piątek, 29 października 2021

Where the Wild Things Are / Gdzie mieszkają dzikie stwory (2009) - Spike Jonze



Łebek ucieka w fantazję i tam odnajduje swój metaforyczny świat emocji, które zaczyna na własny sposób rozumieć. Postaci, z jakimi w interakcję wchodzi, to rodzaj alegorii jego lęków - a sama historia, stanowi wgląd w jego osobowość i psychikę. Jest mroczną baśnią z osobliwymi bohaterami - klimatem, światłem, widokami, też z dość przerażającym obrazem wyjątkowo ciepłych stworów (lub na odwrót?). :) Filmem jak najbardziej nietuzinkowym, ale wszystko, co nakręcił Jonze jest wyjątkowo oryginalne i osobliwe. Jakiejkolwiek przecież sztampy po Spike’u Jonze nie można się spodziewać. Kiedy nawet zabiera się za adaptację powieści o dziecięcym świecie emocji, to do takiego już w oryginale posępnego i osobliwego materiału literackiego przemyca jeszcze dodatkową porcję niepokoju i dziwaczności. Stąd film dla niewtajemniczonych familijny z pozoru, przestaje być produkcją łączącą przed telewizorem pokolenia, bo trudno tu zakładać, by dziatki wiele z jego treści zrozumiały, mimo iż to ich świat i one są tutaj bohaterami. Dlatego sugeruję oczywistość, że dzieciaki oglądają dopiero jak przestaną być smarkate, a dorośli oglądają obowiązkowo wyciągając wnioski - bo mogą, bo powinni! Powinni po pierwsze czasem spróbować wrócić do splątanych ujęć z lat szczenięcych, po drugie spojrzeć dzięki sugestywnej pracy Spike’a Jonze’a na tą perspektywę często zapominaną - logikę pozornie mało logiczną, opartą na prostych schematach myślowych, wzbogaconych ogromną wyobraźnią i swoistym chaosem skojarzeń.

P.S. Bez klasycznego słodziutkiego happy endu, mimo wszystko ze wzruszającym cichym finałem i interpretacją pozbawioną prostych podpowiedzi. Trudna przeprawa przez rodzaj quasi psychoanalizy z pokręconym metaforyczno-alegorycznym pierwiastkiem. 

czwartek, 28 października 2021

Dinner in America / Kolacja po amerykańsku (2020) - Adam Rehmeier

 


Melduję, iż (he he, bez wysiłku) wychwyciłem, że tu są warstwy i ta bezpośrednia retoryka, inaczej wulgarna poza i gadka w dialogach, jest (ja jebie, no pewnie że jasne), po to by jeszcze wyraźniej skonfrontować głębokie współczesne spierdolenie smarkaczy, dokonane przez tychże rodziny na nich oraz na sobie i niepojętą ignorancję wychowanych pod kloszem specjalistów psychologów wobec problemu. Teksty jakie z gęby Simona padają, sprzed ekranu nie tylko każdego świętoszkowatego ważniaka przegonią, zaś ci co tą nawałnicę werbalnej frustracji i wbitego wprost w ślepia gówniarskiego buntu przetrwają i do takiej przerysowanej akcji-reakcji się przystosują, to mogą przeżyć całkiem fajną kinową przygodę. Jeśli zaś postarają się o możliwy dystans i spróbują wspiąć się na własnej inteligencji nie takie aż niemożliwe wyżyny, to dostrzegą te właśnie warstwy, a jeszcze lepiej, gdy nie będą w międzyczasie kręcić nosem na brawurowy humor, to jprdl gwarantuję, że mózg im od przekleństw nie eksploduje. Bo to przecież jak w mordę taka akurat oryginalnie i błyskotliwie zaaranżowana, ale zasadniczo szablonowa sytuacja, że na początku to tego agresywnego aroganta nie trawisz, a z czasem kiedy zrywane są z niego warstwy, to go kurde zaczynasz kochać, bo jest prawdziwy i nawet jeśli w cholerę nieznośny, to ma złote serducho i tonę empatii pod tym twardym pancerzem i potrafi być lepszym psychologiem od całej armii uniwersyteckich mądrali. Przecież nic tak skutecznie nie dostarcza wiedzy o ludziach jak złożona praktyka osobistych słabych, bo traumatycznych doświadczeń i nic tak bardzo nie jest warte szacunku jak wyrwanie się z gówna wewnętrznego zapierdolenia własnym wysiłkiem poznawczym, nim oczekiwanie aż ciasne umysły raczą dostrzec oczywistości pod warstwą złości, nie wyśle człowieka do Tworek. Fajne, rzekłbym z odrobiną nadmiarowego entuzjazmu, że PORYWAJĄCE to było. Ja się urechotałem, ja się też wzruszyłem, a jak macie w dupie prawdziwe filmy (i co że o wymyślonych postaciach i przerysowanych sytuacjach?), to walić wasz lichutki gust. Nie pozdrawiam. :)

P.S. Tak czy siak Simon dzięki robocie Kyle'a Gallnera w dechę, a Patty za sprawą wysiłku Emily Skeggs w mega dechę.

środa, 27 października 2021

Nuevo Orden / Nowy porządek (2020) - Michel Franco

 

Już kiedyś coś Michaela Franco widziałem, ale tytuł (zaraz odnajdę) nie pozostawił większego śladu emocjonalnego w pamięci. Przeto seans z Nowym porządkiem z jednej strony po obejrzeniu zwiastuna i zapoznaniu się z promocyjnym przekazem mógł okazać się frapujący, z drugiej z obawy o przesadzone szumne zapowiedzi oraz krytykę przekazem zmanipulowaną, ja zdystansowany albo wręcz znudzony komplementami pozostawałem. Jak się już z autopsji okazuje, film robi wrażenie i mówię tu o tym, że to nie tylko przerażająca wizja, ale też ciekawie zbudowany scenariusz z wątkiem rozbudowywanym całkiem wiarygodnie do punktu kulminacyjnego i dalej proponowania możliwych następstw rozwoju wydarzeń. Ubolewam jednak równocześnie, że od połowy niestety ta historia się rozłazi, bądź nie jest właściwie poprowadzona narracyjnie, a z postaciami pomimo tragicznej istoty sytuacji trudno się zżyć czy utożsamić. Poza tym prawdą jest zauważane w opiniach przekonanie, że coś podobnego niedawno było i prawdopodobne że swoim rozgłosem twórców Nowego porządku zainspirowało. Dla porządku Parasite to się nazywało.

P.S.1 To norma że są wyżsi i niżsi, grubsi i chudsi, ładniejsi i brzydsi, są też i głupsi i mądrzejsi. Tylko że z tych cech nie wynikają bezpośrednio trwałe podziały klasowe. Nawet gdyby się uprzeć i spojrzeć bez kontekstu kulturowo-politycznego, to też cechy rasowe czy etniczne nie niosą ze sobą takich zależności czy właściwości. Jedyne co potwornie skutecznie rozpieprza względną naturalną harmonię współegzystencji w różnorodności, to pieprzona władza i jej profit w postaci pieniędzy, za które w tym wzajemnie napędzającym się obiegu można kupić możliwości decydowania. I proszę nie wnioskować, że pisząc to, to ja jestem bezkrytycznym zwolennikiem równości klasowej w utopijnym układzie komunistycznym, a kapitalizmem się brzydzę. Ja się faktycznie nim brzydzę, ale w wydaniu pozbawionym kompletnie wymiaru etycznego i powiązanym z jego brakiem poczuciem wyższości, wynikającym właśnie ze znieczulicy moralnej i objawiającego się karmieniem własnego ego i portfela pracą innych. Nie ma takiego systemu jakiego pazerny i okrutny z natury człowiek by nie wykorzystał, tak jak niewielki procent ludzkości nie wykorzystałaby okazji, gdyby ona im się nawinęła. Bo myślę, że ten, co jej nie schwyci to dl frajer, a kto (że zadam pytanie retoryczne) szanuje frajerów? Dlatego jeden większy cwaniak na drugim mniejszym cwaniaku żeruje i w tej dżungli jednemu większy innemu mniejszy, a jeszcze innemu żaden skrawek polany z manną z nieba przypada. Być może bunt jest tylko kwestią czasu, rewolucja nieuniknioną częścią historycznego młyna, którego żarna mielą powoli, ale skutecznie. Historia kołem się toczy, a rewolucja zjada swoje dzieci lub kontrrewolucje wywołuje. Frustracja budzi agresję, a agresja powoduje ofiary. Ktoś spada z piedestału i ktoś na zwolnione miejsce się wdrapuje, by w sumie powielając schemat samemu mordą w końcu o glebę przywalić, gdy ktoś wkurwiony nogę podłoży. Człowiek ma w sobie i zasady i poczucie krzywdy. Pytanie, co będzie w nim silniejsze? Pytanie, co w nim zwycięży? Przecież nie jest w porządku że ponad 80 procent bogactwa posiada garstka kasty współczesnych Panów.

P.S.2 Żyje już ponad cztery dekady i tak sobie z nudów obserwuję ludzi. Spoglądam też krytycznie do wewnątrz siebie, własne przemiany analizując i wciąż w sumie nie wiem od czego właściwie zależy czy ktoś ma w sobie szlachetne cechy czy jest po prostu urodzonym podłym skurw*****. Przywołuję w myśli środowisko socjalizacyjne, nie podważam jego istotnej roli, ale zwracam się wbrew ogólnie przyjętym naukowym teoriom przede wszystkim ku przekonaniu, że albo się w sobie ma to coś wobec nikczemności krytycznego albo nie. Człowiek się z tym potencjałem rodzi i go rozwija, bądź od startu jest go pozbawiony i nie ma takiej siły by go w sobie odnalazł przez przyswojenie. Ten film myślę, chyba też o tym jest?

wtorek, 26 października 2021

The Life Aquatic with Steve Zissou / Podwodne życie ze Stevem Zissou (2004) - Wes Anderson

 

W wymiarze czysto estetycznym, filmy Wesa Andersona to super liga wysokiego stężenia wyobraźni plastycznej oraz mega ciekawej operatorki. Natomiast wymiar treści, to mocno odjechana abstrakcyjna szarża, która równie intensywnie hipnotyzuje jak budzi moje mieszane odczucia, iż to często (gęsto :)) jednak przerost formy nad treścią jest, a uznany przez krytykę scenarzysto-reżyser, posiłkując się bezpretensjonalnością paradoksalnie grzęźnie w mieliźnie pretensjonalności. Zatem jak patrzę przykładowo na groteskowe przygody Zissou, to myślę sobie że fajne to dla oczu jest, ale niestety ciężko się przegryźć przez warstwę teatralnej niepowagi, docierając do właściwej warstwy błyskotliwej intelektualnej powagi (zakładam że coś takiego zostało ukryte). Często ekstremalnej karykaturalności, obtoczonej w grubej warstwie pysznej wizualnie panierki. Ładne to i myślę iż przekorne to także. Te makiety są fenomenalne, scenografia bajeczna, detaliczna precyzja godna podziwu, a rękodzieło zjawiskowe. Poza tym, to chyba też zabawne i erudycyjnie rozpasane. Ale czy ja jestem i jeżeli nie jestem, to czy kiedykolwiek będę właściwym adresatem takiego rodzaju ambitnej komiczności w kinie? Zastanawiam się i zapewne poznając (bo dopiero poznaje) twórczość Wesa Andersona, będę się za każdym razem poddawał wewnętrznej diagnostyce, kiedy starsze jego produkcje zasysnę. Póki co Podwodne życie ze Stevem Zissou mnie rozczarowało, gdyż zwyczajnie miałem problem aby zrozumieć, co takiego konkretnego historią kogoś tak uderzająco przypominającego słynnego Jacques'a Cousteau chciał Anderson mi powiedzieć. Może ktoś mi rozjaśni, bo fabuła akurat nie dała rady. 

P.S. No tak, może i Bill Murray prywatnie to równy gość i fascynująca osobowość, ale aktorsko to tylko sprawny, ale jednowymiarowy komik, który akurat w rolach u Wesa Andersona mimicznie sprawdza się równie dobrze jak u Harolda Ramisa - choć to przecież dwa różne bieguny komediowej stylistyki.

poniedziałek, 25 października 2021

Blue Bayou (2021) - Justin Chon

 

Te pływające ujęcia z kamery trzymanej bez podparcia bezpośrednio w łapie, to zakładam ukłon w stronę maniery Emmanuela Lubezkiego - stylistyki tak wyeksploatowanej mocno ostatnio w np. filmach Terrence'a Malica. Zaś forma ogólna ekspozycji obrazu przywodzi na myśl kino z pogranicza po amerykańsku niezależnego i ambitnie aspirującego odłamu hollywoodzkiego. Mam tu na myśli fakt, iż film Justina Chona (także główna rola) sprawia wrażenie wprost korzystającego z formuły dotykającej widza emocjonalnie, ale i sztuki próbującej efektywnie i twórczo zatopić się w artyzmie (te wszystkie zabiegi wizualne przeplatające się przez cały czas projekcji). Ma zatem widz do czynienia z życiowym pejzażem surowym, ale też niepozbawionym wartościowego poetyckiego piękna. Niby teoretycznie przesyt lub bez ogródek formalny bałagan za takim połączeniem się skrywa, a jednak kiedy z intuicją na ekran przeniesiony, to konstrukcję obrazu urozmaica i dopieszcza, gdyż mocno na zmysły oddziałując, intensywnych przeżyć wewnętrznych dostarcza. Justin Chon okazuje się niestety jednak nie w pełni nad architekturą całości panować, więc podczas seansu z mieszanymi odczuciami się mierzyłem. Temat przewodni o społecznym charakterze (deportacje), bohaterami ludzie wciąż bardzo młodzi, a już z ogromnym ciężarem życiowych doświadczeń, wynikających z trudnej czy skomplikowanej przeszłości, decyzji od nich niezależnych czy też tych dla odmiany świadomych - jednych i drugich często niedojrzałych. Aktów wolnej dorosłej woli, podejmowanych także pod wpływem impulsu, z których reperkusjami teraz muszą się mierzyć. Pomimo to, wiążąc z trudnością koniec z końcem, trawiąc przeszłość w teraźniejszym materialnym niedostatku, są wrażliwi oraz nawzajem pełni miłości i empatii. Ich codzienne wyzwania, to oprócz starania się o zapewnienie pełnego żołądka i w miarę możliwości realizację minimum innych podstawowych potrzeb, to także troskliwa opieka i ochrona. Jest to więc film prawdziwy i nakręcony wprost z trzewi, bo nie ukrywa i nie oszukuje o trudnościach opowiadając, jak i film poniekąd optymistyczny, bowiem smutku nie szczędząc, pod obfitą warstwą żalu i cierpienia, ekspozycji ciepła w relacjach rodzinnych nie unika. To jednak tylko początek tej historii, bo stonowane egzystencjalne otwarcie może nieco w błąd wprowadzać i wprost na trop problematyki wieść bocznymi ścieżkami. Nie trzeba mimo to długo czekać, aby wejść na właściwą orbitę i z niej obserwować dramat jaki w epicentrum się odgrywa. Przyglądać się jak z kameralnych trudności tworzy się ogromny młyn – węzeł z kilku przypadków i masy konsekwencji, w który zbyt wiele osób zamieszane, aby łatwo ten supeł rozplątać. Tym bardziej że kolejne splątania na bieżąco są dodawane, skutkiem czego im dalej w las, tym las gęstszy. Nie ma tu żadnych wątków błahych, ale za dużo jednak grzybków w tym barszczu i narracja cierpi na rytm chaotycznie falujący. Raz wydźwięk bardziej jest refleksyjny, by za chwilę stać się dramatyczny lub wprost tragiczny – i tak od startu do końca. Problem w tym, że niełatwo utrzymać wciągający rytm w takim układzie i tutaj scenariusz cierpi i widz na tym wiele traci, gdyż reżyser tonacjami żonglując i klimat aranżując nie zawsze w odpowiedni ton trafia. Mimo wszystko polecam, szczególnie lubiącym takie natchnione doły z małym promykiem optymizmu i dużą kroplą melodramy na finał.

piątek, 22 października 2021

Dimmu Borgir - Enthrone Darkness Triumphant (1997)

 


Za to co poniżej spisane, całkowitą odpowiedzialność biorę, bo każde słowo zostało wyważone, by (takie moje przekonanie) bez odrobiny wstydu czy nawet grama poczucia zażenowania stawić czoła przeszłości, gdyż przyznaję że pierwsze moje bardziej świadome kontakty z black metalem, to jego druga fala i to w tej mezaliansowej symfonicznej odmianie. Zresztą niby czego się wstydzić? Dlaczego mógłbym mieć podejrzenia, że to krępująca niedyskrecja, tak bezpośrednio spowiadać się z muzycznych fascynacji? Tym bardziej, że nie byłem jednym z niewielu, którzy opętani zostali tym co usłyszeli na Enthrone Darkness Triumphant. Ja przynajmniej nie kojarzę recenzji krytycznej - ja nawet nie przypuszczam by taka istniała, choć rzecz oczywista wszystkich recenzji krajowych nawet nie poznałem. To był wówczas album petarda i uznawanie zarówno jego jak i Dimmu Borgir za zjawisko z wielkim potencjałem było normą. Album określano jako dzieło, a formuła w jakim nagrany sztuką. Dziką, wściekłą i majestatyczną symfonią, zagraną z szalonym kopem i pulsującą energią. Krążkiem który był dla Norwegów gigantycznym przeskokiem jakościowym, bowiem zawierał pierdyliard nowych pomysłów, ale nie był przez to przez przesyt niestrawny, jak i produkcja brzmienia oraz aranżacja spiętrzonych dźwięków powodowała rozsadzanie membran i okazywała się w black metalowej konwencji nastawionej na programową surowość, aktem burzenia dotychczasowej (niepodpisanej akurat krwią z otwartych żył) umowy. To jedno (pasja) i drugie (produkcja) było diabelnie ważne, ale najważniejsze i tak były same kompozycje - bez znakomitych struktur sam perfekcyjnie ukręcony sound przecież wrażenia by nie zrobił. Co dodatkowo cholernie istotne, to fakt że każda z nich jest wyjątkowa i od pierwszego odsłuchu zapamiętywalna, a to akurat w stylistyce BM sytuacja rzadka. To też jakakolwiek krytyka która ewentualnie zaraz po premierze, a już po kilku latach od niej by się nie pojawiała, to uderzała właśnie w tą chwytliwość motywów zatopionych przecież we wciąż wrzącej blackowej smole. Zatem nawiązując do wstępnej deklaracji, ja też dzisiaj, pomimo absolutnie już słabej więzi z czarną estetyką, jestem pod kolosalnym wrażeniem tego co prawie ćwierć wieku temu Norwegowie nagrali i póki w przyszłości każdy kontakt z Enthrone Darkness Triumphant będzie budził we mnie tak silnie ekscytujące emocje, tak będę do końca stał murem za jego majestatem. Zupełnie inaczej już grubo od ponad dekady myślę o późniejszych materiałach Dimmu Borgir. Uznając w kontekście całej dyskografii opisywany krążek perłą na wysypisku śmieci, a ewolucję hordy jej zasadniczo deewolucją - a z pewnością powolnym zapadaniem się w mule monotonii, bądź wprost komercyjnym zatracaniu w tandecie. Rzekłem! Teraz mnie smażcie, albo łaskotajcie pod paszką. :) 

czwartek, 21 października 2021

Old Henry (2021) - Potsy Ponciroli

 

Tak jak większości klasycznych westernów ze złotego okresu gatunku nie jestem w stanie zgodnie z przynależnym im legendarnym statusem docenić, tak spojrzenie na stylistykę wprost z dzikiego zachodu oczami współczesnych twórców cenię wielce i nawet sięgam co jakiś czas dość głęboko do tych produkcji, które mainstreamu nie zawojowały, a są warte uwagi, chociażby ze względu na włożoną w nie pasję i tryskającą z niej miłość do estetyki. Old Henry, to takiż obraz z pogranicza mega hitu i kina dość niszowego – mimo wszystko jak mniemam z aspiracjami do szerszego zaistnienia, niż zebrania wyłącznie pozytywnych opinii zawodowej krytyki. Obraz Potsy Ponciroli (nie znałem dotychczas) wygrywa klimatem, na którego efekt składa się, raz doskonale leniwa narracja, dwa klasycznie skomponowana nuta i trzy, wiarygodne wizualne otoczenie – trafione lokacje, ascetyczna scenografia i w dodatku efektywna praca kamery. O fabule jednak nie wspomnę, bo wystarczyłoby słowo więcej, a sprzedałbym tajemnicę starego Henry’ego, a zbyt szybkie rozpoznanie postaci mogłoby zepsuć mi radochę wyobrażenia sobie miny każdego widza, który będąc niezbyt obeznany w legendarnych nazwiskach i pseudonimach dopiero w decydującym starciu rozpozna kto i jak. :) Delektujcie się zatem Panie i Panowie atmosferą cowboyskiej rozgrywki, kombinujcie w jaką postać doskonale wciela się jeszcze bardziej niż zazwyczaj szpetny Tim Blake Nelson, a przede wszystkim przymknijcie też oko na małe wtórności i szablonowe rozwiązania z finału. Bowiem ostateczna jatka, to takie szlachetne westernowe retro – bo to strzelanina jak się patrzy, w której trup ścieli się gęsto, a kluczowy bohater powinien był zginął już w pierwszej jej fazie. Ponadto zagadka tożsamości tego bohatera sama w sobie to brawura ogromna i należy się temu komuś, kto to wszystko wymyślił szacuneczek za nią. Nostalgiczny westernowy quasi epos u mnie więc już zaliczony. Teraz czekam na The Power of the Dog Jane Campion i mam myślę uzasadnione gigantyczne oczekiwania, że tak jak Old Henry było bardzo dobre, tak western spod ręki Campion, to będzie majstersztyk bezdyskusyjny.

środa, 20 października 2021

Der Hauptmann / Kapitan (2017) - Robert Schwentke

 

Niemcy o Niemcach - o Niemcach z finalnego okresu hitlerowskiego obłędu. Ktoś może uznać, że będzie zatem mało wiarygodnie, ktoś natomiast inny że wręcz przeciwnie, gdyż będzie uznawać, iż zachodni „sąsiedzi” nadal są wrażliwi na swoją niechlubną przeszłość i demony faszystowskiego koszmaru wciąż współcześnie uznają za groźne. Ja akurat póki nie zobaczę, zanim nie poddam sprawy subiektywnej autopsji, to zazwyczaj nie jestem przekonany i dopiero po seansie uczciwie mogę napisać, że staje po stronie drugiej opcji. Tym bardziej przyjmuję taką to narrację, iż myślę, że kto inny jak Niemcy mogą najbardziej przekonująco ukazać ówczesną mentalność swoich rodaków zajmujących nie tylko oficerskie stanowiska. Bowiem to film oparty na autentycznych wydarzeniach i historii w chaosie ostatnich tygodni wojny zbłąkanego żołnierza, który znajduje mundur kapitana i korzystając z okazji odgrywa rolę, która może mu w jego przekonaniu uratować życie. Willi Herold zaplątuje się tym sposobem w serię dramatycznych konsekwencji, a kolejny z rzędu zbieg okoliczności i skutecznie sprzedana bajeczka jakoby wypełniał rozkazy od samego  Führera, rzucają go do obozu dla dezerterów, gdzie ze strachu przed ujawnieniem prawdziwej tożsamości dopuszcza się swoją biernością przyzwolenia na podłe egzekucje - z czasem internalizując rolę/uwalniając instynkty i stając się czynnym psychicznym i fizycznym sadystą. Przerażająca, bo potwornie celna to metafora! Bardzo sugestywna alegoria nazistowskiego systemu, od strony działania pojedynczego ludzkiego umysłu. Film wizualnie zaś prezentuje się bez większych zarzutów i w konwencji czarno-białej dobitnie (mimo że krew nie jest czerwona) ukazuje mrok i obłęd ówczesnych czasów. Ale najważniejsze jest to, co wpierw w psychologicznej przemianie Harolda tak wprost zawarte, oraz to, co na zamknięcie w puencie podczas końcowych napisów do wychwycenia. To co o odrębności zachowań hitlerowców decydowało, a co objawiało się poczuciem wyższości, kiedy władza we łbach im mieszała. Manifestowało ślepym posłuszeństwem wobec wojskowych dystynkcji i całkowitym pozbawieniem odruchów ludzkich, zastąpionych praktycznym okrucieństwem i pogardą dla wszystkich z niższego szczebla. Prawdziwy nazistowski oficer powinien przecież być zdecydowany, beznamiętny, bezlitosny i powinien mieć taki lodowaty wzrok. Hitler stworzył podwaliny systemu - Niemcy jako naród ten projekt zaakceptowały i do poziomu praktycznie funkcjonującego porządku awansowały. Powody są oczywiście banalne - ich konsekwencje potworne. O czym wspomniana uwspółcześniona puenta nie pozwala mi po projekcji zapomnieć. 

wtorek, 19 października 2021

Cry Macho (2021) - Clint Eastwood

 

Zużyty Eastwood gra zużytego Eastwooda, w filmie naturalnie o zużytym Eastwoodzie. ;) Bo mamy rok 2021 i Clint ma już chyba ze sto lat, a gra, kręci i kręcić nie ma zamiaru przestać, choć w jego obecnej kondycji fizycznej i z nie tylko od zaawansowanego wieku zależnym podejściem do filmowej materii, to wyłącznie retromania postępująca. Dlatego jest do bólu klasycznie, jakby naprawdę był przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i gdyby tylko jeszcze ziarno w obrazie było grubsze i dźwięk dla epoki charakterystyczny, to można by bez przesady uwierzyć, iż Eastwood do roli przez zabiegi charakteryzatorki postarzony. Klimat i temat "Kraj macio", to takie flaki z olejem i bigos w jednym garze, bowiem nużąca narracja opowiada o skomplikowanych relacjach pomiędzy kilkoma bohaterami. Wygląda też na to że leciwy scenariusz (podobno już dawno chciał go zrealizować) nie był nawet przez te wieki na potrzeby nowych czasów podrasowany i chyba to prawidłowa decyzja, bo inaczej zamiast w miarę spójnej historii z atmosferą wręcz prosto z westernu, dostalibyśmy coś na kształt uwspółcześnianiem histerycznie ratowanego zakalca. A tak to faktycznie wieje nudą, ale też potrafi zauroczyć ospałym kolorytem i dzięki temu, ta w charakterystycznym stylu ciepła opowieść o dawno już nieaktualnym świecie, w którym dwa rożne mentalnie życia się spotykają jest zdolna skutecznie przeniknąć do serca widza. Największy twardziel kina (kina sprzed mnóstwa już lat), jest dzisiaj ckliwy, nostalgiczny, sentymentalny i potwornie wtórny oraz już nie tak jak w latach swojej największej reżyserskiej dojrzałości przenikliwy i poruszający, ale jednego (a może drugiego i trzeciego jeszcze) to on bez względu na wszystko nie zatracił. Nie zatracił hipnotyzującego uroku i wartościowego spojrzenia oraz nie odebrał mi radości po raz enty usłyszenia sarkastycznych komentarzy cedzonych pod nosem - za co powyżej wymienione (bez względu na każdą drobną niedoskonałość) kocham tego dziadziusia. 

P.S. Zauważyć muszę, skomentować nie omieszkam. Uwaga! Ten chód Clinta, rodem z animowanych filmów o Lucky Lucku. Jeślibym siedział w siodle, to bym spadł z tego konia na którym ono zarzucone. Takie to groteskowe. :) 

poniedziałek, 18 października 2021

Antimatter - Fear Of A Unique Identity (2012)

 


Trzy startowe krążki Antimatter (Savoiur, Lights Out i Planetary Confinement), to były albumy poszukujące. One były płytami na których połączone siły Micka Mossa i byłego basisty/klawiszowca Anathemy w osobie Duncana Pattersona eksplorowały tereny akustycznego gotyku i trip-hopu. Po opuszczeniu składu przez Pattersona (dopiszę, że trójka chyba była zbyt już kompromisowa), Moss całą naprzód poszedł (Leaving Eden) w kierunku progresywnego post rocka, którego łączności z poprzednim stylem można doszukać się wyłącznie w szczątkowym gotyckim klimacie, akustyce brzmienia i odrobinie elektroniki. Natomiast będący w tym miejscu tematem nawijki drugi materiał nowego stylistycznego wcielenia, to taki jak myślę właśnie pod względem klimatu najbardziej naturalny pomost pomiędzy erą zakończoną na Planetary Confinement, a "świeżym" otwarciem rozpoczętym za sprawą Leaving Eden. Tak to maksymalnie subiektywnie czuję, pomimo bezdyskusyjnego faktu, że akustycznego plumkania które dominuje na Planetary jest więcej na Leaving niż Fear i stąd paradoksalnie wbrew temu powyższemu wywodzi się moje przekonanie, że piątka z czwórką zamieniona, akurat lepiej odzwierciedlałaby ewolucję muzyki Antimatter. W momencie wydania nie została przyjęta "na kolanach" i dzisiaj konfrontowana z  zawartością swojej poprzedniczki wciąż odrobinę rozczarowuje, stanowiąc oczywiście szczery emocjonalny przekaz, lecz pod względem czysto muzycznym nie zaspokajając rozbudzonych apetytów - nie proponując bowiem kompozycji tak wyrazistych jak te z albumu z 2007-ego roku. Ponadto jej mroczniejszy charakter zasadza się na jeszcze większym dźwiękowym przygnębieniu, korzystaniu w kilku numerach z niemal doomowego tempa, ale też poniekąd na inspiracjach surowym brytyjskim rockiem z lat 80-tych. Może to mylne przeświadczenie i tym bardziej zaskakująca teza z którą nie mógłby się Mick Moss zgodzić, bo świadomie tych naleciałości do kompozycji z Fear Of A Unique Identity nie inkorporował. Ale może też przyznałby, że podświadomie na brzmienie powyższej, te wymienione tutaj skojarzenia wpływ mieć mogły. Gdyż raz - to najbardziej dołujący album Antimatter. Dwa - to najbardziej surowo wyprodukowany album Antimatter oraz trzy - to też najbardziej (w kilku numerach) mechanicznie brzmiący album Antimatter. Ale akurat tego od kierownika tego zamieszania się nie dowiem, bo nie będzie pewnie ku temu sprzyjających okoliczności. 

P.S. Tak sobie teraz żongluję płytami Antimatter i może Fear ustawiłbym po Lights, a dalej umieściłbym Planetary i Leaving. A może jeszcze inaczej? Nie mam co do tego cholera pewności! :) Nie podlega tylko relatywizmowi, że na dwóch startowych krążkach, to zupełnie różny od reszty band i że od dwóch płyt Antimatter ewoluuje w kierunku, hmmm... znaczy płynie tak, że dyskusji nie wywołuje.

niedziela, 17 października 2021

The Guilty / Winni (2021) - Antoine Fuqua

 


Po pierwsze (jak do znudzenia swoje przekonanie powtarzam), Antoine Fuqua to reżyser nierówny, który miał swoje mocne momenty (Dzień Próby, Gliniarze z Brooklynu i nawet Do utraty sił), jak i te znacznie słabsze, kiedy tracił dobry smak i wyczucie robiąc rzeczy pod niezbyt ambitną publiczkę. Mówiąc wprost - z kina jednocześnie efektywnego i efektownego przechodził kuszony zapewne wysokimi pozycjami z box office'u, na stronę wyłącznie kina efektownego. Po drugie, teraz zabrał się za odgrzewanego europejskiego kotleta i człowiek ten ma (he he) farta, że zanim obejrzałem jego amerykański remake, nie poznałem mało chyba popularnego duńskiego oryginału, o którym (jak akurat zdążyłem się zapoznać z oceną „film webową”a) amatorska krytyka wypowiada się w trochę cieplejszych słowach. Powielanie tego co już było zawsze uważam za stratę czasu i nawet jeśli były w historii kinematografii przypadki udanych kopii, to te rzadkie sytuacje nie usprawiedliwiają przecież istnienia całych ton niepotrzebnych tytułów. Zatem (po trzecie), przechodząc do sedna napiszę, że Winni okazali się tylko rzemieślniczą robotą, w której niby prądzi, ale bez szału. Jake jest Jake'm i jako doskonały aktor dźwiga ciężar specyfiki roli, stąd siły magnetycznej w akcję wciągającej nie brakuje, bowiem gość grać całym sobą potrafi. Obraz jest świetnie zmontowany, a scenariusz na tyle intrygujący, że pomimo schematyzmu twistowych patentów nie powinien przed ujrzeniem biurek decydentów trafić do kosza autora. Budowanie na bieżąco spójnej historii ze strzępów informacji można lubić i do tej statycznej kamery się przekonać, a oparcie fabuły wyłącznie na dialogach nie musi skutkować opisaniem przymiotnikiem „przegadany”. Odkupienie, zadośćuczynienie, wina, kara itp. itd. Można się oddać wewnętrznym dyskusjom, można i to całkiem konkretnie jak na kino popularne się wzruszyć. Można (ale jak mój osobisty praktyczny casus dowodzi), nie ma na to gwarancji. No więc no! :)

sobota, 16 października 2021

Hiacynt (2021) - Piotr Domalewski

 


Oglądając drugi w tym roku film Piotra Domalewskiego, moje myśli biegły tylko na początku w stronę Czerwonego pająka Marcina Koszałki. Chociaż to obrazy traktujące o dwóch rożnych peerelowskich epokach, to łączy je podobnie gęsty klimat brunatno-szarej socrealistycznej rzeczywistości, spory udział zdjęć nocnych i kluczowy wątek kryminalny. Tak sobie jednak myślę, że chyba Koszałce lepiej to zabrnięcie w mrok totalny wyszło, nie odbierając też całkowicie Domalewskiemu wyczucia wizualnego - nawet jeśli Koszałka posiadał przewagę naturalną, bowiem to operator z wykształcenia, to przecież ten pierwszy miał za kamerą młodego Sobocińskiego, który jak już udowodnił, „oko” również posiada. Porzucę teraz tą znaczącą kwestię i daruje sobie analizę porównawczą, bo im głębiej w historię opartą na scenariuszu Marcina Ciastonia, tym mniej zbieżności i skoncentruję się na wrażeniach z tego, co obejrzałem teraz, a nie ma tym, co już mgła przeszłości zasłonić w sporym stopniu już zdążyła. Historia operacji „Hiacynt”, czyli działań Milicji Obywatelskiej wymierzonych w środowisko homoseksualne, przy bardzo zaangażowanej kontroli Służb Bezpieczeństwa. Dość swobodnie w scenariuszu akurat potraktowana, bo musiało być to przecież kino gatunkowe, a jak kryminał, to z tymi immanentnymi wpływami hollywoodzkich wzorców - nawet jeśli Warszawa, to nie Nowy Jork z lat siedemdziesiątych. :) Zatem finał mooocno naciągany, zwieńczony strzelaniną i walką, której szala zwycięstwa kilka razy przechyla się to na korzyść zła, to ostatecznie na stronę dobra. Sporo tropienia, trochę rodzinnych zależności i traum, do tego "przypadkowo" bohatera orientacja seksualna niezdecydowana, ale najwięcej chyba polityki w drabince kariery. Urabianie przez nie tylko perswadowanie - dla kariery porzucanie mrzonek o sprawiedliwości czy czymś, choć odrobinę szlachetnym, co do pracy w organach ścigania popycha. Dźwigaj k**** dyskomfort moralno-etyczny i po latach zobojętniania miej go głęboko gdzieś, bądź idź na zwarcie z systemem i tak rozj***** się (he he) o jego betonowe fundamenty i nieludzką znieczulicę. Ta produkcja ma swoje mocne strony i nie chciałbym, aby nieco drwiący ton sugerował inaczej, bo Domalewski ma dryg, ale opowiadać kryminalnych historii tak sprawnie jak historii rodzinnych jeszcze nie potrafi.

P.S. Tomasz Schuchardt, to jest ten aktor, który nie tylko u Domalewskiego, czyli w rolach grubych skurw***** genialnie się odnajduje. Jego podrasowane gabarytowo fizyczne oblicze i szczególnie obojętne, czy pełne politowania spojrzenie mordy sadystycznego zakapiora, to jest zawsze mocna aktorska argumentacja. Wspominam o człowieku, bo oprócz niego i może całkiem przekonujących, Tomasza Ziętka i Huberta Miłkowskiego, pozostała obsada tylko jest i ich ekranowa rola, co najwyżej historii nie przeszkadza, a niektóre wybory obsadowe (np: Ada Chlebicka - występ prawie na poziomie największych żenad rodzimego kina z pierwszej połowy lat 90-tych), wręcz właśnie płynność zaburzają i wiarygodność postaciom odbierają. Nie jest jednak tak, że to tylko Chlebickiej wina, bo wymienię tutaj jeszcze inną personę - jak myślę najsłabsze z drugiego planu zjawisko w osobie Sebastiana Stankiewicza. Po prostu wow - tak mu wyszło (nie)śmiesznie. 

piątek, 15 października 2021

Ricki and the Flash / Nigdy nie jest za późno (2015) - Jonathan Demme

 

Takich opowieści już było bez liku. Ostatnie co pamiętam, to bardzo dobre Crazy Heart Scotta Coopera czy znakomity, gęsto nagradzany The Wrestler, samego Darrena Aronofsky’ego. Ale te dwa wymienione, to jednak były pełnokrwiste dramaty, a ten to mimo wątków i podtekstów dramatycznych, jest takim typowym feel-good movie. Ricki and the Flash jest nie tylko o przeszłych doświadczeniach, które swoje komplikujące wszystko piętno na obecnym miejscu życiowym odcisnęły, ani też wyłącznie o byciu sobą i nie poddawaniu się naciskom oraz radzeniu sobie na bieżąco z wyzwaniami naturalnego biegu czasu. On jest też rodzajem sentymentalnego rockowego quasi musicalu (nikt tu nie wyśpiewuje dialogów :)), w którym swój naprawdę zacny potencjał wokalny Meryl Streep z dużym powodzeniem prezentuje. Równocześnie ciepłą komedią o miłości, akceptacji i szczęściu, które trzeba tylko na tyle ile się zdoła pochwycić. Przesłanie które z niego płynie, zawiera więc tragikomiczny pierwiastek, a podczas seansu nie poddawani jesteśmy oddziaływaniu jedynie melancholii i przygnębienia, ale ważne kwestie związane z życiowymi zakrętami, to też poczucie humoru i dystans. Aktorsko każdy wypada doskonale oraz wszystkie postaci napisane są bardzo wyraziście i realizacyjnie doświadczony przecież reżyser plamy nie daje. Między bohaterami jest chemia, która przekonujące wrażenie co do prawdy ekranowej gwarantuje, zaś sympatyczna narracja decyduje, że film o poważnych zaburzeniach w relacjach wewnątrzrodzinnych, nadaje się do obejrzenia w niedzielnym paśmie familijnym. I ja twierdzę, że nie wiem czy to dobrze czy źle? Wiem jednak że warto sprawdzić - chociaż dziełem obrazu Jonathana Demme nie nazwę, nawet będąc country rockiem przez dobę torturowanym. ;)

P.S. Po spisaniu powyższych mądrości przypomniałem sobie, że było jeszcze coś takiego jak Danny Collins z Alem Pacino i to było akurat najbliżej powyżej opisanego. Zatem, jeśli się zna i się podobało, to Ricki brać bez obaw polecam.  

czwartek, 14 października 2021

Todo sobre mi madre / Wszystko o mojej matce (1999) - Pedro Almodóvar

 

Na ogólnym poziomie, gdzie wizualne odczucia prym wiodą, Almodóvar nie zaskakuje i korzysta obficie z jaskrawości wyrazistych barw, okraszając gorącą estetykę wizualną, równie immanentną dla swojej twórczości i pochodzenia ścieżką dźwiękową. Podobnie, co nie ulega wątpliwości jest z teatralną manierą, która wręcz ociera się groteskowo o telenowelowe wzorce - balansując na granicy kiczu, lecz mistrzowsko utrzymując właściwą równowagę. W sensie zaś merytorycznej tkanki, Almodóvar sięga po tematykę niezwykle istotną z punktu widzenia potrzeb społecznych i regulujących ich realizację norm etycznych, ale sama, jak w tym przypadku kwestia transplantologii, jest tu tylko punktem wyjścia dla znacznie szerszego spojrzenia na ludzkie życie z perspektywy czasu, decyzji i ich konsekwencji. Poszukiwania prawdy o sobie i uspokojenia wewnętrznego ducha, poprzez otwarcie wydumane rozgrzebywanie życia, rozkładania własnej egzystencji na części i mozolnego sklejania jej na nowo. Wokoło festiwal osobliwych postaci, które dziwadłami nie trudno nazwać, ale i czystego piękna fizycznego oraz rzecz jasna tego duchowego. Zderzenia skrajności, finezyjnego konfrontowania czystości i grzechu, urody i brzydoty, radości i smutku, światła i mroku. W tonie nostalgicznym, w sentymentalnym duchu i aurze przekornie użytej taniej melodramy. Dla jednych melodramatyczny zakalec, dla drugich artystyczna perła. Dla mnie coś pośrodku - jak zresztą wszystko Almodóvara.

środa, 13 października 2021

Lorelei (2020) - Sabrina Doyle

 

Lubię takie proste, ale nie prostackie kino. Kino, które ma aspiracje, ale unika pretensjonalnego zagalopowania się w artyzm, czy jeszcze gorzej intelektualny bełkot. Lubię takie zaglądające na amerykańską prowincję kino. Kino, które warsztatowo nie ma się czego wstydzić przy konfrontacji ze spektakularnymi hollywoodzkimi produkcjami, ale jest kinem mocno ograniczonym budżetowo - dzięki czemu kameralnym i nakręconym z wdziękiem. Lubię też takie kino, bo ono jest kinem o zwykłych ludziach, którzy żyją na uboczu, prostym życiem, z mnóstwem codziennych życiowych problemów. Pięknie, ale chyba naiwnie marzących o szansie, jak też małych rzeczach - codziennych drobiazgach, które przełamują bezbarwność, bądź wręcz oszczędzają frustracji. Potykających się na błędach, nie ogarniających wyzwań, niedojrzałych emocjonalnie - mających w sobie żal i kryjących w sobie głębokie zadry z przeszłości, ale też równolegle kwitnie w nich prawdziwa szczerość i można ich darzyć dużą sympatią, bez ryzyka że cynicznie wykorzystają to uczucie. Ludzi bez papierów z elitarnych uczelni, ale inteligentnych w ten najważniejszy, bo płynący z wrażliwości i doświadczeń sposób. Ludzi z traumami i grzechami - z takim surowym wdziękiem przez życie brnących. Bieda ich gnębi, bieda cholernie mierzi, ale też uodparnia i uszlachetnia nawet jeśli jest taka k**** pospolita. Nic wielkiego się tutaj w sensie fabuły nie dzieje. Niczego arcyintrygującego tu nie doznamy. Nic tu zasadniczo nie zaskakuje. Niczego wreszcie czego byśmy nie byli sobie w stanie wyobrazić z seansu nie wyniesiemy. Jest to, co jest, a to co jest, wystarcza by pozwolić się poddać melancholijnemu urokowi lirycznego obrazu. Urzec zwyczajnie, jeśli się lubi takie kino.

wtorek, 12 października 2021

Wesele (2021) - Wojciech Smarzowski

 



Zaskakująco szybko przegryzłem się z głównym wstrząsającym tematem, mimo  jest on przecież potwornie ciężki, a cały ogrom w rzeczywistości względnie marginalnych wątków wokół niego poupychanych, skutecznie od fundamentalnego problemu odciąga uwagę. Tyle że jeśli widz świadomy, dojrzały, inaczej na werbalne efekty "pirotechniczne" uodporniony i przede wszystkim klapek na oczach pozbawiony, to bez problemu uwagę na istocie problematyki skupić potrafi (raz - historia lubi się powtarzać, dwa - "były dwie stodoły - w jednej palono Żydów, w drugiej ukrywano" i trzy - miłość wszystko zmienia) i te wszystkie niemal memiczne wycieczki potraktuje jako zło konieczne charakterystycznej smarzowszczyzny. Niemniej jednak nie oszczędzę reżysera, bo ganić za te efektowne prostactwa gęsto poupychane w zasadniczo oryginalnym scenariuszu się należy i nie mam ochoty nawet przez moment ekwilibrystycznie się zastanawiać, nad usprawiedliwieniem ich bytności w obrazie, który rozdrapuje to co bolesne i konfrontuje z tym co haniebne. Przez te banały niestety, brutalna, w sensie prosto w ślepia kierowana smarzowszczyzna, stała się (przy odrobinie dobrej woli recenzenta) tylko pseudoartystowską "szumowszczyzną", albo bez dobrej woli, dokładnie i dosadnie najgorszej jakości toporną "vegawszczyzną", odbierającą uznanemu twórcy chyba rozum, a na pewno instynkt i wyczucie. Przeszarżowanie w segmencie powierzchownego wyliczania bodaj wszystkich polskich przywar, stało się niestety powielaniem wszelkich możliwych stereotypów, które znamy i nie trzeba nam  tak prostacko pod nos ich podsuwać, by w tym lustrze dostrzec to, co jest tak silnie w polskiej mentalności stadnej zakorzenione. Bo każdy z nas to wie jak działa statystyka i że na procent szlachetności przypada podobny procent podłości - by równowaga w przyrodzie została zachowana. Dlategoż bazująca na analogiach opowieść/ostrzeżenie przed manipulacjami emocjami i przed mową nienawiści, jaką niewątpliwie Wesele stanowi, w takim układzie niestety się nie skleja - jest paradoksalnie chaotyczna i przewidywalna, a powód fundamentalny leży właśnie tam, gdzie Smarzowski bez opamiętania i nieudolnie fabularnie próbuje konfrontować tragedię z farsą. Taki zabieg niesie praktycznie doświadczone ryzyko,  właściwie dwa osobne filmy (Róża/Wołyń i Wesele z  domieszką każdej jego pozostałej produkcji) nawzajem się torpedują - raz rozmywając wstrząsającą dramaturgię, dwa nobilitując groteskowy humor. Wiedząc oczywiście iż taki był ogólnie pomysł zawarty w scenariuszu, to myślę jednak że koncepcja nie zakładała, iż stylistyczne różnice tak mocno będą przeszkadzały w zaangażowanym odbiorze obrazu, który w moim odczuciu zamiast mocno we mnie rezonować, tak kuriozalnie problematykę antysemityzmu, ksenofobii, homofobii i dalej alkoholizmu, hipokryzji, pazerności, krętactwa, degeneracji, mściwości i wreszcie pospolitej nienawiści uwspółcześniając, zwyczajnie ją na poziomie histerii upolitycznia. Niezwykle ważne słowa uratowanego z holokaustu aktora toną wówczas w przypływie srogich sucharów, a zawarte w nich przekonanie że nic nie jest ani kruczo-czarne, ani śnieżno-białe pozostaje w pamięci bardziej jako skojarzenie z finalną oceną pracy reżysera, niż odniesieniem do skomplikowanej historii narodu. Rozumiejąc jednakże frustracje i bieżące obawy Smarzowskiego, nie rozumiem dlaczego wszystkiego jest tu pod korek, bo gdy opanowuje słowotok czy wręcz irytujący świński kwik, film staje się naprawdę poruszający, a głos jego twórcy zrozumiale przejęty. Koniec! To by było bardzo pokrótce wszystko - bez głębszego wchodzenia w szczegóły czy oceniania równie jak jakość filmu nierównego aktorstwa. 

poniedziałek, 11 października 2021

No Man of God (2021) - Amber Sealey

 


Psychol Bundy ostatnio na topie w kinie, a jak coś zbytnio przez twórców filmów fabularnych i dokumentalnych jest wykorzystywane, to naturalnie lubi się przejeść i nawet jeśli jakość interpretacji tych sensacyjnych wydarzeń wokół sprawy Bundy'ego fachowa, to może przejść bez echa. No Man of God w reżyserii Amber Sealey jest typowym przykładem kina zrealizowanego bez większych zastrzeżeń warsztatowych, które ogląda się bez wysiłku w koniecznym skupieniu i z całkiem sporym zaangażowaniem, jednak pozbawione jest ono cech stanowiących o jego wyjątkowości, mimo iż historia posiada niewątpliwie bogaty potencjał filmowy. Nikt z twórców w najmniejszym stopniu filmu nie kładzie, bo jak donoszę reżyserka w pełni nad fabułą panuje, operator i montażysta skwapliwie korzystają z możliwości dramaturgicznego wyeksponowania mimicznej strony gry aktorskiej i bezkolizyjnie wmontowują zdjęcia pochodzące z telewizyjnych archiwaliów, a pomiędzy głównymi postaciami kameralnej konfrontacji odczuwamy istotną chemię. Jednakże poklepywanie po plecach ekipy kierowniczej oraz aktorów (zaskakująco dobry  Elijah Wood i niezaskakująco dobry Luke Kirby) nie zmienia faktu, iż ogólnie to jest tylko dobrze, a materiał wyjściowy w postaci transkrypcji rozmów Teda Bundy'ego z agentem Billem Hagmaierem i ujawniane dzięki nim wstrząsające informacje odsłaniające nie tylko kulisy zbrodni ale przede wszystkim najbardziej fascynujące kwestie psychologiczne dotyczące stanu umysłu mordercy, nie są w tym przypadku w stanie zmusić do większych niż tylko ogólnych refleksji, związanych z możliwą skruchą zabójcy względem wyrządzonego cierpienia ofiar i ich rodzin, jak i stanem moralnych społeczeństwa, oczekującego rzecz oczywista sprawiedliwości w postaci zemsty, ale co zatrważające, krwawej zemsty z festynowym obliczem. 

niedziela, 10 października 2021

Masterplan - Aeronautics (2005)

 


W kategorii heavy/power metal jedna z tych nielicznych pozycji do których kosztowania bez poczucia zażenowania powracam. Nie wyłącznie dlatego, iż wokalne popisy Jorna Lande to absolutne najwyższe szczyty hardrockowej maniery wokalnej i wisienka na tym konkretnie masterplanowym torcie. Nawet jeśli numery autorstwa niegdysiejszych podpór niemieckiej legend power metalowej estetyki, same w sobie stanowią czyste stylistyczne złoto - wokalnie to jednak majstersztyk i basta! Rzecz przecież w tym, że ta koegzystencja na poziomie fantastycznej harmonii prądzi tak doskonale i tak skutecznie chwytliwie, z jednoczesnym uniknięciem banalności zagnieżdża się w świadomości. Mięsiste brzmienie, produkcja wyrazista plus rytmiczne wiosłowanie i wiosłowanie solowe z nabijająca tempo perkusyjną kanonadą. Raz gwałtowne, kiedy numery pędzą w charakterystycznych "patatjkach", dwa kiedy zwalniają uwypuklając epicki charakter rozbudowanych kompozycji - zawsze zachęcając słuchacza do odpowiednio skoordynowanego machania banią. :) Ponadto te właśnie, chwytające za serducho zaśpiewy Jorna i linie melodyczne którym nie sposób nie ulec. Mam tak od lat, że zarówno jedynka jak i dwójka Masterplan trafia mnie w to miejsce które generuje emocje i wzruszenia nie oszczędza, a samo Aeronautics różni się od s/t wyłącznie na poziomie korzystania z bardziej miękkich melodii - mniej bombastycznych aranżacji, którym chyba jeszcze bliżej do amerykańskiego hard rocka czy nawet sceny AOR. Może nie ma w niej zapędów wysoce ambicjonalnych, żadnej niemal odkrywczości, ale za to jest kapitalny warsztat, szczera pasja i maksymalna finezja w na maksa wykorzystaniu względnie ciasnej przestrzeni gatunkowej. 

sobota, 9 października 2021

All the President's Men / Wszyscy ludzie prezydenta (1976) - Alan J. Pakula

 

Dziennikarze Washington Post rozwiązują zagadkę słynnego włamania do siedziby Partii Demokratycznej. O tej ikonicznej politycznej sprawie film Alana J. Pakuli, a w dwóch głównych rolach (pismaków śledczych w sztruksowych marynarkach) legendarni Dustin Hoffman i Robert Redford. Wzorcowy dziennikarski thriller, według najlepszej tradycji, która właśnie w latach siedemdziesiątych na dobre się ukształtowała. Jak sobie zerknąłem do jednego z leksykonów – przeczytałem z uwagą i z czym zgadzam się w pełni, wręcz szczytowe osiągnięcie kina skupionego na aspektach śledczej dziennikarskiej roboty i jednocześnie znakomity dreszczowiec utrzymujący koncentrację i budujący konsekwentnie napięcie, mimo iż bazujący na znanych faktach, których finał nie wzbudza przecież najmniejszych wątpliwości. Poza tym wizualnie "wzruszający", bowiem jest w tych panoramach miastach, uchwyconych dawną metodą filmowania ze śmigłowca, coś sentymentalnego. Są tu też charakterystyczne gwarne open space, jest stukot maszyn do pisania i szelest kartek papieru. Jest zwyczajnie i nadzwyczajnie czar i urok może nieco archaicznego, ale przez naturalizm zgrabnego aktorstwa oraz nazwisk, które z tak z pierwszego jak i drugiego planu przebiły się do galerii hollywoodzkich gwiazd.

P.S. Politycy manipulatorzy-szantażyści-malwersanci. Białe kołnierzyki w doskonale skrojonych garniturach. Nic nowego! Szczególnie z perspektywy dzisiejszej "Wielkiej Polski", w której mechanizmy demokratycznej kontroli establishmentu, na życzenie suwerena są tylko mrzonką. Ech…

piątek, 8 października 2021

Oranssi Pazuzu - Mestarin Kynsi (2020)

 


O jakżeż dawno nie kosztowałem awangardowego black metalu. O jakżeż dawno w ogóle nie kosztowałem black metalu! Prócz konsekwentnego przywiązania do ekipy Satyra i Frosta oraz obowiązkowego chwilowego zainteresowania bieżącym materiałem Behemotha (bo nie gustuję i sprawdzam wyłącznie by okazać zasłużony szacunek najbardziej rozpoznawalnej polskiej marce na muzycznym światowym rynku), to ja z gatunkiem już od dawna nie mam nic wspólnego, bowiem nie wiąże mnie z nim (zerwana wieki temu) nić sentymentu, a nowa fala polskiego "nierzępolenia" tylko w warstwie mentalno-intelektualnej mnie intryguje. Stąd tkwię w specyficznym zawieszeniu, gdyż scenę śledzę, bo wywiady z pasją pochłaniam, ale w nucie się zagłębić nie mam ochoty, bowiem nuta mnie nie wkręca. Jednak jak się okazuje, systematyczne lektury dwóch o hałasie periodyków czasem do głębszego sprawdzenia czym się Panowie eksperci tak podniecają zmusi i tym tropem wystukawszy hasło Oranssi Pazuzu - Mestarin Kynsi trafiłem na znakomity Mestarin Kynsi - numer muzycznie intrygujący i równie wyborny wizualnie. Po nitce do kłębka dotarłem do pełnego materiału na jakim zakotwiczony i przyznaję, że od czasów smarkatego zachwytu nad Nexus Polaris, a wcześniej Enthrone Darkness Triumphant, czyli  dwóch gwiazd ówczesnego (najtisy się kłaniają) drugiego uderzenia norweskiej fali black metalu, to ja takich dziwacznego jazgotu, w takim do mnie docierającym wydaniu nie spotkałem. To taki rodzaj łomoto-skrzeku, który potrafi skutecznie mnie zahipnotyzować i utrzymać orbitującego daleko poza realnie na co dzień sprawdzanymi dźwiękowymi galaktykami. Sroce spod ogona (przysłowia mądrością narodu), to oni nie wypadli i oczywiście nazwa mi nie była obca, natomiast dyskografia całkowicie tajemnicza. Nawet obecnie, mimo w  Mestarin Kynsi zapatrzenia, nie odczuwam potrzeby sięgnięcia po albumy z przeszłości, bo wiem (czytam sporo i na bieżąco, więc się orientuję :)), że to ich "drogi dotychczasowej ukoronowanie", więc zakładam że nie tylko subiektywnie najlepszy materiał. Może kiedyś? Nie wykluczam. Natomiast teraz świadomie sobie ich płyty całkowicie reglamentuje i to samoograniczenie nie jest mi ciężarem. Skupiam się na tym co tu i teraz i zasysam klimat ekstremalnej psychodelii, której ekstremalność to właściwie zasadza się jedynie na wokalnej estetyce wrzasku, gdyby nie puentujący album Taivaan Portti, będący czystym ogłuszającym black obłędem, jaki zaskakująco również na poziomie kakofonicznych emocji do mnie dociera. To może paradoks, ale wszystko co przed nim i co w formule znacznie przejrzystszej płynie, to właśnie w transowym stylu do tego ekstremalnego finału prowadzi. Chcę przez to powiedzieć, że psychoaktywny wpływ Mestarin Kynsi jest tak silnie doświadczany, że materiał funkcjonuje jako konsekwentnie aplikowana hipnoza i dopiero cisza na finał zapadająca jest w stanie z niej wyrwać. Wszystko co po drodze to stan głębokiej "fazy" - mógłbym rzec, że kwaśnej podróży na metapoziomie. :)

czwartek, 7 października 2021

Three Days of the Condor / Trzy dni Kondora (1975) - Sydney Pollack

 

Mocna klasyka gatunku, a nawet silna pozycja pośród klasyków kina w sensie całościowego, ponad stuletniego dorobku X muzy. Na potwierdzenie mam pytanie - kto z elementarną wiedzą z zakresu filmu popularnego Trzy dni Kondora nie zna? I nie widzę rąk w górze. ;) Nie znają wyłącznie współcześni smarkacze, znają natomiast obowiązkowo smarkacze sprzed trzech dekad, bo często w TV leciało i się oglądało z zapartym tchem i na wysokim poziomie zaangażowania i ekscytacji. Szpiegowska intryga, sensacyjne tempo, doskonale aktorstwo i jeszcze wówczas fajerwerki analogowe, a nie te cyfrowo kiczowate akcje z efektami specjalnymi, które korodują szybciej od nieocynkowanej stali pod wpływem jesienno-zimowych warunków atmosferycznych. Tak się już kina wysokich obrotów rzecz jasna nie robi, bo kinematografia przez te minione od tamtej pory lata przeszła już kilka kolejnych rewolucji technologicznych i jeśli coś jest dzisiaj kinem sensacyjnym, to musi być koniecznie jak najbardziej efektowne wizualnie, a efektywność fabuły to już kwestia dalszoplanowa. Dlatego bardzo rzadko obecnie wchodzę w dzisiejsze akcyjniaki, a jak już próbuję się z  gatunkiem mierzyć, to tylko z tymi tytułami bardzo selektywnie przebranymi. Wolę częściej luknąć jakiegoś staruszka i przenieść się w czasie, zdając sobie doskonale sprawę, że jakieś braki techniczne rzucą się w ślepia. Zdjęcia oczywiście będą mniej dynamiczne, panoramy tylko ze śmigłowców i (co nie zawsze fajne) taśma filmowa użyta znacznie mniej wyraźna od cyfry - z archaicznie uroczym grubym ziarnem (co często najfajniejsze). :) Zanim postawię kropkę, skupię się jeszcze bez rozpraszania uwagi (na jak bezceremonialnie powyżej stwierdziłem) rzeczy obecnie mało istotnej - na samej historii będącej w "starym" sensacyjnym kinie sednem, albo chociaż równoprawnym walorem wciągającego filmu. Szpiedzy tkwiący w skomplikowanych w politycznych układach, służby specjalne wykorzystywane do doraźnych celów – czyli inaczej kasa i władza, albo władza i kasa. Globalne wpływy i międzynarodowe intrygi, a wplątany w nie zafiksowany na literaturze zwykły gryzipiórek z taką uroczą blond czuprynką i uśmiechem słonecznym. Robert Redford był wówczas na aktorskim szczycie i tuż przed równie bogatą karierą reżyserską. Każdy (no chyba) człowieka zna, a jak ktoś nie trybi o kim ja tu teraz w tonie odrobinę żartobliwym ale z niekłamanego szacunkiem dla dorobku, to podtrzymując ton nie do końca poważny napiszę, że to taki estetycznie bliźniaczy Brad Pitt - tylko plus trzy dekady wieku więcej. Znakomity aktor i wyborny reżyser, któremu pewnie kilka razy delikatnie noga się o ambicje potknęła, ale przez pryzmat całej kariery spoglądając, nie ma uzasadnionego powodu by czepiać się słabości, a rozpływać się należy w zachwytach nad tym czemu absolutnie wysokiej jakości nie zabrakło. Trzy dni Kondora (w reżyserii no cholera wiadomo kogo :)), to w kategorii inteligentna rozrywka, tudzież niegłupie kino popularne, czyste złoto bez ograniczonego terminu przydatności. Choć smarkacze mogą mieć zupełnie inne zdanie, więc po prostu trzeba dać im czasu aby dojrzeli do właściwych opinii. 

środa, 6 października 2021

Evergrey - Solitude, Dominance, Tragedy (1999)

 


Przybyli w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych z dość konwencjonalnych rejonów dark/power-metalowych, by już przy okazji swojej drugiej płyty zadziwić nie tylko Mariusza, ale ogólnie całą scenę progresywnego metalu i hard rocka oraz naturalnie piszących o niej dziennikarzy. W sumie to mnie tak z ręką na sercu stwierdzając, to zadziwić nie mogli, gdyż debiutu w momencie premiery Solitude, Dominance, Tragedy nie znałem i własną o dwójce opinię kształtowałem niejako z zaskoczenia, a właściwie bez jakichkolwiek oczekiwań czy naleciałości z niedawnej przeszłości. Wpadłem po prostu na zajawkę (recenzja, wywiad) w jednym z popularnych magazynów o profilu metalowym, zaciekawiłem się i drogą kupna nabyłem krążek, by przez wiele godzin, dni, a potem miesięcy z niekłamaną przyjemnością systematycznie wchodzić w muzyczną zawartość Solitude, Dominance, Tragedy. W dark metalowej, czy właściwie progresywno-dark metalowej niszy niewiele już wówczas nazw mnie interesowało, bo przejadać się zaczęły te wszystkie bandy, które klawiszowym mrokiem i ciężkimi riffami popularność sobie wykuły. Stąd może przesiąknięta subtelnymi emocjami heavy progresja spod znaku Evergrey tak mocno w głowie mi namieszała, a sam doskonały wokal Toma S. Englunda znacząco przyczynił się do tego (poprzez głębokie zauroczenie) długotrwałego zapatrzenia. Englund to zjawisko i linie wokalne jakimi czarował na morze superlatyw zasługują. Do tego piękne aranżacje doskonale współgrały z jego naturalnymi wokalnymi predyspozycjami, przez co (wymienię wybrane przykłady), takie kompozycje jak sprofilowany mocno orkiestracyjnie, choć unikający użycia wyszukanego symfonicznego instrumentarium Solitude Within, dalej podniosły, ale też aranżacyjnie pomysłowy i bogaty Nosferatu, wykorzystujący sample i wrażliwość melodyczną The Shocking Truth, mocarny, a nawet wręcz kapitalnie dudniący A Scattered Me, jak także rozpędzający się i siekący konkretnym galopującym riffem i zakręconymi ozdobnikami She Speaks to the Dead oraz (żeby nie opisywać wszystkiego) urokliwy quasi akustyczny Words Mean Nothing (te wokale - miodzio!) i zamykający album, fantastycznie rozwijający temat The Corey Curse, okazały się dla mnie czymś więcej niż tylko kolejnymi numerami w indeksie. Zżyłem się z nimi, zaistniały jako bardzo bliskie nie tylko na poziomie wrażliwości jaką wtedy przejawiałem, ale i stały się balsamem na uszy strudzone obcowaniem ze stuffem brutalnym czy nawet totalnie ekstremalnym. Stanowiły muzykę o dużych ambicjach, świetnym warsztacie instrumentalnym i kompozytorskim, a ponadto wybornie wiązały heavy metalową tradycję z wysoko rozwiniętą wyobraźnią i wyczuciem klimatu. Z tej racji album ten, to w mojej kolekcji już od lat materiał klasyczny i tylko przykro mi że Evergrey dzisiaj to już inna formuła, która potrafi zachwycić, ale jedynie przez kilka premierowych odsłuchów, bowiem jest nazbyt przewidywalna i przebojowa, przez co w dłuższym kontakcie jest zdolna za szybko się osłuchać. O czym daję do zrozumienia przy okazji każdego nowego materiału jaki uparcie sprawdzam, po czym właśnie próbuję wciąż tymi samymi słowami opisać jego charakter. 

wtorek, 5 października 2021

Paradise Lost - Shades of God (1992)

 

Uprzejmie donoszę, iż właśnie w niemal ekspresowym tempie pochłaniam oficjalną biografię Paradise Lost i poczułem że gotów jestem, aby dodać do archiwum osobistą refleksję (na której co jasne obecnie, odbija się echo tekstu Davida E. Gehlke) odnośnie Shades of God, czyli albumu, który poprzedzał wydanie dwóch najgłośniejszych płyt w dorobku ekipy z Halifax i tak często przez fanów surowego oblicza metalowej nuty traktowany jest w dorobku PL, niczym (he he) w równie burzliwej karierze Metalliki Kill ’Em All. Uprzejmie dodaję, że ja przygodę z Anglikami rozpocząłem od Icon i z wypiekami na trądzikowej mordzie kontynuowałem wraz z Draconian Times i przez jeszcze kilka lat (choć trądzik wraz z wypiekami znikał) nawet przez może jeszcze dekadę. Dokładnie do czasu aż wpierw wpieprzyli się w totalną muzyczną mieliznę z fatalną w skutki ochotą na mainstreamową pop popularność i za moment próby nieszczerego powrotu do ostrzejszych brzmień, którymi uparcie przekonywali i w końcu przekonali mnie dopiero na wysokości Faith Divides Us - Death Unites Us. Ale nie o tym tutaj - tutaj o płycie która nie zajmuje miejsca tak blisko mojego serduszka jak odpowiednio albumy z 93-ego i 95-ego roku, ale jest mi w miarę bliska, mimo że w zupełnie inny sposób. Brak chronologii w poznawaniu dorobku PL przez zbyt późne wyłapanie ich w początkowej fazie zachłyśnięcia się metalem, uznaję za wstyd mój osobisty i tym samym powód niekoniecznie właściwego zrozumienia jej znaczenia i wychwycenia drzemiących w jej jak na "gotyckie" standardy krwistych trzewiach walorów. Zatem spojrzenie z perspektywy biograficznej opowieści postrzegam za znaczącą pomoc w otwarciu szerzej oczu niż do tej pory zdołałem. Od zawsze uważałem że Shades of God brzmi jak demówka Icon, gdyż to kopalnia motywów, jakie w dojrzalej formie słychać na ikonicznym krążku. Podobieństwa są oczywiste, a różnica leży w aranżacjach, które na albumie z 92-ego tkwią wciąż w doom death metalowych konstrukcjach - bardzo wolno/bardzo szybko z wyeksponowaniem basowego bulgotu i growlu Holmesa. Natomiast same melodie i solówki to kopia niemal jeden do jednego, z tym że tutaj w surowym anturażu i węszę że gdyby już wówczas producent pochwycił odważniej  nieopierzonych jeszcze muzyków za rączki, to kawałki z potencjałem stałyby się kawałkami z potencjałem w rozkwicie, a nie tylko w fazie pączkowania. Tak czy inaczej, co się odwlecze to nie uciecze i dobra producencka robota pozwoliła już za rok z okładem cieszyć się Shades of God w wersji zdecydowanie ulepszonej. Dziś więc SoG jawi się jako album pomost i takim go zapamiętam, bo nie bardzo mam już ochotę do niego powracać. Powyżej (tak jak potrafiłem) wyjaśniłem dlaczego.

poniedziałek, 4 października 2021

Mundanus Imperium - The Spectral Spheres Coronation (1999)

 


To będzie tekst zarówno o pewnym zapomnianym zespole, jak i zjawisku na metalowej scenie, które też zniknęło w mrokach przeszłości. Pierwsi bohaterowie mam pewność już w tym składzie i pod tym szyldem nie powrócą, drugie zaś, kto wie, czy historia jak to ma w zwyczaju koła nie zatoczy i kiedyś sprowadzony do fiksacji jedynie muzycznych zawiasów, więc ograniczony boom na ten dzisiaj całkowicie niestrawny trend nie powróci. Dla kumatych to jasne o czym nieco tajemniczo nawijam, dla innych temat zagadka, więc krótko przybliżam, że najtisy to nie tylko na starcie na linii siarczysty death - surowy black i w kontrze wpierw gotycki doom, a potem gotycka symfonia oraz u kresu dekady odrodzenie motorycznego thrashu czy nawet klasycznego heavy, ale też dość niszowe, bo (he he) elitarne awangardowe granie wypełnione gęsto dźwiękami z parapetu i często niemiłosierne zawodzenie para operowe młodych mężczyzn w dość kuriozalnie wyrafinowanych strojach. :) Żarty żartami, ale ogólnie sprawa jest godna powagi i nie ma co sobie drwić, bowiem trzeba przyznać że owi muzycy ambicję posiadali, wyobraźni muzycznej nie można by im odmówić, a instrumentalne umiejętności warsztatowe, to często był ich najbardziej trwały i rokujący walor. Pije tu teraz do na przykład ikonicznego Arcturus i szczególnie do płyty legendy czyli La Masquerade Infernale, a robię to nieprzypadkowo przy okazji przypomnienia o istnieniu ansamblu zwanego Mundanus Imperium, bowiem nawet taki przygłuchy i zaawansowany już wiekowo fan sceny metalowej sprzed trzech dekad słyszy, że pomysł i realizacja jego w stylistycznej formule może nie bliźniacza ale bardzo zbieżna. Napisze więcej - napiszę, iż odrzucając wokalną estetykę, to obok Mundanus Imperium z jego jedynym zrealizowanym długograjem śmiało obok na tej samej półce zestawiam Covenant z Nexus Polaris i nie obawiam się argumentów, które by moje odczucia w sensie wiarygodności mogły podważyć, a wokalne możliwości Jorna Lande uznaję za niesamowity potencjał The Spectral Spheres Coronation. Niestety (albo stety) Pan Jorn poszedł w te mańkę w jaką wszyscy chyba mu sugerowali, bo określanie jego barwy tak wyborną jak Davida Coverdale'a, najpierw pchnęły go w objęcia power/heavy weteranów z Helloween, którzy w części swój macierzysty okręt opuszczając założyli w swoim czasie potężny Masterplan, a wkrótce wspomniany (tak, uważam że genialny śpiewak) poszedł na swoje i zaczął zagrzebywać się już kompletnie w klasycznym hard rocku w solowym projekcie - o czym przy innej może kiedyś naturalnie okazji. Dzisiaj i w tym długim akapicie dopiszę tylko, że Mundanus Imperium tak szybko jak się pojawił tak szybko ze sceny wyparował i nie są mi znane bliżej okoliczności tego tajemniczego zniknięcia. Szkoda, bo pomimo wszystkiego co o estetyce w jakiej swoje pokręcone tunele drążył powyżej napisałem, to ja się wówczas graniem Norwegów bardzo interesowałem, jak i spore grono ówczesnych muzycznych pismaków określało częstokroć debiutancki materiał jako "genialny" lub nawet jako "perełkę". Pewnie zadziałał efekt zaskoczenia, gdyż nikt tak nie łączył klasycznych hard'n'heavy zaśpiewów z progresywno-psychodelicznymi i kosmiczno-orkiestracyjnymi przestrzeniami i jeśli jest to jak wspomniałem jakiś rodzaj naśladownictwa ("barokowe" klawisze Arcturus, Covenant), to jednak nie ma w tym tzw. kopiuj/wklej i topornej aranżacyjnej wtórności, o czym najdobitniej świadczy kapitalny cover Rainbow. 

piątek, 1 października 2021

Żeby nie było śladów (2021) - Jan P. Matuszyński

 


Na gorąco donosząc informuję, że to nie będzie standardowa opinia, w której maksymalnie subiektywnym spojrzeniem prześwietlę wszystkie podstawowe elementy kinowej produkcji, pisząc co mnie się akurat w filmie podobało, a co miało prawo mi nie przypaść do gustu. Nie będzie to też sucha analiza treści czy tym bardziej posunięta do granic przyzwoitości literacka quasi rozprawka, a już na pewno nie próba poddawania weryfikacji faktów z napinaniem się na rolę mądrzejszego od wszystkich. W przeważającym stopniu będzie to próba dostrzeżenia w przedstawionych wydarzeniach odniesienia do czasów dzisiejszych i jak domniemam próba takiego spostrzegania pracy i zamysłu reżysera, jaką chciałby aby były też odebrane - bez konieczności podawania wszystkiego nazbyt wprost czy z mnóstwem przypisów na marginesie prezentacji. Uważam bowiem, iż czas w jakim historia tragicznej śmierci i okoliczności kompromitującego władzę śledztwa ląduje na dużym ekranie nie jest przypadkowy. Nie trzeba dysponować ogromną wyobraźnią, a nawet nie jest konieczny krytyczny sposób spostrzegania działań obecnej władzy, by dostrzec tendencje do powielania autorytarnych schematów sprzed transformacji. I nawet jeśli twórcy Żeby nie było śladów w ani jednym momencie trwania projekcji nie stosują bezpośrednich sugestii, to w sposób podobny do tego w jaki najwięksi kinowi twórcy sprzed kilku dekad skutecznie odwracali uwagę, mylili tropy czy nawet wręcz wykorzystywali prostackie mechanizmy cenzury, tak tutaj temat manipulacyjnego skurwysyństwa jest z aktualnością naświetlony. Uważam bowiem, że tylko widzowie z ideologicznie usposobionymi ograniczeniami percepcji lub z na stałe przywdzianymi klapkami na oczach nie dostrzegą, że czasy się zmieniły ale metody prowokacji, dezinformacji, krętactwa i szantażu nie uległy przemianie i są immanentną częścią rządzenia także w państwach niby wolnych czy dosłownie quasi totalitarnych. Wykorzystane w finałowej scenie oświadczenie matki Grzegorza Przemyka, to nic innego jak wyraz zarówno totalnej bezsilności szczerze szlachetnego, inteligentnego i przede wszystkim wrażliwego człowieka w starciu z maszynerią komunistycznej bezpieki, jak i wciąż aktualny krzyk wszystkich rodzin ofiar dzisiejszej przemocy stosowanej przez organy władzy i ścigania. Z władzą się nie wygra, chociażby odwagi w głoszeniu prawdy nie zabrakło, bo władza nie zawaha się swoich możliwości użyć, kiedy na szali stawia swoje istnienie i zachowanie swoich przywilejów. Bez względu czy w przypadku śmierci Przemyka był to komunistyczny zbrodniarz w osobie Kiszczaka, czy jest to obecny minister spraw wewnętrznych, który broni odpowiedzialnych za spowodowanie zgonów dzisiejszych ofiar milicyjno-policyjnych sadystów. Wybrańcy narodu trzymają znakomitą część narodu za mordę, a tych których jeszcze za ryj nie schwycili w najbliższym czasie skutecznie uchwycą. Mają w swoich łapskach odpowiednie narzędzia, a ich używanie uznają za uzasadnione, a nawet usprawiedliwione. Co istotne, po ich stronie stoi cała masa anonimowych przekupnych karierowiczów, zdolnych dla awansu ale i dla poczucia chorej satysfakcji ze stosowanej przemocy wyrzec się ludzkich odruchów i taki sposób funkcjonowania na ścieżce kariery błyskawicznie zinternalizować, stając się bezrefleksyjnymi cynikami z mechanicznym wyrazem twarzy - czyniąc z siebie narzędzie represji. W rękach bandytów stając się zwyczajnie równie żałosnymi samoświadomymi i samorozgrzeszającymi się bandytami. Tak więc od czasu do czasu w ekstremalnych przypadkach krew się szerokim strumieniem poleje, a na co dzień ojciec przeciwko synu, a syn przeciwko ojcu pod wpływem propagandowo-manipulacyjnego cyrku będzie występował. Rodziny drżąc o własne bezpieczeństwo fizyczne, ale i psychiczny spokój czy o byt codzienny będą poddawały się wpierw kompromisom, a już za moment wymuszeniom. Bo demokracja jaką niedawno wywalczono teraz jest już instrumentem kontroli nie nad rządzącymi tylko rządzących nad suwerenem. Taka niespodzianka!

P.S. Mimo iż zapowiedziałem, że tekst nie będzie standardowy, dałem też do zrozumienia iż cząstka szablonu w nim zaistnieje. To też spełniając powyższą obietnicę dodam, że wbrew licznym dość powściągliwym recenzjom, ja akurat uznaję film Matuszyńskiego za dzieło wielkie i takie które dojrzewając, w przyszłości dopiero zostanie w pełni docenione. Wyprzedzając jednak te zakładane przyszłe gesty uznania, ja już dzisiaj mam ogromną ochotę napisać, że z każdą minutą obserwowanego z ogromnym zaangażowaniem rozwoju wydarzeń na ekranie, utwierdzałem się w przekonaniu o kapitalnym rezultacie pracy speców od scenografii, charakteryzacji i doboru kostiumów z epoki. Doskonałej robocie wizualnej, ale też dogłębnemu wglądowi w okoliczności historii, jakim zaimponowali wszyscy odpowiedzialni za opracowanie na potrzeby kina tekstu Cezarego Łazarewicza oraz zauważenia szczególnie wybitnych kilku ról, choć niekoniecznie tych pierwszoplanowych, które swoją drogą także za zdecydowane docenienie zasłużyły. Żurawski, Braciak, Grochowska, Maćkowiak, Chojnacki, Nejman i Ziętek - celujący. Korzeniak, Konieczna, Kot, Chyra, Topa, Wieczorek i Starlejka - bardzo dobry. Więckiewicz jedynie chyba tylko dobry, bo mało jednak przekonujący, a może po prostu aż tak opatrzony że bez szans na kolejną wiarygodną kreację? Jestem po projekcji naturalnie wstrząśnięty, a nawet totalnie zrezygnowany i już ostatecznie pozbawiony resztek złudzeń, mimo że kierowałem swe kroki ku kinu przygotowany na przygnębiające obrazy bezgranicznego wyrachowania i zwyrodnialstwa istot które trudno nazwać ludźmi. Jestem pod ogromnym wrażeniem obrazu Matuszyńskiego i oświadczam, że Ci co narzekają pozbawieni są wrażliwości i potwornie odporni na ludzką krzywdę, bądź na surowym kinie (bez artystycznej pozy) się nie znają, albo też po prostu byli na innym filmie. Inaczej ich braku zrozumienia idei oraz dostrzeżenia ogromu doskonale wykonanej warsztatowej pracy nie jestem w stanie wyjaśnić.

Drukuj