środa, 13 października 2021

Lorelei (2020) - Sabrina Doyle

 

Lubię takie proste, ale nie prostackie kino. Kino, które ma aspiracje, ale unika pretensjonalnego zagalopowania się w artyzm, czy jeszcze gorzej intelektualny bełkot. Lubię takie zaglądające na amerykańską prowincję kino. Kino, które warsztatowo nie ma się czego wstydzić przy konfrontacji ze spektakularnymi hollywoodzkimi produkcjami, ale jest kinem mocno ograniczonym budżetowo - dzięki czemu kameralnym i nakręconym z wdziękiem. Lubię też takie kino, bo ono jest kinem o zwykłych ludziach, którzy żyją na uboczu, prostym życiem, z mnóstwem codziennych życiowych problemów. Pięknie, ale chyba naiwnie marzących o szansie, jak też małych rzeczach - codziennych drobiazgach, które przełamują bezbarwność, bądź wręcz oszczędzają frustracji. Potykających się na błędach, nie ogarniających wyzwań, niedojrzałych emocjonalnie - mających w sobie żal i kryjących w sobie głębokie zadry z przeszłości, ale też równolegle kwitnie w nich prawdziwa szczerość i można ich darzyć dużą sympatią, bez ryzyka że cynicznie wykorzystają to uczucie. Ludzi bez papierów z elitarnych uczelni, ale inteligentnych w ten najważniejszy, bo płynący z wrażliwości i doświadczeń sposób. Ludzi z traumami i grzechami - z takim surowym wdziękiem przez życie brnących. Bieda ich gnębi, bieda cholernie mierzi, ale też uodparnia i uszlachetnia nawet jeśli jest taka k**** pospolita. Nic wielkiego się tutaj w sensie fabuły nie dzieje. Niczego arcyintrygującego tu nie doznamy. Nic tu zasadniczo nie zaskakuje. Niczego wreszcie czego byśmy nie byli sobie w stanie wyobrazić z seansu nie wyniesiemy. Jest to, co jest, a to co jest, wystarcza by pozwolić się poddać melancholijnemu urokowi lirycznego obrazu. Urzec zwyczajnie, jeśli się lubi takie kino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj