Zerkam na okładkę Remission, zagłębiam się w zawartość debiutu Mastodon i sam jestem zaskoczony, że grupa muzyków która była odpowiedzialna za jego powstanie, to ta sama która ubiegłoroczny progresywny majstersztyk nagrała, przechodząc tak daleką ewolucyjną przemianę. Sam pierwszy w ich dyskografii pełny long zachowuje jednak nie tylko walor czegoś już wówczas na scenie świeżego, ale ponad wszelką wątpliwość daje poczucia obcowania z grupą której kariera musi kiedyś w przyszłości eksplodować, choć oczywiście trudno wróżyć w jakim dokładnie kierunku i zakresie. Tak, łatwo być prorokiem z perspektywy szczegółowej znajomości historii Mastodon i dzisiaj twierdzić to co powyżej, a po prawdzie to z Remission nie mieć tak od startu po drodze, co jeszcze, nie zacząć przygody z Mastodon od niej, a od Lewiatana, który znacznie więcej szumu wokół siebie narobił. Przepraszam więc za "mundrowanie" i pozowanie na takiego skauta muzycznego, którego intuicja pozwalała mu już na pierwszych nagraniach na Mastodonie się poznać. Na usprawiedliwienie mam jednako, że rzesza bardziej osłuchanych i obdarzonych większym potencjałem intuicyjnym dziennikarzy muzycznych na nich wtedy jeszcze się nie poznała, o czym świadczy szybki research przeprowadzony na podstawie archiwalnych recenzji z których najczęściej przebija wniosek, że ten tajemniczy Mastodon to sztuka wymagająca i nie tylko potencjału intelektualnego (pałker!), ale i tak samo determinacji by przez Remission przebrnąć, jak i odporności aby jego oddziaływanie na dłużej nie skrzywdziło. Gdyż muzyka to zarazem (że się podeprę cytatami) "trudna do zakwalifikowania", "czasem szyją na gitarach jak opętani, to znów zadawalają się z rzadka sadzanymi akordami, które ciągną za sobą przybrudzony płaszcz nieprzyzwoicie ciężkiego brzmienia" - prawda że tak kapitalny obrazowo opis, aż szkoda było nie przytoczyć? Mastodon na Remission ustawicznie balansuje skrajnościami, ale nie uświadczymy tu jeszcze tak częstych jak później akustycznych akcji, czy bardziej tradycyjnie progresywnych rozmarzonych fragmentów, a tym bardziej przebojów. To raczej głównie żonglowanie raz eksplodującymi, innym razem jakby na slow motion odbezpieczonymi granatami hukowymi, bez żadnych granic, tym bardziej subtelności. Posiłkowanie się niemal wyłącznie (są melodie, jakieś są) surowym charakterem dzikiego metalu, który jest bardzo trudny do zaszufladkowania. Bo czy to hardcore, czy noise? Może sludge? Psychodelia? Na pewno ekstrema, także za sprawą wokali rozsadzająca membrany i robiąca słuchaczowi niemałe kuku. Stąd być może pomimo dwóch dekad mniej lub bardziej intensywnych prób, ja do Remission tak od deski do deski nie potrafię się przekonać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz