Nostalgiczny dramat o powrocie w rodzinne bardzo prowincjonalne strony, bo coś ważnego się wydarzyło - to kategoria wielokrotnie w kinie wykorzystywana i jeśli widz lubi kameralne obyczajowe bądź właśnie terapeutycznie oddziaływujące historie i w dodatku jest wrażliwy na urok wiejskich lokacji, to może być ukontentowany po zakończeniu seansu Montana Story. Bo czegoś więcej ponadto nie uświadczyłem, bowiem to tylko ładne obrazy i prosta fabuła, bez oczywiście fajerwerków gatunkowych i warsztatowych, z aktorstwem niewysilonym, ale też bez większej ikry, więc zwyczajnie letnim - gdyby nie Haley Lu Richardson, ona to akurat petarda. Dla jednych film nuda, bo zewnętrznie bardzo minimalistycznie, dla innych w nim pewnie cała paleta głębokich emocji, bo pomiędzy postaciami w ich wzajemnych relacjach pod skutą lodem powierzchnią, bucha prawdziwy ogień. Atut wspomnianych surowych pejzaży i takiego cierpkiego autentyzmu, czyni „opowieść z Montany” prawdziwą, a rezygnacja z prostych tłumaczeń zawiłości przeszłości przy pomocy retrospekcji i pozostawienie rodzinnych tajemnic w obszarze domysłów i niespiesznie dozowanych wyjaśnień, tylko ten trudny proces zabliźniania ran uwiarygadnia. Traumy wypełzają na powierzchnię i domagają się przepracowania, co poniekąd pośrednio się udaje. Taka to psychologiczna wiwisekcja - na koniec łzawa terapia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz