niedziela, 11 września 2022

Soulfly - Prophecy (2004)

 


Wielkie S jak sentyment, między innymi przy Prophecy Soulfly stawiam. Przy krążku który jako pierwszy po rejteradzie Maxa z Sepultury przykuł moja uwagę i zdobył sympatię, nie tylko dlatego że zawierał wreszcie nieco odważniejszą porcję quasi thrashu, bądź bardziej intrygującego hard core'a w stylistyce najczęściej samą siebie ośmieszającej. Dzisiaj potrafię w zdecydowanie bardziej zdystansowany sposób spojrzeć na pojawienie się nu metalu, jego dojrzewanie (kilka przypadków pośród których Deftones wytrzymał próbę czasu) i tak szybki wzrost popularności jak zjadanie własnego ogona oraz ostateczne pierdolniecie o glebę. Pomimo wciąż krytycznej opinii, dostrzegam jednak jakieś plusy pośród przeważających minusów i nawet fajnie wspominam jeszcze wówczas skaczącego z jaskrawym bodajże plecaczkiem Marca Rizzo, podczas tej Metalmani na której Soufly w Polsce właśnie Prophecy promowało. Mimo dość chłodnego przyjęcia i brzmienia które pozostawiało sporo do życzenia był to dobry gig, bowiem zapisał mi się w pamięci w kontekście nazwy Soulfy, jako doświadczenie graniczne - akurat w pozytywnym tego określenia znaczeniu. Łypie na Prophecy starszy z braci Cavalera wciąż z pasją nastolatka na nowe trendy, ale też wydaje się iż czuje że we krwi jego nadal płynie thrashowa surówka i dzięki temu charakterystyczna trybalna rytmika, wspomagana szołmeńskimi efektami, nie wychodzi przed szereg. A że kompozytor z Maxa przedni, to te dwa światy nie tworzą dwóch odrębnych uniwersów, a płynnie się przenikają, tym samym album jest spójny i aranżacyjnie błyskotliwy. Pomysłów nie brakuje, sposobów na ich wykorzystanie w kompozycjach też sporo i tak jak donoszę, tworzą razem zwartą formę, można by powiedzieć wtedy nowego muzycznego podgatunku. Czy bardziej motorycznie, a wręcz z punkowym zadziorem (Living Sacrifice, Execution Style, Defeat U, Born Again Anarchist), czy z bujającym groove'm, wespół z kombinacjami wykorzystującymi instrumentarium i motywy plemienne, jak i wprost mega odważnie, bo czując doskonale vibe reggae i gitarowego flamenco (Mars, I Believe, Porrada), za każdym razem kapitalnie. Kiedy teraz słucham tych kawałków, mam wrażenie że one dopiero pod wpływem minionego czasu błyszczą ówczesnym geniuszem Maxa najmocniej. W sytuacji gdy wobec Prophecy nie mam oczekiwań, a i z estetyką, a dokładnie kręgosłupa Soulfly się przez lata dość mocno zrosłem i potrafię z emocjami nostalgicznymi, ale i zdrowym dystansem, dojrzałością spojrzeć na ten album - bez gatunkowych konotacji. Bowiem Przepowiednia to kawał świetnej nuty, bez względu właśnie na stylistyczne ramy.

P.S. Cover Helmet też bardzo bardzo. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj