Going About This All Wrong  jest już za mną. Trochę się w to zasadniczo biadolenie Sharon wkręciłem, ale żebym oprócz względnego szacunku poczuł jakąś ekscytację, to nie bardzo. Dlatego letnie odczucia zapominam i skupiam się na tych wrzących. Wciskam stop i przerzucam na rzecz obecnie dużo silniej mnie frapującą - znaczy świeży album The Black Angels! Naturalnie jak to zazwyczaj mówiąc wiele, nie powiedziałem nic i nawet puenty merytorycznej nie będzie. 

P.S. Hola hola - najpierw przecież muszę wyrzucić z siebie emocje związane z nowym wypiekiem Neila Fallona i spółki. :)

piątek, 23 września 2022

Bloodbath - Survival of the Sickest (2022)

 


To już trzecie wejście Bloodbath z buta, odkąd na pokładzie tej specjalnej retro jednostki zaistniał Nick Holmes. Przyznaję bez postawionej na mojej grdyce stopy ciężko obutej, że od początku to ja nie byłem entuzjastą jego osoby na stanowisku gardłowego, ale z czasem zaakceptowałem i doceniłem wreszcie robotę jego wykonaną na Grand Morbid Funeral, a wraz z premierą The Arrow of Satan Is Drawn, byłem już szczerze przekonany, że wybór okazał się niezgorszy. Lecz wciąż trudno mi było przypuszczać, iż Holmes na tak długo zakotwiczy wśród skandynawskich kompanów, bym mógł postukać w klawiaturę przy okazji trzeciego albumu z jego udziałem. Wróżyłem mu względnie krótki romans, a on zdaje się robić wszystko abym co płytę przyznawał, że wróżeniem to powinni inni się zajmować. W dodatku Survival of the Sickest brzmiąc nieco inaczej niż poprzednik, także potrafi dać okazję na szczere wyrażenie się w  hadbangingu, a same konstrukcje numerów, riffy, solówki i akcenty, kierują moje skojarzenia w stronę "bloodbathowej" dwójki. Oczywiście mowa tutaj o klasycznie szwedzkim obliczu najnowszego "mięcha", zatem szorstkim brzmieniu i potężnych riffach, które rozszarpują ofiarę, miast do niej strzelać mega szybkimi jadowitymi pociskami o charakterze blackmetalowego jazgotu, jak to właśnie na wtrąconej do nawijki powyżej The Arrow of Satan Is Drawn miejsce miało. Z tego punktu widzenia zerkając, mam tak samo powody do zadowolenia, jak też nie odbieram kosmetycznej zmiany stylistycznej jako ściągniętego z serca kamienia, bowiem tak samo rad byłem słuchając krążka sprzed czterech lat, jak i rad jestem gdy obecny w odtwarzaczu się kręci. Najważniejsze że Bloodbath w sumie bez większych wpadek miele tak, że materiał posiada charakter, struktury zaś sens, a całościowy odbiór powoduje ochotę na kolejne puszczenie w ruch tej machiny, gdy już ostatnie dźwięki ucichną. Cała reszta, w tym czas, okoliczności i motywacje nie mają znaczenia, kiedy skutecznie jest mi emanacja retro pasji sprzedawana - a ja nie mam czasu na czepianie, gdy kolejne ciosy na szczękę biorę i chcę ich więcej. Bo to jest właśnie ta sadystyczna przyjemność obcowania z doskonałym skandynawskim death metalem, której przeciętny Nowak czy Kowalski nie jest w stanie zrozumieć -  i poza tym nic im nie mówi nazwisko Greenway. ;)

czwartek, 22 września 2022

Chet Faker - Hotel Surrender (2021)

 


Wybaczcie że trochę pobredzę, uzbrojony w niewiedzę. ;) Chet Faker alias Nick Murphy, prawidłowo Nick Murphy vel Chet Faker - znaczy wokalista i jego alter ego. Błądziłem chwilę, ale szybko zorientowałem się w temacie na tyle by wiedzieć kto jest kto i kto kogo powołał do życia, nie wiedząc jednak dokładnie po co, dlaczego. Uzbrojony w nauszne słuchawki, a w nich Hotel Surrender odkrywam wpierw ostatni jak dotąd studyjny album Cheta Fakera, który zakładam musi być wielkim fanem Cheta Bakera. Nie znam jego debiutu sprzed ośmiu lat, ani nie słuchałem nawet we fragmentach krążków Nicka (Run Fast Sleep Naked i  Music for Silence), ale zaprzysięgam się w imię dobra mojego muzycznego gustu, że sprawdzę jak wyrwę z każdej danej mi jeszcze doby maksa także na dźwiękowe poszukiwania. Może nawet uda się sprawdzić nagrania dokonane pod szyldem Nick Murphy & The Program i wtedy bogatszy chociaż o pełną podstawową wiedzę, będę mógł spojrzeć z takiej odpowiedniej perspektywy na dokonania człowieka dwóch nazwisk. Póki to jednak nie nastąpi, nie zamierzam trzymać gęby na kłódkę i nie podzielić się odczuciami po kontakcie z Hotel Surrender, bo nie oszukując, nie ukrywając jestem pod wrażeniem i poważnie flirtuje teraz z wokalem Nicka/Cheta, a styl gatunkowy jaki kiedyś wcale (dzisiaj wciąż z rzadka), ale spodziewam się coraz częściej (nie zamierzam się krygować) goszczący w mojej domowej przestrzeni odsłuchowej, kręci mnie żywiej z każdym kolejnym dodanym do wieku rokiem. Minimalizm instrumentalny, sporo w nim zarazem elektroniki, ale i brzmień doskonale kojarzonych z klasycznymi dokonaniami gwiazd soulu, w postaci plam żywych instrumentów wplecionych z wyczuciem w bujający kręgosłup rytmiczny. Do tej mikstury na zasadzie urozmaicenia wkręcone jazzujące funky i dla kogoś tak w zerowym stopniu zorientowanego w dokonaniach Nicka/Cheta wystarczająco fajnie, by szczególnie w sytuacji wczesnojesiennego wieczoru dać się porwać odprężającemu charakterowi tej nuty i uspokajającemu brzmieniu głosu wokalisty. Dla mnie na teraz bomba i wiem, mam świadomość że jestem trąba przez to że rzadko wysuwam nosek poza estetyki które mnie ukształtowały.

P.S. A czego się spodziewać na kolejnych etapach rozpoznawania Cheta i Nicka, to aż mnie przyjemny dreszczyk ekscytacji o czym nie omieszkam donosić i o donoszenie dać się prosić. ;)

środa, 21 września 2022

The Afghan Whigs - How Do You Burn? (2022)

 


Przepraszam profilaktycznie co niektórych, od powstania wielbicieli Amerykanów, bo uważam iż The Aghan Whigs czynią ostatnio wprost rzecz niezwykłą, bowiem nie są tylko jak wino, że im starsi tym lepsi - oni w moim (fana tylko i wyłącznie współczesnego okresu w ich twórczości) są obecnie (znaczy na trzech ostatnich krążkach) bez przesady i bez porównania lepsi niż byli kiedykolwiek. To przykład całkowicie z drugiego bieguna biorąc pod uwagę pierwszy z brzegu, lecz nie pierwszy lepszy casus Pearl Jamu. Vedder i spółka to niewytłumaczalne negatywne zjawisko, że z grupy wybitnej można przedzierzgnąć się w grupę ogólnie nudnie poprawną, bodaj nawet ekstremalnie żadną, która przy obecnej formie kompozytorskiej nigdy nie zdobyłaby statusu jaki debiutanckie materiały na wieczność jej zapewniły. Natomiast formacja Grega Dulli'ego dzisiaj, to elita elity i band który śmiało gatunkowo stawiam pomiędzy Queens of a Stone Age, a Arctic Monkeys, czyli między gigantami weteranami, a gigantami młodszego znacznie pokolenia. Gigantami którzy nagrywają wciąż doskonałe, choć nieco inne materiały, a gigantami jacy komponują wręcz coraz lepsze materiały i to dojrzewając z każdą nową płytą na nowo. Prawda że zacne towarzystwo i wybitny komplement? How Do You Burn? jawi się jako trzecia odsłona nowej wielkości The Afghan Whigs, jako album aranżacyjnie perfekcyjny, który w słuchaczu rośnie i nabiera pełni wielkości z każdym odsłuchem, przy okazji potwierdzając iż przeszłość niekoniecznie musi śmierdzieć naftaliną. Nie idzie ekipa Dulli'ego za jakimkolwiek stadem i we własnym bardzo markowym stylistycznym wcieleniu łączy cudnie wrośnięte w naturę stare patenty z wciąż otwartymi na rozwój i wrażliwymi na jakość muzycznymi umysłami, dając fanom nutę będącą tak samo znaną, bezpieczną przystanią, jak absolutnie nie oferując li tylko przemielonych oczywistości. Ponadto aż iskrzy w niej od wciąż młodzieńczej pasji, a ja korzystając z tego dobra zahipnotyzowany, mam ochotę stawiać ekipie z Cincinnati kolejne pomniki w osobistej alei zasłużonych dla rocka. Z zespołu dla mnie w latach dziewięćdziesiątych mało interesującego, stali się w krótkim czasie faworytem na których nagrania czekam z ogromnym podnieceniem i potrafię się w dźwiękach jakie mi proponują zatopić aż do zapomnienia. To prawdziwy fenomen na współczesnej scenie, unikalna synteza doświadczenia i żywej ciekawości istotą dźwięku. Pulsująca intensywność punk rockowa miesza się tu z funkowym, bujającym groove’m, bluesowo-soulową ornamentyką i liryzmem oraz epicką mocą progresywnego rocka. Doskonałe frazowanie, porywające melodie, wyśmienite harmonie, kapitalnie współgrające z szorstkim charakterem głębokich wokali. Raz umiejętności kompozytorskie, dwa intuicja, trzy doskonały warsztat i cztery wyobraźnia otwierająca oczy i możliwości. W moich oczach akurat to już symbol ideału i tym samym obiekt gigantycznego uczucia. Jestem zachwycony, pod niebo za każdym razem gdy wciskam start uniesiony!

wtorek, 20 września 2022

Bull / Byk (2019) - Annie Silverstein

 

Niewiele zawodowego aktorstwa, a przynajmniej odczucie takie, że mniej grają a więcej są tu sobą, dlatego wrażenie oglądania czegoś w rodzaju fabularyzowanego reportażu dominuje. Kamera z ręki, blisko ludzi, dokumentująca historię o ludziach z krwi i kości. Amerykańska prowincja, hollywoodzkiego przepychu zatem tutaj nie uświadczymy, a w jego miejsce surowa egzystencja z socjalnym zapleczem, na granicy lub poza prawem, blisko ale jednak na tyle daleko od kompletnej patologii, że pomimo to człowiek jest w stanie te postaci tolerować, a nawet obdarzyć sympatią. Trudne ich życie, więc i dorastanie w takiej rzeczywistości szybsze, a zamiast dzieciństwa walka o przetrwanie i mocno szemrane towarzystwo zdemoralizowanych gówniarzy. Można się łatwo stoczyć, ulegając grupowemu wpływowi, jednak los chciał by nauka przyszła też z innego kierunku i panienka zagrożona degeneracją dostaje szkołę życia praktyczną od człowieka ze środowiska, lecz doświadczonego nie wyłącznie ciężką egzystencją, ale też bogatego moralną dojrzałością. Film taki poniekąd pół amatorski, jednak prawdy w nim do bólu autentyczne i wartości promowane uniwersalne. To też pouczająca i bez zbędnego koloryzowania projekcja, bez żadnych szans na większą popularność. Pewnie zasłużenie, bowiem to tylko relacja, pozbawiona dramaturgii, a tym samym silnych emocji.

poniedziałek, 19 września 2022

Jockey / Dżokej (2021) - Clint Bentley

 

Operator na piątkę, tak patrząc na perspektywę spojrzenia kamery, przygotowanych ujęć względem wyeksponowania roli światła, poezji ruchu i uchwycenia ludzkich twarzy. To wszystko tworzy absolutnie hipnotyzujący klimat, w dodatku aktorstwo (tak zawodowe jaki i naturszczykowe) majstersztyk, a od lat znany szczególnie z ról drugoplanowych Clifton Collins Jr., w tym przypadku biorąc na siebie odpowiedzialność głównej kreacji, wchodzi na poziom wręcz genialny, porównywalny z takimi aktorskimi osiągnięciami surowego amerykańskiego kina jakie udziałem np. Matthew McConaughe w Witaj w Klubie czy  Mickey'a Rourke w Zapaśniku. To dwa przykłady ale reprezentujące szeroki charakter gry, jaki właśnie w Dżokeju występuje i w którym Collins Jr. zdobywa moje ogromne uznanie, ukoronowując udziałem w kinie kameralnym, swoje dotychczasowe osiągnięcia. Przygnębiające to natomiast doświadczenie w sensie treści, nostalgiczno-depresyjnego sposobu jej opowiadania. Historii z rodzaju "było minęło", "kiedyś to bylem podziwiany, a teraz to już trzeba się pakować na tamten świat". Czas w miejscu nie stoi, wszystko przemija i trzeba się zgodzić, a najlepiej zaprzyjaźnić z tym faktem. Znaleźć sobie może inne, bardziej odpowiednie dla wieku i fizycznej sprawności miejsce. Dać się innymi słowy w miarę dla siebie bezboleśnie "zezłomować", bowiem walka z nieodwracalnym jest kompletnie pozbawiona sensu. 

P.S. Na marginesie dodam, że takie filmy to jest też kategoria "mam farta, zauważą mnie, będą Oscary", nie zauważą też fajnie, bo raczej nikt nie powie że była lipa i jako niskobudżetowy ambitny projekt zapadnie w pamięć pasjonatów mniej mainstreamowego kina - ale niestety kasy z tego nie przytulę. Może więc warto nie przegapić, by ewentualnie móc powiedzieć że się zauważyło nim wszyscy w stadzie na jego punkcie oszaleli. Może tym razem to mało jeszcze prawdopodobne, lecz o nazwisku debiutującego Clinta Bentley trzeba pamiętać. To chyba ktoś kto zostanie w branży KIMŚ.

niedziela, 18 września 2022

Good Joe Bell (2020) - Reinaldo Marcus Green

 


Oto takie bez ryczących wydechów podręcznikowe kino drogi. Nie jakiś klasyczny rozrywkowy badziew dla pokolenia chłonącego z ekscytacją Mistrza kierownicy (który) ucieka, ani też równie legendarnego Konwoju, z popisowymi motoryzacyjnymi akcjami, tylko współcześnie obliczone na wywołanie „wzruszu”, tak poprawne politycznie i tak rzemieślniczo szablonowe opowiadanie o życiowych oczywistościach, że aż mnie to bolało. Straszliwy schemat myślowy, potworne stereotypów nagromadzenie i łopatologiczne ich wciskanie. Łzawe, płaczliwe, męczące - zamiast skutecznie do zmiany przekonań idących pod rękę troglodytów i katolickie konserwy inspirować, ono tylko skutecznie usypia. I chciałbym sobie teraz życzyć, by zamiast zabiegania o litość dla bohaterów, pokazywał to co sami chcieli zapewne w rzeczywistości udowodnić. Bowiem zakładam i myślę że się nie mylę, iż chodziło o zamanifestowanie siły charakteru i woli, a w tej filmowej formalnej opcji wyszło dla nich samych krzywdząco. A może problem tkwi tylko we mnie, że to nie ten poziom wrażliwości i (w tym miejscu następuje przełom w tekście) oceniłem zbyt wcześnie i pochopnie dając się zwieść scenariuszowej koncepcji, która przyznaje że w 38 minucie seansu wywraca moje odczucia radykalnie. Przyznaje że zostałem zaskoczony, przede wszystkim jednak zawstydzony, bo tragiczny finał tej historii i finał wielu podobnych w rzeczywistości jest ważniejszy niż moje pretensje do faktu, że mówiąc o osobach wrażliwych w konfrontacji z ich prześladowcami, trzeba odwoływać się nie tylko do fundamentalnej empatii i elementarnego poczucia przyzwoitości, ale też uwrażliwiać ciepłem, dobrocią, obrazami które te cechy bez pretensji eksponują - dokonywać tego też na co dzień, tak wprost, będąc sobą. A mnie jest teraz głupio, bardzo głupio. Bo nie zdałem egzaminu, ale się poprawiłem i zreflektowałem, iż należy być przede wszystkim człowiekiem.

P.S. W celu wyjaśnienia i zrozumienia, uwaga coś w rodzaju fabuły streszczenia i UWAGA czytać po filmu obejrzeniu. Oparta na faktach historia ojca z robotniczego miasteczka, który wyrusza w samotny spacer przez kraj w ramach protestu przeciwko znęcaniu się w szkole nad jego homoseksualnym synem, który gnębiony targnął się na własne życie i finalnie nie była to jedyna ofiara tych przygnębiających wydarzeń.

sobota, 17 września 2022

Montana Story (2021) - Scott McGehee, David Siegel

 

Nostalgiczny dramat o powrocie w rodzinne bardzo prowincjonalne strony, bo coś ważnego się wydarzyło - to kategoria wielokrotnie w kinie wykorzystywana i jeśli widz lubi kameralne obyczajowe bądź właśnie terapeutycznie oddziaływujące historie i w dodatku jest wrażliwy na urok wiejskich lokacji, to może być ukontentowany po zakończeniu seansu Montana Story. Bo czegoś więcej ponadto nie uświadczyłem, bowiem to tylko ładne obrazy i prosta fabuła, bez oczywiście fajerwerków gatunkowych i warsztatowych, z aktorstwem niewysilonym, ale też bez większej ikry, więc zwyczajnie letnim - gdyby nie Haley Lu Richardson, ona to akurat petarda. Dla jednych film nuda, bo zewnętrznie bardzo minimalistycznie, dla innych w nim pewnie cała paleta głębokich emocji, bo pomiędzy postaciami w ich wzajemnych relacjach pod skutą lodem powierzchnią, bucha prawdziwy ogień. Atut wspomnianych surowych pejzaży i takiego cierpkiego autentyzmu, czyni „opowieść z Montany” prawdziwą, a rezygnacja z prostych tłumaczeń zawiłości przeszłości przy pomocy retrospekcji i pozostawienie rodzinnych tajemnic w obszarze domysłów i niespiesznie dozowanych wyjaśnień, tylko ten trudny proces zabliźniania ran uwiarygadnia. Traumy wypełzają na powierzchnię i domagają się przepracowania, co poniekąd pośrednio się udaje. Taka to psychologiczna wiwisekcja - na koniec łzawa terapia.

piątek, 16 września 2022

Don't Make Me Go / Nie opuszczaj mnie (2022) - Hannah Marks

 

Do obowiązkowego obejrzenia, bez poczucia straty dwóch godzin. Kino zaskakująco poważnie dramatyczne, lecz też takie któremu jednak bliżej do niedzielnego kina familijnego. Samotnie wychowujący nastoletnią córkę ojciec i nagła druzgocąca diagnoza, zmieniająca niemal zupełnie perspektywę spojrzenia na przyszłość. Typowe codzienne problemy w relacji z dorastającym dzieckiem i co się okazuje (eureka) przez pryzmat śmiertelnej choroby mało istotne spięcia o drobiazgi. Ukrywanie dramatycznej prawdy i podróż przez Stany jako okazja do pogłębienia relacji i przygotowania na zbliżającą się tragedię. Jednak mimo że w tle historii choroba stanowi głównego rozgrywającego, to w centrum uwagi nie stawia ojca, a córkę i jej zmagania z dojrzewaniem. Stąd ta opowieść ma więcej w sobie z lajtowego kina dla nastolatków i (dla zbudowania balladowej atmosfery) tworzącego jego fundament gatunkowy kina drogi, niż z nadętego kina psychologicznego. Warsztatowo trzyma równy poziom, choć mieszając z lekka stylistyki, absolutnie nie wychodzi poza schematyczne myślenie o gatunku. Im dalej tym lepiej, im więcej, tym bardziej - kilka bardzo mocnych emocjonalnych scen tąpnięć, przy okazji szansa dla widza skłonnego do kontemplacji na otwarcie pewnie już otwartych oczu, by spróbować przepracować być może własną, nie byłbym zaskoczony skomplikowaną przeszłość. Posiada też Don't Make Me Go w sobie atut fundamentalny - zjednujący sympatię urok i subtelnie chwyta się bardzo wartościowej i pouczającej koncepcji. Łapie za serducho i nie czyni tego korzystając z banalnych sposobów na uzyskanie efektu wzruszenia. Wyszukanych metod też nie poszukuje, bowiem wzrusza po prostu, bo jest prawdziwy. Pozwala nie tylko na refleksję, ale też chwile dobrej rozrywkowej zabawy. Więc ok, chociaż trudno by określić go jako feel good movie, mimo iż tym samym trudno nie mieć przez większość czasu takiego wrażenia, bo jednak ten finał, ale też ta puenta. No sam nie wiem, albo wiem jedno, że to piękne tak po prostu piękne było.

P.S. Miałem skojarzenia ze Spadkobiercami Alexandra Payne'a, lecz bez względu na swoją wartość, to jednak na pewno o poziom ambicji niżej.

czwartek, 15 września 2022

Hustle / Rzut życia (2022) - Jeremiah Zagar

 

Boban Marjanovic (dla niewtajemniczonych, dryblas z najlepszej koszykarskiej ligi Świata) w scenie otwierającej, ale na ekranie przemykają też większe gwiazdy NBA - te współczesne i te z przeszłości, a ich galeria do sprawdzenia w czymś w rodzaju „tribiutu” na finał, przed napisami końcowymi. Ale nie o tym, nie o tym chciałem na początek. ;) Donoszę na wstępie, iż Adam Sandler notuje potężny wzrost mojego nim zainteresowania po doskonałym występie w świetnym Uncut Gems. Nie wątpię że bez tego wyczynu tak ochoczo nie podszedłbym do Hustle, bez względu na koszykarską tematykę. Obsada aktorska zacna, także z totalnym debiutantem, zawodowym koszykarzem hiszpańskim Juancho Hernangómezem, który daje radę, a obok wyniesionego ostatnio przez krytykę pod niebiosa Sandlera, przez chwilę na ekranie prawdziwy weteran Robert DuVall i już w większej roli, w pełni zasłużenie doceniany Ben Foster. Hustle to sportowy dramat obyczajowy o kulisach basketowego marketingu i koszykarskiej kariery. Historia jak donoszą autentyczna - historia zmęczonego skauta, który w końcu dostaje wymarzoną trenerską szansę. Dostaje posadę asystenta głównego trenera i szybko zostaje mu uśmiech satysfakcji zgaszony, gdy przez niekorzystne okoliczności zanim jeszcze zacznie, jest jej pozbawiony. Wyszukuje w międzyczasie nieprzeciętny talent, ale wszystko idzie jak po grudzie - bije więc nasz bohater (kibicujemy człowiekowi, bo on taki nasz niedoskonały) głową w ścianę i (o jakie zaskoczenie, happy end mamy) uporem ją roztrzaskuje. Banał, schemat itd., lecz całkiem nieźle się ogląda, a momentami wręcz można zostać mocniej wkręconym, bo jest to ciekawie sfilmowane. Dynamicznie i widowiskowo, zresztą niekoniecznie nieautentycznie, mimo że trick goni trick w scenach gry - z wyeksponowaniem równolegle psychologicznych koszykarskich niuansików. Dla fanów basketu na najwyższym poziomie to z pewnością wartość dodana. Niemniej jednak sporo tu oczywistości i typowo hollywoodzkiej sztucznej manipulacji emocjami. Gdyby jednak nie miał choć w momentach jakiegoś czaru i prócz totalnej kalki nie proponował też czegoś choć minimalnie angażującego uwagę, to bym napisał żeby unikać. A nie napisze, bo nie wątpię że znajdzie swoich sympatyków. Ponadto ten przez wiele lat wyłącznie pajacowaty Sandler jest znowu w dramatycznej pozie świetny.

środa, 14 września 2022

Father Stu / Ojciec Stu (2022) - Rosalind Ross

 

Albo się to ma, albo nie ma - albo się potrafi od razu, albo trzeba się tego nauczyć. Wtedy należy się uzbroić w cierpliwość, poduczyć, stawiając na pokorę. Debiutantka Rosalind Ross stara się jak potrafi by z autentycznej jak podkreśla na początku historii, która zasadniczo pod względem zaskakujących losów bohatera jest samograjem, wykrzesać coś więcej niż tylko potencjał na szkolne hollywoodzkie kino, które na stówę się finansowo zwróci, a może nawet przyniesie zyski, ale też na stówę nie zrobi większego wrażenia na bardziej ambitnym widzu, nie mówiąc o profesjonalnej krytyce, która przyznaje te wszystkie ważne nagrody, a na pewno ma na rozchodzące się w branży echo decydujące oddziaływanie. Rosalind Ross zdaje się iż na starcie kariery ustawiła swój profil gdzieś pomiędzy. Można powiedzieć, że za sprawą debiutanckiej wzruszającej biograficznej produkcji właśnie w pół drogi między lekką obyczajówką z równoważącym poważną puentę i upuszczającym ciśnienia komediowym zacięciem. Innymi słowy humorystycznym jej rozpoczęciem, zmieniającym proporcje na wzniosły ale nadal rozrywkowy moralitet po kulminacyjnym wydarzeniu, a ambitnym spojrzeniem na sposób filmowania, do jakiego operator używa takich środków, jakie często zapewniają właśnie uznanie co wrażliwszego na wizualne eksperymenty widza. Wyszło jednak dość średnio, bo ani jedno ani drugie w takim wydaniu nie zapewniło oczekiwanej po zaznajomieniu się z fabułą dramaturgii podczas oglądania, nie wciągając tak by o (he he) Bożym Świecie wokoło zapomnieć. Ponadto znane aktorskie twarze a szczególnie Mark Wahlberg dwoi się i troi ale miast oddawać autentycznie charakter postaci przez szołmeńska jej specyfikę nieco ją przerysowuje. Natomiast obok niego w roli drugoplanowej Mel Gibson udowadnia jedno! Udowadnia że jak już się do aktora przyklei etykietka, to strasznie trudno jest usuwalna, tym bardziej gdy grymasy i wszystkie ogólnie detale powiązane ze sposobem gry wchodzą w krew i chyba nie bardzo ma się pomysł aby się ich pozbyć, kiedy niestety mistrzowi ceremonii w osobie reżysera brak odwagi by znanemu nazwisku je wytykać. Chce przez to powiedzieć, że Gibson poważny i tylko dramatyczny, to Gibson chyba nie na miejscu, nawet jeśli wiek jego bardziej predestynuje do roli dziadka, tudzież przez wzgląd na wygląd wprawionego w bojach gangsterskiego zakapiora, niż dotkniętego bolesną stratą, zmęczonego trudnym alkoholowym życiem i dominującym charakterem, ojca starającego się znaleźć bardziej prostą drogę. Sednem i motorem napędowym fabuły rola doświadczenia granicznego, metafizycznej niemal przemiany, której źródło w działaniu siły wyższej lub wewnętrznego psychologicznego procesu, prowadzącego przede wszystkim jednak do pogodzenia się z przeszłością, z życiem i z sobą. Niełatwe, bo mega traumatyczne, które realną postać Stuarta Longa powiodło zaskakującymi losu zakrętami. Mimo uwag warsztatowych (jakbym miał na to papiery by oceniać) i własnych oczekiwań nader wysokich, uważam że wyszło Pani reżyser finalnie nieźle, a historia jaką obrobiła fabularnie nie jest tylko próbą wprost wpływania na najbardziej podstawowe emocje (wyciskając z czasem niejedną łezkę), ale też czymś życiowo pouczającym. Stąd polecam na przykład jako uwrażliwiający seans popołudniowy.

P.S. Co jednak najbardziej mnie zaskoczyło, to fakt że oglądając właściwie film o "po całości, szerokim itp." nawróceniu, nie stawałem wobec górnolotnej banalności zamieszczonych w nim tez okoniem i spokojnie z wyrozumiałością je akceptowałem, mimo że w niewielkim, a nawet chyba prawie żadnym stopniu nie przewartościowały moich dotychczasowych poglądów. Zatem wniosek jaki? Być może jestem już solidnie zaimpregnowany na tego rodzaju argumenty o konotacjach religijnych, bądź we wnętrzu Mariusza agnostyka, jest więcej z człowieka (ha ha) religijnego niż przypuszczałem. Trzecie (głaskające moje ego) wyjaśnienie wydaje się jednak najbardziej trafione. Mianowicie, albo ktoś jest w porządku i ten wewnętrzny kompas podpowiada mu szlachetne postawy, albo nawet jak będzie bardziej wierzący od najbardziej oddanych uczniów Jezusa, lecz brak mu intuicji skupionej na właściwe etycznie wybory, to nie będzie w porządku. Tak po prostu.

wtorek, 13 września 2022

Mastodon - Remission (2002)

 


Zerkam na okładkę Remission, zagłębiam się w zawartość debiutu Mastodon i sam jestem zaskoczony, że grupa muzyków która była odpowiedzialna za jego powstanie, to ta sama która ubiegłoroczny progresywny majstersztyk nagrała, przechodząc tak daleką ewolucyjną przemianę. Sam pierwszy w ich dyskografii pełny long zachowuje jednak nie tylko walor czegoś już wówczas na scenie świeżego, ale ponad wszelką wątpliwość daje poczucia obcowania z grupą której kariera musi kiedyś w przyszłości eksplodować, choć oczywiście trudno wróżyć w jakim dokładnie kierunku i zakresie. Tak, łatwo być prorokiem z perspektywy szczegółowej znajomości historii Mastodon i dzisiaj twierdzić to co powyżej, a po prawdzie to z Remission nie mieć tak od startu po drodze, co jeszcze, nie zacząć przygody z Mastodon od niej, a od Lewiatana, który znacznie więcej szumu wokół siebie narobił. Przepraszam więc za "mundrowanie" i pozowanie na takiego skauta muzycznego, którego intuicja pozwalała mu już na pierwszych nagraniach na Mastodonie się poznać. Na usprawiedliwienie mam jednako, że rzesza bardziej osłuchanych i obdarzonych większym potencjałem intuicyjnym dziennikarzy muzycznych na nich wtedy jeszcze się nie poznała, o czym świadczy szybki research przeprowadzony na podstawie archiwalnych recenzji z których najczęściej przebija wniosek, że ten tajemniczy Mastodon to sztuka wymagająca i nie tylko potencjału intelektualnego (pałker!), ale i tak samo determinacji by przez Remission przebrnąć, jak i odporności aby jego oddziaływanie na dłużej nie skrzywdziło. Gdyż muzyka to zarazem (że się podeprę cytatami) "trudna do zakwalifikowania", "czasem szyją na gitarach jak opętani, to znów zadawalają się z rzadka sadzanymi akordami, które ciągną za sobą przybrudzony płaszcz nieprzyzwoicie ciężkiego brzmienia" - prawda że tak kapitalny obrazowo opis, aż szkoda było nie przytoczyć? Mastodon na Remission ustawicznie balansuje skrajnościami, ale nie uświadczymy tu jeszcze tak częstych jak później akustycznych akcji, czy bardziej tradycyjnie progresywnych rozmarzonych fragmentów, a tym bardziej przebojów. To raczej głównie żonglowanie raz eksplodującymi, innym razem jakby na slow motion odbezpieczonymi granatami hukowymi, bez żadnych granic, tym bardziej subtelności. Posiłkowanie się niemal wyłącznie (są melodie, jakieś są) surowym charakterem dzikiego metalu, który jest bardzo trudny do zaszufladkowania. Bo czy to hardcore, czy noise? Może sludge? Psychodelia? Na pewno ekstrema, także za sprawą wokali rozsadzająca membrany i robiąca słuchaczowi niemałe kuku. Stąd być może pomimo dwóch dekad mniej lub bardziej intensywnych prób, ja do Remission tak od deski do deski nie potrafię się przekonać.

poniedziałek, 12 września 2022

Ozzy Osbourne - Patient Number 9 (2022)

 


Żeby było jasne, w żadnym razie, nigdy nie odważę się posyłać Ozzy'ego nawet do artystycznego grobu, bowiem gdy to nastąpi tak ostatecznie ostatecznie, wówczas dopiero skończy się epoka (nawiązując do banału żegnającego monarchinię Imperium Brytyjskiego). Lecz z drugiej strony, patrząc pro ekologicznie wszystkie biedne, bo zagrożone maniakalną osobowością Księcia Ciemności nietoperze tego świata odetchną z ulgą. Poważnie jednak, mimo że sam bohater tejże refleksji słynie z doskonałego poczucia humoru i do siebie gigantycznego dystansu, czas naprawdę poważnie skupić się na własnym zdrowiu, bowiem obecna forma fizyczna Ozza zwyczajnie słaba. Ja nie wiem czy sam legendarny wokalista pragnął zamknąć ten długowieczny (trochę krótszy od panowania Elżebiety II) muzyczny rozdział krążkiem na którym spotka się z przyjaciółmi z branży i wspólnie odda hołd tak hard rockowej muzie, jak i sobie samemu, rzeźbiąc w pośpiechu kolejny pomnik, czy może to siła perswazji małżonki i jej menedżerski zmysł spijania śmietanki ile tylko się da jak długo można - inaczej zamieniania każdej artystycznej koncepcji męża w bardzo dochodowy biznes? Może pół na pół, a może 90 do 10 na stronę inicjatywy Sharon - zaskoczę sam siebie pisząc że nie ważne! Ważne jest że w projekt pożegnalnego albumu zaangażowała kapitalnych gitarzystów, a Patient Number 9 mimo iż kompletnie niczym nie zaskakuje (bo niby dlaczego miałby), to brzmi jak milion dolarów. Wpada z miejsca w ucho, osadza się we łbie i błyskawicznie staje się moim przyjacielem, póki pewnie też prawie tak szybko i naturalnie, jak na zbiór po prostu profesjonalnie obrobionych PIOSENEK, się nie znudzi. Powracać do niego bezwzględnie mam zamiar, nawet gdy wróżony scenariusz się spełni, bo nic w nim mnie nie drażni, a głos przecież zmęczonego życiem i dolegliwościami chorobowymi Ozza, ma w sobie pasję i siłę co najmniej z okresu przełomu milenijnego. Nie chcę przyjmować do wiadomości że to tylko zasługa współczesnych możliwości studyjnych i pozostanę głuchym na wszelkie tego rodzaju insynuacje, po to by magię zaklętą w "ostatni" album Księcia pielęgnować, bo to też zbiór kompozycji tak pięknie łączących klasykę jego dyskografii z płytami których legenda mniej bujna. Poza tym nikt mi nie zabroni oszukiwać się (patrz duża część zdań), tym bardziej z szacunku dla kogoś takiego jak OZZY OSBOURNE! 

P.S. Przepraszam Cię Ozzy, że naprawdę to myślę, iż poszczególne kawałki są bardzo dobre, ale też poszczególne piosenki są żadne, a całości na tyle niezła, że trzy razy z poczucia ciekawości odsłuchałem ją sumiennie od początku do końca. Tym razem z SZACUNKU bez grama ironii!

niedziela, 11 września 2022

Soulfly - Prophecy (2004)

 


Wielkie S jak sentyment, między innymi przy Prophecy Soulfly stawiam. Przy krążku który jako pierwszy po rejteradzie Maxa z Sepultury przykuł moja uwagę i zdobył sympatię, nie tylko dlatego że zawierał wreszcie nieco odważniejszą porcję quasi thrashu, bądź bardziej intrygującego hard core'a w stylistyce najczęściej samą siebie ośmieszającej. Dzisiaj potrafię w zdecydowanie bardziej zdystansowany sposób spojrzeć na pojawienie się nu metalu, jego dojrzewanie (kilka przypadków pośród których Deftones wytrzymał próbę czasu) i tak szybki wzrost popularności jak zjadanie własnego ogona oraz ostateczne pierdolniecie o glebę. Pomimo wciąż krytycznej opinii, dostrzegam jednak jakieś plusy pośród przeważających minusów i nawet fajnie wspominam jeszcze wówczas skaczącego z jaskrawym bodajże plecaczkiem Marca Rizzo, podczas tej Metalmani na której Soufly w Polsce właśnie Prophecy promowało. Mimo dość chłodnego przyjęcia i brzmienia które pozostawiało sporo do życzenia był to dobry gig, bowiem zapisał mi się w pamięci w kontekście nazwy Soulfy, jako doświadczenie graniczne - akurat w pozytywnym tego określenia znaczeniu. Łypie na Prophecy starszy z braci Cavalera wciąż z pasją nastolatka na nowe trendy, ale też wydaje się iż czuje że we krwi jego nadal płynie thrashowa surówka i dzięki temu charakterystyczna trybalna rytmika, wspomagana szołmeńskimi efektami, nie wychodzi przed szereg. A że kompozytor z Maxa przedni, to te dwa światy nie tworzą dwóch odrębnych uniwersów, a płynnie się przenikają, tym samym album jest spójny i aranżacyjnie błyskotliwy. Pomysłów nie brakuje, sposobów na ich wykorzystanie w kompozycjach też sporo i tak jak donoszę, tworzą razem zwartą formę, można by powiedzieć wtedy nowego muzycznego podgatunku. Czy bardziej motorycznie, a wręcz z punkowym zadziorem (Living Sacrifice, Execution Style, Defeat U, Born Again Anarchist), czy z bujającym groove'm, wespół z kombinacjami wykorzystującymi instrumentarium i motywy plemienne, jak i wprost mega odważnie, bo czując doskonale vibe reggae i gitarowego flamenco (Mars, I Believe, Porrada), za każdym razem kapitalnie. Kiedy teraz słucham tych kawałków, mam wrażenie że one dopiero pod wpływem minionego czasu błyszczą ówczesnym geniuszem Maxa najmocniej. W sytuacji gdy wobec Prophecy nie mam oczekiwań, a i z estetyką, a dokładnie kręgosłupa Soulfly się przez lata dość mocno zrosłem i potrafię z emocjami nostalgicznymi, ale i zdrowym dystansem, dojrzałością spojrzeć na ten album - bez gatunkowych konotacji. Bowiem Przepowiednia to kawał świetnej nuty, bez względu właśnie na stylistyczne ramy.

P.S. Cover Helmet też bardzo bardzo. :)

sobota, 10 września 2022

L'amant double / Podwójny kochanek (2017) - François Ozon

 

Ozon do złudzenia jak Almodóvar. Forma wraz ze scenografią, postacie z treścią - tak to widzę, podobnie odczuwam. Gdyby nie język i wiedza o twórcach mógłbym ulec temu złudzeniu, tak jest ono dojmująco skuteczne. Jest tu też tajemnica, w podobny sposób widzowi serwowana i ten wysoce artystyczny, intelektualnie ambitny sznyt, a brak jedynie chyba tendencji do korzystania z odniesień do estetyki telenowel południowoamerykańskich. :) Przez ten fakt być może poszukuje kolejnych zastępczych odniesień i być może na siłę szukam tu charakteru kina Polańskiego. Nieco może naciągana, lecz z całą pewnością intrygująca to filmowa psychologiczna analiza. Odważnie o kobiecej naturze, pożądaniu i namiętnościach, którymi rządzą skrajności i zupełnie irracjonalny oraz zarazem niebezpieczny pociąg do ryzyka. Szczególnie gdy granica pomiędzy ekstrawagancją, a obłędem jest tak płynna że naturalnie niedostrzegalna.

P.S. Mimo powyżej wymienionych zalet równie zasadnie mógłbym napisać, że przestylizowane, przerysowane, przeintelektualizowane, a nawet kiczowate nawiązywanie do wielkich twórców dużego ekranu. Prócz Almodóvar i Polańskiego, do Aronofsky'ego, Cronenberga, a nawet najgłębiej poszukując i wycinając odważne sceny erotyczne, do najbardziej pokręconych prób Hitchcocka. 

piątek, 9 września 2022

Thoughtcrimes - Altered Pasts (2022)

 

Greg Puciato ma swoją otwartą na mnóstwo inspiracji solową karierę, udziela się też w gwiazdorskich metalowych składach, plus kapitalnie czaruje klimatem w syntezatorowym The Black Queen, natomiast gitarzysta Bill Weinman posiada najbardziej z tych powstałych po zahibernowaniu kariery The Dillinger Escape Plan (wciąż mam wiarę) fascynujący, lecz chyba po debiucie obecnie zawieszony projekt Giraffe Tongue Orchestra, więc jeśli dwa filary mają, nie ma mowy by pozostali muzycy składu Dillingera próżnowali i cieszyli się wiecznie tą kompletną bezczynnością. Debiut TC może być nazywany TDEP 2.0, bo najbliżej mu do nuty tejże, więc przywołany powyżej jeszcze nie z nazwiska Billy Rymer zbytnio się chyba nie wysilił? Ale czy to w estetyce math core’wej poziom olimpijski, to szczerze nie mam w stu procentach pewności. Od strony technicznej rzecz oczywista jest bez zarzutu, ba - nawet wokalnie nieznany mi dotąd człowiek drze pyska i melodyjnie frazuje prawie na poziomie niesamowitego Puciato. Warsztat instrumentalny składu kapitalny i kompozycje które tylko jednak z początku odbierałem jako nie do końca godne spuścizny wielkiego Dillingera, jednak systematyczne i konsekwentne ich przyswajanie, będące owocem magnetycznego przyciągania Altered Pasts, spowodował że te zaledwie 35 minut (idealny czas) wciąż na świeżo mnie intrygowały i absolutnie nie zmęczyły, doprowadzając względnie szybko do silnej więzi i tym samym dużej zrodzonej sympatii. Artystyczne koncepcje Puciato i Weinmana są z pewnością inne i to oprócz kapitalnej wrażliwości muzycznej oraz wyobraźni, to ich niewątpliwy walor. Nie znaczy to jednak że Thoughcrimes idąc udeptaną już ścieżką, nie ma niczego ciekawego do zaproponowania ponad kopiowanie i bardzo ograniczone rozwijanie sprawdzonej formuły. Wściekłe akcje przechodzą tutaj w klimatyczne, lecz nie aż tak bardzo mimo wszystko odjechane syntezatorowe wyciszenia, jak i pozostają od początku do końca najważniejszym składnikiem numerów, czy też dla równowagi całe kompozycje opierają się na czytelnych harmoniach głównie niebanalnej elektroniki i posiadają w sobie bardziej komercyjny walor przywodzący skojarzenie z twórczością Deftones, który jednako ekspozycji w mainstreamowych mediach im nie załatwi. Płyta sprawia wrażenie solidnie przemyślanej i skonstruowanej tak, by nie zamykać sobie obydwu drzwi, ani też nie skupiać zbytnio na jednej ścieżce rozwojowej. Zatem może to być odbierane jako chytra strategia badająca rynek, lub szczera emanacja szerokiego wachlarza zainteresowań muzyków - to się z pewnością w kolejnych latach okaże. Obstawiam (jeśli się mylę), że jest w Altered Pasts to coś - coś co każe mi wierzyć, iż ten start to tylko preludium do czegoś większego. Chociaż może to wrażenie to tylko konsekwencja bardzo silnej wewnętrznej potrzeby posłuchania wreszcie czegoś świeżego w "dillingerowej" estetyce, o której to POTRZEBIE odpoczywając od ekstremalnie połamanej formuły, nie miałem pojęcia.

czwartek, 8 września 2022

Do widzenia, do jutra... (1960) - Janusz Morgenstern

 

Gdańsk wciąż powojenny i pierwsze, często nie pamiętające wprost koszmaru wojny młode pokolenie. Z dzisiejszej perspektywy aktorskie twarze znane z epoki, z nazwiskami które w przyszłości w różnych kontekstach odnajdą się w historii polskiego kina, bądź ogólnie szeroko rozumianej kultury i sztuki. Wymienię przede wszystkim przepiękne, bez względu na czas, z uniwersalną urodą i zmysłowym brzmieniem głosu kobiety i niekoniecznie tak przystojnych jak (ha ha) współcześnie możliwe, ale zdecydowanie bardziej intrygujących swoją chłopięcością mężczyzn. Grają aktorzy, ale gra też Gdańska architektura i gra muzyka legendarnego Krzysztofa Komedy - pięknie jazzujące rytmy. Do widzenia, do jutra… jako debiut reżyserski "Kuby" Morgensterna i poniekąd typowy dla okresu fascynacji kina polskiego nową, na poły zawadiacką, zerkającą nieśmiało w stronę zachodu młodzieżą, jest zarazem obrazem urzekająco roztkliwiającym liryzmem, jaki szczególnie Cybulski chciał na powrót swoim fanom pokazać, jak i naturalnie tak samo naiwnym, a wręcz budzącym dzisiaj uśmiech świadectwem tamtych zupełnie odmiennych od dzisiejszego przebodźcowanych czasów. Cybulski liryczno-sentymentalny, zwierzający się ustawionej na pianinie lalce – „Nie potrzebujesz się wstydzić marzeń, tego, co u ludzi dorosłych wywołuje liryczny uśmiech”, czy Cybulski nadwrażliwy amant, czarujący Teresę Tuszyńską emocjonalnie akcentowanymi słowami: „A co bym zrobił gdybyś zaginęła? A szukałbym ciebie. Zaglądałbym w oczy wszystkim dziewczynom. Jedne miałyby twoje oczy, drugie usta, a trzecie włosy. Jedne byłyby bardzo poważne, inne znów w doskonałym humorze. Inne grałyby w tenisa lub ciągle spieszyły się na kolację, ale żadna nie byłaby tobą. I pomyślałbym, że cię ukradli. I ogłosiłbym we wszystkich gazetach świata, na wszystkich murach i słupach ulicznych, że cię poszukuję. I wyznaczyłbym wielką nagrodę, ale nikt by mi nie uwierzył, bo nikt nigdy zakochanych nie traktuje na serio”. To dialogi, monologi - czyste, literackie, romantyczne, z innego, już kompletnie zapomnianego świata. Zapisane na taśmie filmowej, dzięki czemu każdemu kto będzie wyrażał ciekawość i ochotę na poznanie poprzez ucieczkę w przeszłość wrażliwych ludzi sprzed ponad półwiecza i ich subtelnie kokieteryjnej mentalności, dzisiaj dostępne na wyciagnięcie ręki. Bowiem rozwój techniki odebrał nam niewinność, lecz ofiarował możliwości. :)

środa, 7 września 2022

Jowita (1967) - Janusz Morgenstern

 

W zatopionej w cudnej estetyce polskiej szkoły plakatu filmowego czołówce, naturalnie Dygat autor powieści, Konwicki scenariusza, młodzi niezwykle zdolni i uroczy Barbara Kwiatkowska, Daniel Olbrychski, Kalina Jędrusik, Zbigniew Cybulski oraz oczywiście inni wielcy polscy aktorzy i jako reżyser ikoniczny Janusz Morgenstern - czyli ówczesna i przyszła elita elit w swym fachu. Jowita na podstawie Disneylandu Stanisława Dygata, to piękna kameralna (zgadzam się) opowieść o „ludzkiej naturze, która goni za nieosiągalnym ideałem, przekreślając po drodze wszystko co w życiu zdobyła”. Film zupełnie niehollywoodzki, który osiągnął jednak niezwykłym zbiegiem okoliczności kolosalny sukces za oceanem, będąc wyświetlanym w prestiżowych kinach przy Piątej Alei. Film wówczas nowoczesny, „bazujący na krótkich planach, detalu, zbliżeniach i emocjach, gdzie widoczne są oczy, zmarszczki, najmniejsze grymasy twarzy”. Recenzowanym na łamach opiniotwórczego New York Magazine w samych superlatywach - „pięknym i intrygującym połączeniu realizmu i romantyzmu”. Obrazie który mimo upływu mnóstwa już lat, merytorycznie nic a nic się nie zestarzał, choć obecnie od strony użytej wizualnej prostoty środków i ambitnej artystycznej głębi dostrzegalnej nie oczami tylko sercem, o którym dzisiejsze pokolenie wychowane na skromnych budżetowo, lecz atrakcyjnych plotkarsko burzliwych telewizyjnych intrygach rodzinnych i sąsiedzkich z pewnością w przytłaczającym stopniu się nie pozna, kwitując przy użyciu bogatego słownictwa, być może konkretnie określeniem słabo.

P.S. Takiego klimatu już w kinie w zasadzie w proporcjach jeden do jednego nie uświadczysz - takiej muzyki w tle, takiego spojrzenia przez obiektyw kamery i takiej subtelnej, niemal nieobecnej narracji, bo to co się dzieje na ekranie w gestach, spojrzeniach ale i słowach to najbardziej nieinwazyjna metoda opowiadania obrazem i dźwiękiem. Ponadto kto dziś opowiadając o młodej miłości bohaterów umieściłby ich życie w obskurnej kamienicy z przegniłymi schodami i obdartą stolarką okienną? Trudno przecież w warunkach komfortowych dzielnic, ogrodzonych i monitorowanych czy jeszcze bardziej luksusowych loftów stworzyć klimat pozbawiony zimnego, sterylnego funkcjonowania pośród ludzi. Dlatego ta wiekowa kinematografia posiada duszę, bowiem dawała szansę obcowania z bohaterami nie skupionymi na materialnych atrybutach, a przez to wolnych od pokusy przeliczania wartości relacji na potrzeby o charakterze merkantylnym. Ważne było być a nie mieć, oczekiwać i brać od życia podniety wynikające z emocji duchowych, a nie budujących i podkreślających prestiż. Ja to rozumiem że takie były czasy wciąż jeszcze tak bliskie bezpośrednio powojennym, a i ludzie nie wymagali przez to od życia więcej niż minimum egzystencjalne. Kino czerpało też inspirację z literatury ambitnej i poskramiającej jakikolwiek zapędy widowiskowe, a to z kolei tworzyło przestrzeń do zagospodarowywania jej kameralną błyskotliwością i dramatycznym pulsem wewnętrznym, ponad korzystania ze sztuczek w postaci ekstremalnie zakręconych twistów (ten z Jowity to pikuś :)), czy innych takich fajerwerków zastępczych. Było więc malowniczo i absolutnie nie łopatologicznie. Mimo ogólnie to wszystko i pomimo w szczególe współczesnych tendencji próbujących zjednać widza ilościowego miast jakościowego, film dzisiejszy, ten rzecz jasna akurat film z ambicjami, warsztatowo może wyprzedzać i myślę że czyni to z łatwością produkcje sprzed lat, gdyż atutem z lat dwudziestych XXI wieku reżyserów i fachowców od każdego segmentu tworzącego finalnie film jako obraz artystyczny, bywa korzystanie zarówno z doświadczeń poprzedników ale i szeroko otwartych oczu na nowoczesne możliwości. Kiedy tylko obecni artyści filmowi odpowiednio wyważą najbardziej sugestywne atuty i pozwolą wrażliwości stworzyć idealnie harmonijny tandem z aspiracjami, a forma zachowa balans między intrygującym, nietuzinkowym spojrzeniem na estetykę i treść, a uczuciowość archaicznie czarującą, wówczas mogą powstać i w estetyce miłosnych relacji dzieła wybitne, które niekoniecznie jednak zdobędą szeroką popularność. Tak sobie podczas smakowania Jowity, o Komecie niejakiego Sama Esmaila pomyślałem i przez to niezbyt wprost korespondujące skojarzenie, takie "pe-es" dopisałem, zmieniając kilku-zdaniowe, wsparte cytatami suche fakty, w rozmarzone, wyłącznie własne subiektywne dywagacje.

wtorek, 6 września 2022

Norma Jean - Deathrattle Sing for Me (2022)

 


Nie ukryję że pokładałem w Deathrattle Sing for Me spore nadzieje i na bieżąco dzieliłem się wrażeniami bardzo pozytywnymi po kolejnych odsłonach nowych numerów z 9-ego krążka Amerykanów. Szczególnie Spearmint Revolt, Call For The Blood i najbardziej rozbudowany, hipnotyzujący Heartache rozbudziły oczekiwanie na krążek tak doskonały jakim Meridional z roku 2010-ego spostrzegam i darzę go tak dużym sentymentem, jak najczęściej właśnie do niego powracam gdy pomyślę o dyskografii Normy. Tylko jedno apetyt przy przystawkach, a drugie apetyt kiedy całe zamówione menu znajdzie się na stole. To co na "smaczek" bardzo apetyczne, lecz pełne wrażenia podniebienia raz nieco mdławe, mimo że kompozycja przypraw całkiem ostra, dwa że owa kompozycja w zbyt obfitej ilości szybko przesyt powoduje i zamiast odczucia w punkt nasycenia, przeżuwanie kolejnych kęsów w nadmiarze całą wcześniej osiągniętą przyjemność mi zabrało. Podobnie miałem w przypadku tegorocznego albumu Cult of Luna - znaczy że co za dużo, to (zachowując słowną kulturę) niezdrowo. Być może to nie tylko przytłaczająca ściana dźwięku o zbytniej, a jednak względnie tylko 55-minutowej długości, albo wciąż mimo wszystko tkwiąca jak cierń w dooopie chrześcijańska konotacja ich twórczości, bo w szczególe super że się tutaj nie powtarzają dosłownie i aranżacyjnie komplikują sporo. Cała paleta barw to jednak tylko narzędzie za pomocą którego doskonały rzemieślnik, a tym bardziej nieprzypadkowy artysta może wydumać dzieło. Tradycyjny zestaw instrumentów, obficie wspomagany efektami elektronicznymi (sample i te wszystkie inne), mniej melodii, więcej surowej ekspresji rytmicznej i wściekłych antyharmonii wokalnych - miniatury, eksperymenty brzmieniowe i klimat nawet bardziej  niż minimalnie odbiegający od tego czego dostarczali na ostatnich krążkach, a i tak k**** kręcę tym swoim dużym nosem. Pewnie kiedy zainwestuję w Deathrattle Sing for Me więcej czasu, moja opinia ulegnie siłą inercji przemianie. Szkopuł w tym, że póki co nie mam na to ochoty. Mimo wszystko nie wykluczam, bo wiem, bo czuję że pisząc paradoksalnie bardziej wyrozumiale o poprzednich albumach krzywdzę ten właśnie. Nie wykluczam, że dla NJ to nowy rozdział z ekscytującą perspektywą, wszak odwaga powinna zaprocentować. Po prostu uważam że należy bezwzględnie j**** stagnację. :)

Drukuj